Strony

poniedziałek, 3 lutego 2020

Sigismondo, opera Rossiniego

Przedstawienie w ramach Opera Rara jest dość tajemnicze, bo nie sądziłem, że w czasie festiwalu pokazuje się premiery. I tu się myliłem. W opisach na stronach www dorobili tej operze interpretacyjny garniturek, ale szyty trochę ponad miarę. Libretto jest dość głupkowate, ma się nijak do jakiegokolwiek polskiego króla Zygmunta, ale jest to, co w operze być powinno: kwieciście nonsensowny nadmiar w wyrażaniu uczuć. Tu nie można tak zwyczajnie podumać o dawnym kochanku. W operze myśl taka łączy się bezmiernym cierpieniem duszy targanej lodowymi podmuchami pośród pustynnego pustkowia. Króla Zygmunta trapi smutek? Nie, melancholia rwie na strzępy jego umysł znękany do granic wytrzymałości niczym okrutny pazur lwa niewinne jagniątko. W prapremierze król Zygmunt był mezzosopranem granym przez kobietę. W spektaklu Lady Zygmunta gra kontratenor Franco Fagioli, który śpiewa pięknie, ale brzmi jakże niekrólewsko! - za to prawie zgodnie z życzeniem Rossiniego. Obsada jest prawie cała z importu, ale są liczne akcenty - mało powiedziane - mocne akordy polskie. Nawiązania do Hołdu pruskiego Matejki, czy napis „Polska dla Polaków”. Doceniam to, że w obsadzie mieliśmy dwóch Afro-śpiewaków, że ciemnoskóra Aldamira, porzucona królewska żona, przeciska się przez wąskie rzędy krzeseł na widowni, podczas gdy na kurtynę rzucane są momenty jej czułości z mężem, o którym wciąż pamięta pomimo upływu lat. Że scenografia była trochę odjechana, a pod koniec niemal wszyscy mężczyźni byli topless, łącznie z Kennethem Kelloggiem, który z wiekiem tylko trochę się zaokrąglił. Przy okazji zrewidowałem swój błędny pogląd, że opera musi kończyć się tragicznie. Tym razem niesprawiedliwie odtrącona miłość wytrzymała próbę dwudziestu lat rozłąki, a niegodziwiec, który do rozłąki doprowadził intrygami, poniósł zasłużoną karę, choć i on dostąpił łaski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz