Strony

poniedziałek, 24 lutego 2020

Balet pań niewdzięcznych, Vanda, Królestwo, Ariadna na Naxos

Chłopak Vandy (Piotr Buszewski)
Chodzi się do teatrów i oper. Balet - wbrew nazwie - to opera Monteverdiego, czyli jeszcze z szesnastego wieku, kiedy operę rozumiano całkiem inaczej niż trzy stulecia później. Temat można by opisać poprzez nawiązania do literatury polskiej: pierwsze to fraszka Kochanowskiego Daj czegoć nie ubędzie, a drugie to słowa z Dziadów części drugiej o dziewczynie: Oleś za gołąbków parę chciał ją pocałować w usta, lecz i prośbę, i ofiarę wyśmiała dziewczyna pusta. A u Monteverdiego na ten temat śpiewają Venus, Amor i Pluton, który więzi niewdzięczne, to znaczy takie, co dawać nie chciały. Oprawa sceniczna miała charakter industrialny, postaci były przyodziane w kombinezony robocze, jakby problem zaspokajania potrzeb seksualnych był obwarowany zapisami BHP (lub taki był postulat twórców). Swego czasu moja koleżanka Joanna zwykła śpiewać arie operowe przy zlewozmywaku. W Balecie mieliśmy kobietę z mopem, która śpiewała najładniejsze arie. Czyżby Joanna?

Vanda to kolejna radosna głupotka w ramach Opera Rara, jeśli przyjrzeć się librettu. Skomponował to Dvořák, muzycznie było ok, a choć trudno mówić o nawiązaniu do historii Polski, można zbadać, jak to ma się do legendy. Czeska wersja Vandy, królowej Polski, rzuca się do Wisły, bo tak obiecała swoim bogom. Ho ho, taki numer wyciąć od zawsze katolickiej Polsce? Taki paszkwil napisać? Fajnego chłopaka miała Vanda, ale nie pasował kapłanowi, bo z ludu był. I co z tego, że smoka pokonał? Nie kojarzyliście smoka z Vandą? Wasz błąd.

Królestwo to sceniczna przeróbka duńskiego serialu von Triera w Teatrze Starym. Pewne techniczne rozwiązania były dla mnie nowością. Aktorzy wychodzili poza scenę i część akcji odgrywali do kamer rozmieszczonych w foyer, a obraz był rzucany na scenę. Ani to pomogło, ani zaszkodziło. Serial zapamiętałem ze swoistego, absurdalnego humoru, absurdalnej powagi zresztą też. W spektaklu było tego jakby mniej, więc zanim doszło do znakomitej sceny z relacją z wizyty ministra, mój umysł ulatywał w strefy Swedenborga, albo coś mi się przywidziało. Trudno mi się ekscytować tym przedstawieniem, skoro sam serial był już bardzo tak udany, że trudno go pobić. A jeśli ktoś nie widział serialu, to bardziej polecam serial niż spektakl.

Ariadny nieco się bałem, bo to Richard Strauss, więc jeśli byłby uczniem Wagnera, to mogłaby być powtórka z Tannhäusera. Nie była. Pierwszy akt ma charakter wręcz komiczny, bo planowane jest przedstawienie Ariadny na Naxos, o nieszczęsnej księżniczce, pozostawionej na wyspie przez niewdzięcznika Tezeusza, któremu przecież pomogła swoją nicią. Ale co to za temat? Co za historię można opowiedzieć o samotnej dziewczynie uwięzionej na wyspie? Nic dziwnego, że sponsor domaga się drugiego przedstawienia o rozpustnej Zerbinetcie. Tyle że z powodu fajerwerków zaplanowanych na dziewiąta z braku czasu trzeba oba spektakle połączyć w jeden. Drugi akt to opera właściwa, w zasadzie nie ma co tu opowiadać. Ale spróbuję. Zerbinetta została obsadzona w roli pocieszycielki Ariadny, przypływa, większego sukcesu w pocieszaniu nie odnosi i odpływa, no i ch..., że Ariadna tam została bez jedzenia w jaskini. Ale oto przybywa Bachus i po długich ariach zabiera Ariadnę do swoich boskich posiadłości. Niektóre elementy scenografii były bardzo pomysłowe, a w czasie arii Ariadny i Bachusa ich jakoby wyidealizowane i odmłodzone postaci pokazywały się na podwyższeniu. Mieliśmy więc dwóch Bachusów, jeden śpiewał, drugi pokazywał piękną muskulaturę. Drugi ukłon w stronę LGBT to był pocałunek Zerbinetty i Kompozytora. Oboje grani przez kobiety. Deszcz nie spadł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz