Strony

poniedziałek, 3 lutego 2020

Anioły w Ameryce w Teatrze Ludowym

Niewątpliwie należy docenić pomysł, żeby dzisiaj wystawić sztukę o gejach. Koszt jest taki, że krótko po premierze widownia nie była zapełniona, choć przedstawienie jest dobre, a może i bardzo dobre. Dramat ma charakter uniwersalny, a wiąże się z wybuchem epidemii AIDS w latach osiemdziesiątych. Nie da się uniknąć epatowania cierpieniem, ale jest tu dużo więcej. Z reakcji paru widzów domyśliłem się, że nie tego oczekiwali. W warstwie realistycznej są trzy wątki. Pierwszy o parze gejów, Priorze, który właśnie mówi Louisowi, że się zaraził, drugi o mormońskim małżeństwie Joego i Harper, a trzeci o również umierającym na AIDS prawniku Royu Cohnie. W planie mistycznym zdarzają się wspólne halucynacje Priora i Harper, (niby to) przywidzenia Cohna oraz oczywiście wizyty Anioła, tu zrobionego bardzo pomysłowo. Przyznam, że przemowy Anioła odbieram raczej jako metafizyczny bełkot, bo gdyby brać to na serio, mogłoby być momentami dziwnie. Sprawdziłem później w serialu, który nakręcono na podstawie sztuki, że tam wcale lepiej nie było. W jednym ze zwrotów akcji niejaki Norman chce, aby nad zmarłym Cohnem odmówiono Kadisz, a namawia do tego Louisa, który jest zbyt zeświecczonym żydem, aby sobie poradzić. Na jego szczęście do Kadisza przyłącza się duch Ethel Rosenberg i wspólnymi siłami udaje się całkiem nieźle. Sam Cohn to postać autentyczna, cynik owiany czarną legendą, miał dojścia do najważniejszych republikanów, więc zdarzyło się, że niczego nieświadom Reagan uścisnął dłoń któremuś kochankowi Cohna. Jak wspomniałem, spektakl mi się podobał, ale czy sama sztuka jest aż tak wybitna, żeby warto było ją przypominać?  Nie mam pewności, bo irytuje mnie wspomniana uduchowiona paplanina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz