Strony

niedziela, 29 września 2019

To tylko koniec świata czyli Juste la fin du monde

Jeśli jesteśmy złaknieni tematyki homo, przed tym filmem warto sobie puścić szort Rozgrzewka lub zajrzeć na twitterowe konto księdza Lisa (@ksMarekLis), gdzie znajdziemy nasze ulubione treści w wersji na twardo. W Końcu świata główny bohater jest wprawdzie gejem, ale jego orientacja seksualna nie odgrywa żadnej istotnej roli i na dobrą sprawę niewiele by się zmieniło, gdyby był dendroseksualny. Dawno już nie zaliczyłem żadnego filmu do kategorii PSF, a ten pasuje nieźle. Niby wiadomo, o co chodzi, przystojny z asymetrycznej buzi pisarz Louis wraca do domu rodzinnego po dwunastu latach nieobecności, aby powiadomić rodzinę o swojej śmiertelnej chorobie. Znamy dobrze to zjawisko, kiedy bliscy nam ludzie działają nam na nerwy z błahych powodów, podali nie tę łyżeczkę do herbaty, użyli dopełniacza w funkcji biernika lub mówią na okrągło „o co kaman?”. Tak zachowuje się wobec wszystkich Antoine, starszy brat Louisa. Wszyscy są przez to wkurzeni, widzów nie wyłączając. Pozostałe postaci to matka, szwagierka i siostra, których rozmowy z Louisem nie są nacechowane agresją, za to składają się głównie z niedopowiedzeń, zwłaszcza ze strony ekstremalnie małomównego Louisa. I to jest chyba jeszcze bardziej irytujące. Ciekawy zabieg formalny polega na tym, że od czasu do czasu muzyka zaczyna dominować nad dialogami. Podziałało to na mnie w scenie rozmowy ze szwagierką na początku filmu, jakby zasygnalizowano nawiązanie niezwykłej więzi między nimi. Później już się nie dałem wkręcić, bo te budujące napięcie akordy kończyły się czyimś wyjściem do drugiego pokoju lub czymś podobnie dramatycznym, jak udanie się do toalety pateticamente maestoso, ma non troppo. Kompozytor Tom Lehrer określił kiedyś tempo swojej kompozycji jako „trochę za szybko” i niech to posłuży za niedopowiedzenie w kwestii mojej oceny tego filmu i epitetów, jakimi go bym obrzucił, względnie przyozdobił.

Quo vadis (Teatr Montownia)

I Atalanta dziab go włócznią w oko - tak znajoma opowiadała mi mityczną legendę o dziku kalidońskim. Gdzie indziej przytoczyłem streszczenie Alchemika Coelho, które wygrzebał w internecie Rusinek. Tak też można, a nawet trzeba!, postąpić z Quo vadis, kiedy ma się do dyspozycji czterech aktorów płci męskiej. Ten grający Tygellina odgrywał również postać Ligii Kalliny, więc zakochany Marek Winicjusz często się mylił w tym, do kogo uderza w koperczaki. Był to w zasadzie bardzo długi i dobrze zrealizowany skecz kabaretowy, a co najważniejsze - całkiem zabawny. Podkreślam to wyraźnie: zabawny, bo od dłuższego czasu kabarety wywołują we mnie jedynie melancholijne refleksje, myśli o przerwach w dostawie prądu lub pragnienie obcowania z obcym. Niech was ręka boska broni, abyście wynieśli z tego spektaklu jakąkolwiek wiedzę - zaapelował do młodzieży półnagi reżyser na koniec spektaklu. Tak jest, proszę pana.

Sarenki w Teatrze Ludowym

Kiedyś dostałem piątkę z polskiego za wypracowane o teatrze absurdu. Mogę więc obsadzić się w roli eksperta, nieprawdaż. Teatr to sceniczna adaptacja dramatu (lub rysunków Mleczki), a dramaty dzielimy zasadniczo na tragedie i komedie. Nie od rzeczy jest sobie przypomnieć, czym jest dramat, sięgam do źródła i czytam:
Dramat - jeden z głównych rodzajów literackich prezętujący działania i wypowiedzi przedstawionych postaci.
Bardzo dobże to ujęli, bo w takiej Lalce postaci nie działają, są po prostu popsute i pies z kulawą nogą nie wspomina, że o czymś do kogoś mówią. Jeśli istnieje teatr absurdu, to oczywiście wyróżniamy podgatunki: komedie absurdu i tragedie absurdu. Sarenki zaliczają się do tych pierwszych - ku naszemu zawodowi, bo od lat pragniemy obejrzeć melodramat absurdu. Dlatego niespecjalnie wciągnęła nas historia dwóch panów w Brnie, dyrygenta z klapiącymi powiekami i kierowcy malucha z lękiem wysokości, gdy ma głowę powyżej metra osiemdziesiąt, wsiadających do windy, w której leży goły urzędnik skarbówki triste post coitum, a kiedy wychodzą na piątym piętrze, spotykają jeszcze wynalazcę, który leży znokautowany przez matkę po próbie ciosu karnego w boksie, jego najnowszego pomysłu. Potem pojawiają się dżinny w postaci sarenek i spełniają każdemu po jednym życzeniu. Lepiej wtedy nie mówić: no zabij mnie, nie wiem, czego sobie mam życzyć.

czwartek, 26 września 2019

Hashtag (Remigiusz Mróz)

Nie znam się na kryminałach, choć specjalnie do nich uprzedzony nie jestem, ale zawsze chętniej wybrałbym do czytania coś innego, gdybym miał wybór. Odsłuchałem audiobook i nabrałem wątpliwości, czy to jest kryminał. Nie chcąc zdradzać zbyt wiele, mętnie stwierdzę, że trupy, owszem, są, ale jakoby ich nie było. A gdyby na pewno były, to ile ich trzeba, żeby powieść zaliczyć do kryminałów? A co, jeśli w książce nie ma policyjnego śledztwa, jak w tym przypadku? Powieść rozbita jest na dwa wątki, Tesy, z narracją pierwszoosobową, i Krystiana, z narracją w trzeciej osobie. Wszystko pięknie, ale z biegiem czasu narastają rozbieżności w obu historiach, aż do etapu, w którym ktoś żywy w jednym wątku jest martwy w drugim. Nie ma obaw, autor przemyślał sprawę i pod sam koniec wszystko wyklaruje. Twist jest na miarę Shyamalana i nie powiem, byłem pod wrażeniem. Gdybym miał zapasowe życie, to odsłuchałbym jeszcze raz, żeby sprawdzić, czy wszystkie detale są zgodne z końcowym rozwiązaniem. Krótko o fabule: otyła Tesa rozpoczyna studia w Akademii Koźmińskiego i podkochuje się w wykładowcy Krystianie. Parę lat później odbiera nigdy nie zamówioną przesyłkę z ametystową figurką i hashtagiem, który zaczyna śledzić na Twitterze. Pojawiają się pod nim wpisy osób od dawna zaginionych, a w toku wydarzeń nabieramy przekonania, że zostały one zamordowane przez jednego z bohaterów. Korzystając z okazji, autor popisuje się znajomością teorii zarządzania i nie tylko, co wiąże się z tematem wykładów Krystiana, na które chodzi Tesa. Poza tym jesteśmy zanurzeni w realiach naszych czasów, dla przykładu otrzymujemy wyliczankę zdarzeń ze świata, o których nie usłyszeliśmy, kiedy przeżywaliśmy katastrofę z dziesiątego kwietnia. Mamy świetnie skonstruowaną opowieść i wyrazistych bohaterów, a czego nie mamy? Języka. Chodzi mi o tę językową fantazję, która sprawia, że czasem trzeba się zatrzymać, żeby się otrząsnąć po słownym knock-oucie lub majstersztyku. Niestety w Hashtagu język jest dość banalny, a momentami postaci w dialogach szeleszczą papierem, włos dzieli je od użycia w mowie imiesłowów przysłówkowych uprzednich. Owszem, są wulgaryzmy, kurwizmy w emocjach, i podrzucane od czasu do czasu młodzieżowe wstawki, ale zawsze jako ciało obce, coś, co wymaga wyjaśnienia. Doceniam, że Tesa mówi, że czyta blog, nie bloga, ale paradygmat odmiany rzeczowników nieosobowych rodzaju męskiego nie objął smartfona (powinno być „smartfonu”, jak „telefonu”, ale z tym już dałem sobie spokój), więc bohaterowie sięgają po smartfona, nieszczęśni! Autor zapewne dobrze wie, że nie jest lingwistą, i lepiej, żeby tego nie próbował zmienić na siłę. To taka dobra, darmowa rada dla pisarza z mojego rodzinnego miasta.

Jak „P”i„S” zaakceptował związki homo

Przyjęta właśnie ustawa o jawności majątku polityków w pełni akceptuje związki osób homoseksualnych, bowiem obejmuje inne osoby, które z politykiem łączą więzi duchowe, emocjonalne, fizyczne i ekonomiczne (np. wspólne mieszkanie). To niby super, że „P”i„S” stał się orędownikiem cywilizacji śmierci, ale jak zauważa Śmiszek, są zobowiązania dotyczące gejów i lesbijek, ale wciąż nie ma żadnych przywilejów, które objęłyby pary homo. Według innej ustawy, partner może odpowiadać za długi drugiego bez względu na płeć, ale jeśli chciałby dziedziczyć na heteroseksualnych zasadach, to niech się puknie główką o pierwszy lepszy beton. Załączam ilustrację betonu.

poniedziałek, 23 września 2019

Tacy sami czyli Naked As We Came

Rodzeństwo Elliot i Laura jedzie odwiedzić chorą na raka matkę Lilly, która właśnie na swoje życzenie wypisała się ze szpitala. Ku ich zaskoczeniu w domu zastają dodatkowego lokatora, Teda, który gotuje i opiekuje się ogrodami, które są pasją Lilly i źródłem jej dochodów. Ponieważ ma być wątek homo, a innych postaci nie ma, wiadomo, kto z kim się prześpi. Matce to bynajmniej nie przeszkadza, bo w perspektywie bliskiej śmierci nabrała filozoficznego dystansu do spraw doczesnych, ale za to atmosferę nieustannie psuje Laura, która sama przechodzi w życiu ciężkie chwile i nie jest w stanie poluzować gorseciku. W tej scenerii rozgrywa się mały dramat psychologiczny (choć dla dzieci umierającej matki znowu nie taki mały) i na jaw wychodzi wiele przykrych detali z dzieciństwa naszych bohaterów. Można by rzec, że za dawnych czasów Lilly przypominała nieco matkę Michaela z serialu Arrested Development, która kiedyś próbowała się przytulić do dojrzałego syna i całkiem go zbiła z pantałyku tym nienormalnym gestem. Ted wydaje się dziwnie bezinteresowny wobec Lilly, co wzbudza podejrzenia u jej dzieci, bo, jak się okazuje, wcale nie jest takim świetnym ogrodnikiem, za to wieczorami siedzi przy laptopie i coś stuka (kiedy nie stuka Elliota). Jak zobaczymy, podejrzenia były uzasadnione, choć lekko na wyrost. Nie było podróży w kosmos, a zdecydowanie bardziej się przejęliśmy niż filmem Ad Astra.

Ad Astra

Tytuł jest naciągany, bo najdalszy lot ma na celu Neptuna, więc nie powinno być „ad astra”, lecz „ad planetarum”. W zamierzeniu jesteśmy w nieodległej przyszłości, kiedy ludzkość ma już bazy na Księżycu i Marsie, a twórcy starali się osiągnąć efekt wiarygodnego przedstawienia realiów epoki lotów kosmicznych w układzie słonecznym. Podobnie jak w serialu Kosmos 1999 o bazie kosmicznej na Księżycu, który oderwał się od Ziemi, zapomniano o małym ciążeniu naszego satelity, więc turyści przybywający na Księżyc poruszają się tak samo jak na Ziemi, choć w rzeczywistości powinni zabawnie podskakiwać, jak to swego czasu robili kosmonauci. To nie jedyny problem z ciążeniem, jaki zauważyłem. Poza tym pokazali, że niezwykle łatwo jest się dostać do startującej rakiety, co udaje się bez trudu naszemu Royowi, którego nie przewidziano w składzie załogi lecącej na orbitę Neptuna, gdzie zlokalizowano statek wysłany z misją kosmiczną niemal trzydzieści lat wcześniej. Sprawa była poważna, bo wysyłane stamtąd potężne impulsy energii zdestabilizowały cywilizację, co jest kolejnym źródłem moich wątpliwości. Z takiej odległości osiągnąć ten efekt, to jakby zabić mrówkę na antypodach rzutem kamienia. Niczego tu nie zdradzę, jeśli powiem, że na owym statku dowódcą był tatuś Roya, legenda lotów kosmicznych. Jego misja miała na celu wyłapanie sygnałów obcych cywilizacji, których rzekomo nie dałoby się przechwycić w bliżej Słońca. Kolejne wątpliwości: naprawdę w takim celu wysłanoby ekspedycję wydając miliardy? Poza tym biorąc pod uwagę kosmiczne dystanse, szanse kontaktu z kimkolwiek są maciupeńkie, nawet jeśli pominiemy kwestię prawdopodobieństwa życia rozumnego w kosmosie. Czy odkryto jakiekolwiek sygnały od obcych, nie wyjawię, ale przypomnę, że Szymborska kiedyś napisała felieton na ten temat. Krótko mówiąc, jeślibyśmy się dowiedzieli, że jesteśmy sami w kosmosie (choć nie wiem, jak moglibyśmy to ustalić), to cóż, oznaczałoby to tyle, że nasza obecność we wszechświecie nabiera jeszcze większego znaczenia, bo cokolwiek robimy, nikt inny tego nie zrobi. Opowieść w Ad Astra ma charakter - powiedzmy - moralitetu, z całym zadęciem i brakiem luzu, jaki cechuje ten rodzaj twórczości. Temu filmowi przydałyby się nożyczki, stwierdził Kwiatek, którego uwierały dłużyzny. Zgoda, odparłem, ale nawet gdyby go przyciąć do pięciu minut, przesłanie pozostanie banalne. Ciekawe, czy jakiś kark usłyszy „żyj i kochaj” i przestanie krzyczeć „wypierdalać, pedały!”. Ale bym się zdziwił.

piątek, 20 września 2019

Wszystko albo nic czyli From Zero to I Love You

Pierwsze wrażenie było takie, że jest to niezwykle sympatyczny film na oklepany temat zdrady małżeńskiej. Po ponad dziesięciu latach małżeństwa z Karlą Jackiem owładnęło pragnienie używania swoich organów w nieco odmienny sposób, więc w tajemnicy przed żoną zaczął chodzić do klubów dla gejów. Z początku tylko sobie grzecznie siedział, ale napatoczył się słodziutki jak czekoladka (i takiego też koloru) Pete i tak oto zaczął się romans na boku, przy czym karty między kochankami są odkryte, Pete wie o żonie Jacka. Na scenę wkracza tatuś Pete'a, który nie ma problemu z tym, że syn ma kochanka, ale z tym, że kochanek jest żonaty. Jak to w romansie, już wyznali sobie miłość, już mieli być razem, ale rzeczywistość zaskrzeczała i się rozeszli. I było potem jak w pieśni, mieli chłopców stu, może dwustu, lecz żaden nie był im podług gustu, zgodnie z logiką romansu. (Pieśń z tą liczbą przesadziła, nawiasem mówiąc.) Czy zejdą się w końcu po latach? Oczywiście, to żelazne prawo romansu, a rzecz jasna zdarzy się to, kiedy będą wciąż piękni i młodzi. Widz się ucieszy, bo to bardzo sympatyczne postaci, którym przez cały czas kibicował. Potem przychodzi refleksja, zaraz, zaraz, rozwalone małżeństwo, spierniczone narzeczeństwo, dzieci bez ojca... Taka jest cena pięknej miłości. Nawet gdyby miłość miała być dla Jacka usprawiedliwieniem, z fabuły wynika, że o swojej orientacji seksualnej wiedział jeszcze przed ślubem, a żonę kochał, jak deklarował, więc otwarcie trzeba by rzec, że zeń jest szuja, niewykluta larwa i szczeżuja. Pete nie lepszy, skoro angażuje się w związki, w których nie widzi przyszłości. Patrząc na ich finałowy pocałunek powinniśmy zatem zakrzyknąć w duchu Biblii: to obrzydliwość!

Brooklyn 9-9, sezon piąty, inspirujący

Sezon w toku, więc może jeszcze nas powalić parę razy, ale już donoszę, że w odcinku czwartym pojawił się nowy tytuł sekstaśmy Amy:

Amy: I’m so confused, I don’t know what’s happening right now. [Jake się właśnie oświadczył Amy.]
Jake: I’m So Confused, I Don’t Know What’s Happening Right Now, title of your sex tape.

Tutaj jest więcej tytułów. Wybiorę jeszcze jeden z nich.

Amy: Why doesn’t your mouth work?
Jake: Why Doesn’t Your Mouth Work? Title of our sex tape.

W odcinku piętnastym pojawia się Vin Stermley, mistrz zagadek słownych, autor słynnych krzyżówek, którego uwielbia Amy Santiago. Vin w sekundę zanagramował „Jake Peralta” w zdanie „Eat a jerk, pal!”, a potem zajął się omawianiem z Amy serii podpaleń eksponując przy tym niezłą muskulaturę, co się niezbyt podoba Jake'owi.
Z tej okazji też zabawiłem się w anagramy. Dowiemy się z nich, o czym w skrytości ducha rozmyśla prezes, komu i co da polizać prezydent, potem dowiemy się, jakie jest sekretne życzenie Grzegorza względem Cher i dlaczego nie lubią go na polskiej wsi.

poniedziałek, 16 września 2019

Woda święcona w Twerze jako spełnione proroctwo

Proroczy okazał się omawiany niżej „film” Sto dni do rozkazu, bo kiedy nikt jeszcze nie przypuszczał, tam właśnie mamy elementy mistyczne, o których nie wspomniałem w omówieniu: anioł w postaci małego chłopca (chyba) i śmierć jako kobieta. Dzisiejsza Rosja według znawców tematu jest krajem państwowego mistycyzmu, wedle którego ma ona szczególną rolę w świecie, a jest nią , zgaduję, posłannictwo zachowania zdrowej tkanki społecznej, wolnej od bolączek świata zachodniego, tych wszystkich imigracji, demokracji i lgbt. Jako dobry przykład mamy niedawną cerkiewną akcję w Twerze, mieście, nad którym rozpylono siedemdziesiąt litrów wody święconej w celu uchronienia go od plagi pijaństwa i wszeteczeństwa. „Film” Sto dni nie ma jednak szans, aby trafić na sztandary nowoczesnego mistycyzmu, bo jest stanowczo zbyt radykalny w swoich wizjach. Rozebrany anioł kładzie się do jednego łóżka z nagim żołnierzem, a śmierć pływa w basenie eksponując wszystkie organy płciowe, jakimi dysponuje. A jeszcze parę lat przed tym „filmem” radzieccy stróże moralności utyskiwali na pornograficzne sceny w Seksmisji. Na dobrą sprawę od czasów komunistycznych zmiana w Rosji wcale nie jest tak wielka, jeśli mowa o państwowej ideologii. Jeszcze w latach sześćdziesiątych model radziecki był serio uważany za konkurencyjny dla zachodniego, więc wiara w jego propagowanie w świecie, głoszona w samym ZSRR, nie była zbytnio irracjonalna. W latach osiemdziesiątych przekonanie o roli tego kraju jako nosiciela innych, godnych szerzenia wartości było już czysto mistyczne. I tak jest do dzisiaj.

niedziela, 15 września 2019

Queerowy Izrael czyli A Queer Country

Nie ulega wątpliwości, że Izrael jest państwem przyjaznym gejom. Wielka w tym rola burmistrza Tel Awiwu, który jest przypadkiem zdumiewającym. W momencie wyboru na tę funkcję porównywał gejów do karaluchów w butelce, lecz po zaledwie dwóch latach, w czasie których współpracował z ludźmi o orientacji homo, stał się ich mocnym sojusznikiem, a o jego mieście mówi się czasem, że jest straight-friendly. Co uchodzi w jednym mieście, w innym, takim jak Jerozolima, nie jest już tak mile widziane. A już prawdziwy test na tolerancję w kraju można przeprowadzić próbując być otwartym gejem na prowincji. Przekonał się o tym kolega Biedroń, który dostał bęcki gdzieś na zadupiu w Belgii (przypuszczam, że na zadupiu, bo nie wiem na pewno; poza tym jeśli gdziekolwiek biją gejów, to jest to zadupie, jeśli nie faktyczne, to umysłowe). Widząc obecną koniunkturę na prawa gejów, władze Izraela chełpią się swoją otwartością, czym wsławił się minister spraw zagranicznych, który wcześniej na mocy specjalnego prawa zdelegalizował paradę równości w stolicy. W związku z tym zarzuca się rządom Izraela pinkwashing, czyli próbę przykrycia prawdy o zalegalizowanym apartheidzie w tym kraju, a chodzi rzecz jasna o kwestię obywateli narodowości palestyńskiej. Na szczęście to niezbyt się udaje, mało kto w świecie mówi, że nie mówmy o Palestyńczykach, skoro tak kwitnie tolerancja dla osób LGBT. Jednym z najżałośniejszych manewrów stosowanych przez rząd Izraela jest zarzucanie antysemityzmu tym, którzy krytykują aktualne działania władz państwa. Wielu Żydów pokazanych w filmie wspomina o niesławnej roli ich państwa w konflikcie z Palestyną, więc jeśli by się na nich powoływać, to upieranie się przy tego rodzaju „antysemityzmie” byłoby czystą hipokryzją. (Oj, naiwny, naiwny...) Izraelska otwartość niespecjalnie przekłada się na sytuację prawną par homo, skoro nie mogą one zawierać ślubów w swoim kraju (choć te zawarte za granicą są uznawane). Trzeba przy tym pamiętać, że pod względem prawa małżeńskiego Izrael stoi na głowie, bo dopuszczone są tylko śluby religijne, z natury rzeczy tylko heteroseksualne. Jedną z bohaterek dokumentu jest matka geja zabitego w jednym z klubów, napastnika nie schwytano, lecz można śmiało przypuszczać, że motywem była nienawiść na tle homofobii. W naszym niezbyt miłym dla gejów kraju, w którym Prezes Polski pierdoli z kutasa wyssane bzdury o gejach, którzy „chcą się bawić dziećmi”, chwilowo takich ekscesów nie doświadczyliśmy. Jeszcze parę takich wypowiedzi i nie wiem, czy to się nie spełni. Poza tym: nie ma ofiar? Naprawdę?

Sto dni do rozkazu czyli Сто дней до приказа

Jest to fascynujący film, który przypomina mi dadaistyczną zastawę stołową z futra lub konstytucję RP, czyli rzeczy, których nie da się używać w celu, w jakim niby powstały. Sto dni po prostu nie jest filmem do oglądania, a co w takim razie można z nim zrobić? Pomysł bardziej ambitny: wyobrazić sobie, że film powstał jako bezsensowny zlepek scen odrzuconych z jakiegoś pełnometrażowego filmu o armii radzieckiej końca lat osiemdziesiątych, i spróbować odgadnąć, o czym był ów film. Inny pomysł: nauka radziecka znalazła sposób na sprowadzanie przedmiotów z przyszłości, więc towarzysze Lenin i Stalin w latach dwudziestych siadają w sali kinowej, aby obejrzeć film o Armii Czerwonej nakręcony siedemdziesiąt lat później. Co spodoba się Stalinowi? Scena siusiania chorążego na szeregowca? Zbiorowa ablucja nagusieńkich żołnierzy, którzy się wspólnie namydlają? Nawiązania do świętego Jerzego zabijającego smoka? Piękne podwodne zdjęcia z ekspozycją trzeciorzędowych kobiecych organów płciowych? Czy Lenin się wzruszy, że człowiek radziecki oddycha tak swobodnie i robi takie filmy? A może powie sobie raczej, że...

PS. Przez pomyłkę do filmu zakradł się żołnierski dowcip o generale, który zauważył, że włożył buty nie do pary. Posłał więc adiutanta do domu, a ten wrócił z wiadomością, że tam też są nie do pary.

sobota, 14 września 2019

Ból i blask czyli Dolor y gloria

Skoro reżyser Almodóvar nakręcił film o podstarzałym reżyserze filmów fabularnych, to możemy podejrzewać, że mamy do czynienia w dużym stopniu ze sfabularyzowaną autopsją. Przyjęcie takiego założenia jest tylko pozornie wyzbyte szaleństwa, bo wówczas powinniśmy uwierzyć, że we frankistowskiej Hiszpanii lat sześćdziesiątych biedota mieszkała w jaskiniach, analfabetyzm wśród młodych ludzi nie był rzadkością, a kobiety prały prześcieradła w rzece. Jeśli byłaby to reżyserska fantazja w stylu Felliniego, to w przeciwieństwie do tego ostatniego – nie mamy żadnego sygnału ostrzegawczego. Tytuł filmu przywołuje skojarzenia metafizyczne, ale przynajmniej jeśli chodzi o ból – mamy do czynienia z jego formą w postaci czysto fizycznej (która ma oczywiście skutki metafizyczne), o czym dowiadujemy się w osobnym, nietypowym, animowanym ujęciu. W czasie zapoznawania się z dolegliwościami Salvadora doznałem odwrotnego efektu hipochondryka: poczułem się bardzo zdrowy. Grający Salvadora podeszły w latach Banderas ma jeszcze kawał przystojnego ciała – nie wiem jak inni, ja już przywykłem do filmowego cudu idealnych sylwetek u postaci ocierających się o kalectwo (podobnie jak do niebywale sprawnej opieki dentystycznej w średniowieczu). Reżyser Salvador od paru lat jest na chorobowym i w zasadzie nie planuje powrotu za kamerę, choć prywatnie pisze jakieś scenariusze i opowiadania. Film opowiada o trzech i pół miłościach Salvadora. Najoczywistsza to matka, druga to wspomnienie z dzieciństwa, trzecia to ukochany sprzed prawie czterdziestu lat, a ta połówka to niefizyczna miłość pomieszana z uprzedzeniem do aktora Alberta, gwiazdy filmowego hitu sprzed lat. Z tych miłości utkał Almodóvar znakomitą, wciągającą i poruszającą opowieść, a w dodatku w ostatnim krótkim ujęciu zaskakująco dał do zrozumienia, że kryzys twórczy ma za sobą. Bardzo w tym oryginalny nie był, bo pożyczył pomysł ze Złego wychowania, ale skoro zaciągnął dług u samego siebie, to nieważne, czy spłaci.

piątek, 13 września 2019

Otis McDonald - Not For Nothing

Kiedyś spędziłem literalnie pół dnia szukając tej melodii, którą Opyda wykorzystał jako tło muzyczne w swoich omówieniach/patroszeniach książek z dorobku Katarzyny Michalak (np. tu). Wpis poniżej jest produktem ubocznym poszukiwań, bo ktoś źle zidentyfikował to nagranie.

środa, 4 września 2019

The Magicians (serial)

Nie da się ukryć, że serial podbił nasze organy wewnętrzne, bo jest bardzo zabawnie pokręcony już od pierwszego odcinka. W sezonie czwartym nie dziwi nas więc scena, w której specjalista magik-weterynarz przygląda się przez szkiełko złotej rybce, stwierdza, że to wilkołak, po czym przegląda się Margo, Najwyższego Króla Fillory, po czym radzi jej wyjąć oko, które będzie obserwować rybkę, w którą zaklęty jest Josh. W odcinku piątym sezonu czwartego rozbawiło mnie to (test na spostrzegawczość).
W kolejnym odcinku Najwyższy Król Fillory, czyli Margo, dowiaduje się, że jest sposób, aby przywrócić tamtejszej faunie dar mowy, a jest nim sok z buraków z wysepki Codswall.

Cytat wart ocalenia

I would rather have questions that can't be answered than answers that can't be questioned. (Richard Feynman)

Wyjście z cienia (Janusz A. Zajdel)

Jako chłopię bardzo lubiłem opowiadania Zajdla, ale ze wstydem przyznaję, że poza Limes inferior nie znam jego powieści, dlatego postanowiłem choćby trochę nadrobić zaległości. Podobno Wyjście zalicza się do literatury młodzieżowej. Miałbym problemy, gdybym chciał komuś wyjaśnić, co to znaczy, czego po książkach z tego nurtu miałbym oczekiwać i czy w związku z tym należy im się taryfa ulgowa. Wyjście ma pewne niedoskonałości, pierwszy rozdział jest słabo fabularnie związany z resztą, a zakończenie sprawia wrażenie bardzo naiwnego. O obcych, którzy przez osiemdziesiąt lat kontrolowali ludzkość, nie dowiadujemy się w sumie wiele, nawet zniewolonych ludzi nie spotkał zaszczyt zobaczenia swoich ciemiężycieli Proksów, którzy chowają się w swoich kapsach, pulwach, toranach i ambach. Kluczowa hipoteza na temat przybyszów pojawia się na samym końcu, a sam autor zdaje się ją sugerować w epizodzie z obcymi, którzy sami określają się nazwą, jaką można, a nawet trzeba czytać wspak. Najciekawszy w książce jest mechanizm zniewolenia, który znamy dobrze - mała, lecz dobrze zorganizowana grupa jest w stanie narzucić swoją wolę większości. W latach osiemdziesiątych było dość jasne, że autor nawiązuje do aktualnej sytuacji Polski, ale bez tej podniety też da się przeczytać. Nie wiem, jak w innych książkach Zajdla, ale w tej nie ma obowiązkowego elementu wybitnej literatury - czegoś, co jako niedokształcony w poetyce amator nazwałbym efektem tajemnicy lub obcości, może to być niepokojąca myśl, niejednoznaczna postać, niejasna sytuacja. Zagadka wyglądu obcych to stanowczo za mało.

Po wschodniej stronie muru czyli Westler

Byłaby to zwyczajna love story między Berlińczykami Felixem a Thomasem, gdyby nie ten szczegół, że pierwszy mieszkał w zachodniej, a drugi - we wschodniej części miasta. W roku 1985 był to jednak problem, choć znana mi koleżanka, która mając tak zwane pochodzenie wyjechała do Niemiec w wieku około maturalnym (jeszcze przed upadkiem komuny), twierdziła, że Ossi zawsze będą Ossi. (Doceńmy tę głęboką myśl Oberschlesienki.) Realia tamte dzisiaj oglądamy jak filmy Halika z puszczy amazońskiej. Wessi mogli w zasadzie bez przeszkód wjeżdżać do Berlina wschodniego, choć zbyt częste wizyty zaczynały budzić czujność służb granicznych. Władze NRD dobrze wiedziały, że gdyby zezwolić ich obywatelom na wolny wyjazd, to kraj szybko by się wyludnił. Thomas rzecz jasna również marzy o wyjeździe i nawet ma jakieś plany - na tym poprzestanę, jeśli chodzi o fabułę. Niewątpliwie lepiej wtedy żyło się na Zachodzie, ale twórcy nie idealizują zanadto. Z powodu drożyzny Felix musi dzielić mieszkanie z parą znajomych, za to Thomas żyje sobie sam w kawalerce. To zapewne nie rekompensowało innych „przyjemności” życia w realnym socjalizmie. Dość zagadkowe jest subiektywne odczucie własnej sytuacji życiowej. Jak kiedyś wspominałem, moja daleka młoda krewna wyjechała do Londynu, gdzie mieszka w jednym pokoju z kobietą z małym dzieckiem. I to jest lepsze od życia w Polsce. Eto nieprawdopodobienne, powiedziałaby Ulga Yevanova. [X]

Pewnego razu... w Hollywood czyli Once Upon a Time... in Hollywood

Kiedyś zjechałem inny film za to, czym w istocie jest ten film. Zainteresowanych tutaj odsyłam, a tymczasem zauważę, że mógłbym znieść tę nieco pozowaną tęsknotę do kina lat sześćdziesiątych, gdyby ujęto to w ramach misternie utkanej intrygi, na jaką stać Tarantino. Nie bardzo mu wyszło, bo postawił bardziej na klimat i nastrój, zamiast na opowieść. W pewnym momencie nieco zaczynają irytować te długie ujęcia, kiedy już sobie uświadamiamy, że nic do fabuły nie wnosi kolejna przejażdżka Pitta cabrioletem, czy też wizyta Sharon w kinie wyświetlającym film z nią samą w obsadzie. Nieszczęśliwie dla Sharon Tate, okoliczności jej śmierci przyćmiły dokładnie jej wszelkie kinowe sukcesy. Jak w Bękartach wojny postanowił Tarantino upudrować historię, która pełna jest okrucieństwa i morderstw. Do tego zadania zatrudnił dwie fikcyjne postaci, aktora Ricka i jego kaskadera Cliffa, którzy wzięli na siebie impet napaści na dom Polańskiego. Quentinie, jeśli chcesz iść tym tropem, masz przed sobą ocean możliwości. Podpowiadam: bohaterscy lojaliści podsuwają Gavrilo Principowi kanapki z laxigenem w 1914 roku (wskutek czego Polska pozostaje pod zaborami), udaremniono zamach na Stołypina, Lincolna, lub Kennedy'ego, fatalny meteoryt minął Ziemię o włos, więc dinozaury przetrwały i wynalazły internet, Godzilla pożarła najnowszy scenariusz Tarantino i wszystkie chmury, w których był backupowany, w związku z tym nie powstał ten film. Godzilla nadziewana chmurami, to jest myśl.

Nic w zamian czyli A cambio de nada

Szesnastoletni Hiszpan Dario jest na najlepszej drodze, aby zostać nowym Escobarem. Na razie ma na koncie tylko małe kradzieże w branży konfekcyjnej, ale już niedługo będą motocykle, skórzane kanapy i sejfy, nie mówiąc o innych oszustwach, jak przyprowadzenie do szkoły fałszywego tatusia, żeby prawdziwego nie zasmucać prawdą o własnych postępach w nauce. Sytuacja rodzinna sprzyja karierze kryminalnej, rodzice są rozwiedzeni i mocno skonfliktowani, więc nie mają głowy do zajmowania się synem, którym za to zaopiekował się szemrany właściciel warsztatu z motorami. Przy tym wszystkim chłopak miewa ludzkie odruchy, kiedy pomaga starszej pani Antonii w handlu starzyzną. Na kogo wyrośnie Dario, raczej się nie dowiemy, ale wszystko wskazuje na to, że jego droga ku kryminalnej przyszłości zakończy się ślepo. Netflix uważa, że jest to film z nurtu lgbt, co można chyba uzasadnić na trzy niekoniecznie rozłączne sposoby. Pierwszy taki, że być może tato Daria gustował w kobietach transseksualnych. Drugi – że pewna dziewczynka była gotowa na seks z Dariem i jego przyjacielem pod warunkiem, że chłopcy się pocałują. Trzeci – że gejem był Tyson, pies kolegi Daria, którego z kolei pies nie mógłby być wtedy suką.

Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu (Jacek Dehnel)

Nie wątpię, że mógłby Dehnel stać się Ziemkiewiczem lewicy i rąbać prawdę w oczy zadając stylistyczne ciosy w nosy. Nie jest, bo choć palnął celny tekścik o pannie posłance Pawłowiczównie, to jego duch w innych się rejonach obraca, które nie dają tyłu okazji do słownych napaści. Rozmaite lektury, rodzinne historie, przypadki z własnego życia, artystyczny namysł nad życiem w ogóle. Z niektórych, nawet długich tekstów (specyfika felietonistyki internetowej) po namyśle byłem zdolny wydestylować tylko westchnienie nad przemijaniem lub coś równie subtelnego. Koty, nie płaczcie, kiedy przyznam się, że cały mój pociąg do subtelności już zużyłem na Kroniki Słonimskiego i Lektury nadobowiązkowe Szymborskiej. Dlatego przechodząc teraz do wypisów z książki, poproszę, aby nie wyrabiać sobie na ich podstawie zdania o felietonach Dehnela. Ewentualnie o mnie, ale na to szkoda czasu.

[170, pisanie felietonów na zadany temat to rodzaj randki z fetyszyst(k)ą]
Ale wiadomo, że fetyszyści żadnej dowolności nie tolerują. Ma być tak, nie siak. But taki, maska taka, myziaj mnie w tę stronę, nie w tamtą, a piórko ma być koniecznie pawie, a nie srocze, bo wtedy nie mam orgazmu.

[1841, o kolejnym ministerialnym zestawie lektur obowiązkowych]
Nie będę wspominał o przypisaniu Obrony Sokratesa Arystotelesowi, bo nieuctwo przecież jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a zwłaszcza urzędnikom Ministerstwa Edukacji.

[3166, komentarz do wypowiedzi Pawłowiczówny o Szymborskiej]
[W]iersz „Nienawiść” pokazywał jej polityczne zaangażowanie po jednej stronie. Otóż chciałbym wyjaśnić, że jednostronne stawanie po stronie paru grup politycznych, wielostronne stawanie po stronie jednej, a już zwłaszcza wielostronne stawanie po stronie wielu grup politycznych wymaga zręczności bułgarskiej gimnastyczki czy europosła Ryszarda „Chorągiewki” Czarneckiego, nie mówiąc już o kręgosłupie meduzy. Natomiast polityczne zaangażowanie po więcej niż jednej stronie nazywamy hipokryzją lub – w partii posłanki – zdradą.

[4446, w Warszawie]
(...) szpetota lat dziewięćdziesiątych (...) jest w architekturze tym, czym były lata osiemdziesiąte w modzie
Zgadzam się z tym jak ostatni puzel w układance.

[4676, o proteście pewnej mamy wobec graffiti z czaszką niedaleko placu zabaw]
Gdziekolwiek pójść – do szkoły, urzędu, że o kościele nie wspomnę – tam goły, potwornie zmasakrowany mężczyzna, ledwo osłonięty kawałkiem materiału, przybity do krzyża, a poniżej... no, co takiego? Czaszka właśnie!

[4841]
W największej rozpaczy [kapitan Hak] mówi: Ani jedno małe dziecko mnie nie kocha! Kapitan – i to też Barrie pisze wprost – pragnął Piotrusia, którego pewność siebie sprawiała, że żelazny hak Haka dygotał. Takich fallicznych aluzji jest tu zresztą mnóstwo. Piraci strzelają do chłopców z wielkiej armaty, Długiego Tomasza, a jeden z nich chce połaskotać chłopca swoim Jasiem Korkociągiem.
Na szczęście nie jestem Piotrusiofilem, bo do sądu bym podał za zrujnowanie lektury z dzieciństwa.

[5040, mówi Maciuś, kolega z ławki szkolnej Dehnela]
„Narrację w Lalce mamy trzecioosobową i pierwszoosobową. Narracja trzecioosobowa to narrator wszechwiedzący, obiektywny, narracja pierwszoosobowa to pamiętnik Rzeckiego. I jest to narracja subiektywna, co wiemy dzięki Prusowi, który sam nazwał Rzeckiego «starym subiektem»”.
Ja miałem z kolei kolegę Artura, który mówiąc o Emancypantkach wspomniał o „żonach, które żyły z posagu swoich męży”. Wypowiedź przyjęta przez polonistkę ze stoickim spokojem.

[5432, autor przyznaje się do niezdolności pozbycia się jakiejkolwiek książki]
Stoję nad hotelowym koszem na śmieci z tomem Harfy wiosenne. Antologia najnowszej podkarpackiej poezji muzycznej 1960-1985, z pracą naukową o wpływie zanieczyszczenia środowiska na populację dudków (autor wypisał dedykację), z broszurą Skansen w Piprzydłówku Dolnym – ważniejsze budowle – jak ta Nike, która się waha. Waham się, waham – i nic. Pakuję do walizki i wiozę do domu.
A potem autor stara się pozbyć tych dzieł w transakcjach wiązanych „jak w tym starym dowcipie o tej babuleńce, którą mąż zobowiązał, żeby po jego śmierci sprzedała krowę i za to dała na mszę za jego duszę, i która w związku z tym sprzedała krowę za grosz, ale tylko w pakiecie że szczurem za talara, tak i ja liczę, że dzięki oddawaniu pakietowemu zrzucę z siebie odpowiedzialność za zbędne egzemplarze”.

Wymazać siebie (Garrard Conley)

Piszę o tej książce z kronikarskiego obowiązku, bo przeczytałem dość dawno temu. Przeczytałem ją po filmie, który nakręcono na jej podstawie, i niestety nie odniosłem wrażenia, że się ubogaciłem duchowo. Nie wiem, czy można zwalić na tłumaczy całą winę na ciężki styl tej narracji, ale kiedy się czyta nieustannie takie okropne zdania, jak to:
Podobnie nie było chyba idei, z którą bym się stykał, niekomplikującej mojego rozumienia chrześcijaństwa i niekwestionującej nadanego im przez Boga prawa moich rodziców do narzucania mi, w co wierzyć [2500],
to chyba rozumiecie, o co mi chodzi. Nawet jeśli zdarza się autorowi ująć jakąś myśl ciekawie, to zawsze w jakiś pokrętny i wykrętny sposób niejednoznacznie. „Co jednak najważniejsze, nie zastanawiałem się też, czy aby seks (...), wskoczenie prosto na głęboką wodę z pominięciem wszystkich innych kroków – może mnie w końcu wyprowadzi na prostą; że jeśli nie zmieni mnie w hetero, to może chociaż pozwoli stać się kimś, kto potrafi zachowywać się jak na hetero przystało.” [1030] O swojej „terapii” konwersyjnej napisał: „Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że każdy z moich manieryzmów jest zapisywany, nanoszony na diagram, na podstawie którego miano orzec, jak zaawansowany jest mój homoseksualizm” [3784]. Chłodna, intelektualna maniera, którą można nawet podziwiać, ale nie sposób się nią emocjonować.

Płyńcie łzy moje, rzekł policjant (Philip K. Dick)

Philipa Dicka pokochałem już po pierwszym akapicie pierwszego jego opowiadania, jakie przeczytałem, Frozen Journey. Statek kosmiczny przewożący zahibernowanych ludzi dokonuje rutynowego przeglądu stanu pasażerów i po stwierdzeniu, że jeden z nich jest w stanie półuśpienia, mówi do siebie: do jasnej cholery! Na szczęście przewidziano procedurę na taką ewentualność, która zawiodła spektakularnie, ku wielkiej radości czytelnika, lecz mniejszej - nieszczęsnego odmrożeńca. Potem czytałem Dicka w ilościach hurtowych, bo miał ci on potencjał pisarski Kraszewskiego, i nawet się dziwię, że w umysłowym pomieszaniu (które mu się zdarzało) ubrdał sobie, że Lem to grupa ludzi, bowiem jeden nie dałby rady aż tyle napisać. Twórczość Lema to na oko jedna trzecia tego, co napisał Dick, stąd widać absurdalność takich supozycji. Inna sprawa, że Lem był pisarzem dużo bardziej wszechstronnym, podczas gdy Dick miał w zasadzie jeden temat: zafałszowana rzeczywistość. W Płyńcie łzy moje znana gwiazda piosenki, Jason Taverner, przenosi się do innej rzeczywistości, w której nikt o nim nie słyszał. Stało się to tuż po jego hospitalizacji, koniecznej po tym, jak jego była protegowana rzuciła w niego gąbką czepną z Callisto. Normalka w roku 1988, ludzkość skolonizowała już Marsa, a książka wyszła w roku 1974. Teraz wszystko jest możliwe: są to majaki Tavernera konającego na stole operacyjnym, efekt gąbki, która zapuściła macki w jego ciele, albo jeszcze coś innego. Z fabuły wynika, że raczej to ostatnie. Świat przedstawiony jest wielkim, ogólnoplanetarnym państwem policyjnym, w którym za byle co trafia się do obozu pracy, a – co zabawne – radykalną opozycją dla systemu są studenci żyjący w podziemnych obozowiskach na terenach zlikwidowanych uczelni. Jason jako osoba sławna i wpływowa nie musiał się tym przejmować, ale jako pan Nikt – już owszem, tak. Jako osoba spoza systemu danych szybko staje się obiektem zainteresowania policji i w ten sposób poznajemy drugiego bohatera dramatu, generała policji Felixa Buckmana. I to on będzie płakał. Dodajmy jeszcze, że stuprocentowego wyjaśnienia nie otrzymamy, a to które nam autor ujawni, można spokojnie między bajki włożyć. That's not gonna ever fucking happen. Czy Płyńcie łzy moje to dobra książka? Nie jest zła, ale na pewno nie najlepsza w dorobku Dicka.

[9]
To była chwila wieczności, która pochłonęła go bez reszty.
Piękne prawie jak „dyszała woda spod zielonych pleśni”. Czytasz takie zdanie i wiesz, że napisał je pisarz.

[1689]
Mój dwudziesty pierwszy mąż Frank. Byliśmy małżeństwem sześć miesięcy. Przez ten czas przestał mnie kochać i stał się okropnie nieszczęśliwy. Ja nadal go kochałam, pragnęłam z nim zostać, ale raniłam go. Tak więc pozwoliłam mu odejść.
Podziwiamy Ruth Rae, że nie straciła rachuby.

[1768]
Przeszedł po sięgającym od ściany do ściany dywanie, który w złotych barwach ukazywał wniebowstąpienie Richarda M. Nixona, odbywające się wśród radosnych pień w górze i rozpaczliwych szlochów w dole. Przy drzwiach przeszedł po Bogu, który z szerokim uśmiechem przyjmował na swoje łono drugiego syna pierworodnego, po czym pchnął drzwi sypialni.
Tak urządził sobie mieszkanie pan Mufi, którego policja zastała w łóżku z trzynastoletnim chłopcem. Zarzutów nie postawiono, bo to jest legalne w tamtym świecie.

[1836]
TEORIA ZMIENIA OPISYWANĄ PRZEZ SIEBIE RZECZYWISTOŚĆ.

Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie (Frédéric Martel)

Przypuśćmy, że Kościół katolicki jest instytucją wyzbytą hipokryzji, jego hierarchowie nie są pazerni na bogactwa i władzę, i że nie ma żadnego powodu by pisać książki takie jak Sodoma lub kręcić filmy takie jak Kler i Tylko nie mów nikomu. Wobec takiego Kościoła też byłbym przeciw. Przede wszystkim dlatego, że dzieli ludzi na lepszych i gorszych, na tych, którzy są z nim i w nim, i na tych, którzy są poza. Cóż w tym złego? Przytoczę dwa argumenty: „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”, rzekł ponoć Jezus. A drugi to taki, że wierni Kościoła mają prawo uważać się za lepszych ludzi w takim stopniu, w jakim człowieka uszlachetnia zbieranie znaczków lub hodowla kanarków. Ostatecznym sprawdzianem dla człowieka jest jego stosunek do innych ludzi i świata wyrażony w czynach („cokolwiek uczyniliście najmniejszemu z braci moich, mnie to uczyniliście”), co obejmuje również słowo – to, które rani i zabija, lub to, które pomaga i niesie nadzieję. Jeśli się z tym zgodzimy, to obudowanie tego przekonania jakimikolwiek rytuałami ma taki sens, jak wiele innych czynności, które wykonujemy (lub nie), choć wcale do życia potrzebne nie są. Kolejny element mojego sprzeciwu to katolicka wizja Boga. Powiedzmy sobie szczerze, że świat, w którym znakomita większość ludzkości jest skazana na wieczne męki w życiu przyszłym, jest porażką miłosiernego Boga. Nie tylko zło i cierpienie doczesne stanowi wyzwanie, jest nim też los wielu dusz po śmierci. Bóg stworzył ten niedoskonały świat i co jest według katolików jego naczelną troską? Kto i jak bawi się swoimi genitaliami. Niestety Bóg wpisał w nas nieujarzmioną potrzebę tej zabawy, a co dzieje się, kiedy jej się zakazuje, jest właśnie tematem Sodomy. Bóg żąda od nas miłości dla niego – czy to nie dziwne? Chrześcijański Bóg mówi nam: kochaj mnie lub idź do piekła. To prawdziwie szatańska alternatywa, a takie socjopatyczne domaganie się szacunku jeszcze większe budzi wątpliwości. To jest, budzi je zawsze, gdy szacunku domaga się jakikolwiek człowiek (na wszelki wypadek zaznaczę, że chodzi o szacunek rozumiany jako uwielbienie, a nie „prawa człowieka”). Do Boga przyzwyczailiśmy się tych kategorii nie stosować, nie rozumiem czemu. Problemem Kościoła jest to, że próbuje sklecić sensowny przekaz z bardzo dyskusyjnych źródeł, to jest Starego i Nowego Testamentu. Z dekalogu w Starym wyciął bezczelnie trzecie przykazanie, bo wierni uwielbiają kult obrazów. Tymczasem należałoby usunąć przykazanie pierwsze (po co ono, skoro nie ma innych bogów), lub ostatnie (czy panujemy nad tym, czego pożądamy?). Chrześcijańska doktryna o dziedziczeniu grzechu pierworodnego jest równie obłąkana. Gdybyśmy uciekli w metafory, to zgoda, człowiek jest niedoskonały, wiele zaliczył upadków i wiele jeszcze przed nim, ale to pominąwszy, dlaczego mam być obarczany winą za postępki „pierwszych” ludzi, to przecież żałosna odpowiedzialność zbiorowa, niegodna człowieka myślącego. Z postaci Jezusa z Ewangelii można by ulepić potwora (który lekceważy matkę, wzywa do zabijania innowierców, zachęca do porzucania rodziny i prymitywnie bawi się magicznymi mocami) lub człowieka z nieoryginalnym wprawdzie, ale niebanalnie ujętym przekazem. Kościół nie może się do końca zdecydować, więc stworzył jakąś hybrydę, z jednego profilu buzia wesoła, z drugiego gęba kostropata. W Ewangeliach jest pewien potencjał, marnowany przez Kościół i chrześcijaństwo w ogóle. Teraz parę słówek o naszej chrześcijańskiej cywilizacji, która w Europie doprowadziła do niezwykłego postępu technologicznego. „Bez Kościoła by tego nie było”, jak się często twierdzi. To ja zapolemizuję, bo Kościół przez wieki podtrzymywał wiarę w błędną fizykę Arystotelesa i astronomię Ptolemeusza (podtrzymywał, czyli skazywał na stos za sprzeciw), a największe dokonania naukowe były inspirowane niezbyt chrześcijańskimi pseudonaukami, czyli astrologią i alchemią, tudzież (pozornie) niezbyt chrześcijańską skłonnością do prowadzenia wojen w obrębie tejże cywilizacji. Ileż to razy Kościół występował przeciwko zdobyczom nauki, to byłby temat na książkę. Lata temu zdarzyło mi się pojechać na wycieczkę do Włoch pod przykrywką pielgrzymki. W naszej grupie ważnym tematem był prezent dla Ojca Świętego, a na miejscu okazało się, że na placu świętego Piotra stoi ze sto autobusów, w każdym grupa z prezentem. Papież z pewnością był wzruszony akurat naszym. Tematem audiencji JP2 była świętość Kościoła. Wówczas był to dla mnie temat zastępczy, dziś zasadniczy. Nie dlatego, żebym nagle zaczął wierzyć w świętość Kościoła. Nie wierzę w nią w najmniejszym stopniu, lecz wierzy zbyt wielu ludzi w Polsce. Dopóki tak będzie, będą książki i filmy. Jak widać, niewiele napisałem o samym Martelu, który nie był mi potrzebny, aby nie darzyć Kościoła sympatią. Autorowi łatwo jest odcinać się od antyklerykalizmu, skoro w jego kraju katolicyzm naprawdę zamiera, w jego dawnej parafii mszę odprawia raz na trzy tygodnie ksiądz sprowadzony z Afryki. Książka trochę rozczarowuje, bo ostrożność procesowa nakazuje, aby wiele postaci pozostało ukrytych pod pseudonimami. Z omówionych pontyfikatów najbardziej zaciekawił mnie fatalny przypadek Benedykta, który pomimo nasilenia homofobicznej śpiewki po i tak mocno homofobicznym Janie Pawle przegrywał w wielu kolejnych krajach świata, w których uchwalano małżeństwa homo. Franciszek pod tym względem wielkim postępowcem nie jest, ale w porównaniu z poprzednikami wyraźnie zmienił akcenty w swoim przekazie.

[271]
Jakiś czas później Watykan ostro zareagował na głośny, medialny coming out prałata z otoczenia kardynała Ratzingera, monsiniora Krzysztofa Charamsy. Do niego papież nie zadzwonił!
Za to zadzwonił do Francesca Leporego, który swój coming out przeprowadził bardzo dyskretnie.

[700]
W internecie jego stroje robią furorę.
Stroje kardynała Burke'a uwielbiającego pokazywać się w swoich szalonych kardynalskich kreacjach, których pozazdrościłaby mu niejedna drag queen. Ot, taka purpurowa cappa magna z wielometrowym trenem podtrzymywanym przez licznych młodzianków, a następnie fantazyjnie udrapowana przed tronem, na którym zasiada kardynał.

[716]
Burke nie przejmuje się sprzecznościami. W tej kwestii wysoko zawiesił poprzeczkę. Potrafi pojawić się pod pełnymi żaglami, w cappa magna, w najdłuższej sukni, w chmurze białych koronek lub w długim płaszczu podobnym do szlafroka i przez cały wywiad w imię tradycji oskarżać Kościół, że „stał się zbyt kobiecy”.

[1246]
Jeśli ktoś jest homoseksualistą, a poszukuje Pana Boga i ma dobrą wolę, kimże ja jestem, aby go osądzać?
Jeśli się ten słynny cytat z Franciszka przytoczy w całości, to już nie robi takiego wrażenia. Przecież to stara kościelna śpiewka od Maritaina: możesz być gejem, ale broń boże nie rób niczego, co robią geje.

[3152]
Tak naprawdę homoseksualizm pojawił się na pierwszych stronach gazet dopiero w latach siedemdziesiątych, powiedzmy wraz z Pasolinim. Do tego czasu homoseksualiści czytali Francuzów. Zresztą podobnie było z włoskimi katolikami, którzy przez długi czas czytali francuskich katolików, bardzo tu ważnych. A co najbardziej niesamowite – to byli dokładnie ci sami autorzy!

[4827]
(...) ten „szatański doktor” na polecenie Jana Pawła II zajmuje się koordynowaniem watykańskiej polityki względem rodziny, a wieczorami oddaje się z oszałamiającą regularnością męskiej prostytucji.

[5286]
Kim jest Alfonso López Trujillo? Bestia urodziła się w 1935 roku w Villahermosie w departamencie Tolima w Kolumbii.
Jeden z niewielu obsmarowanych z nazwiska. Wzorcowy homofob i gorliwie praktykujący homoseksualista.

[5451]
W wywiadzie dla BBC w pierwszych latach XXI wieku [Trujillo] mówi, że prezerwatywy są pełne mikrootworów, przez które wirus HIV przedostaje się z łatwością, ponieważ „jest 450 razy mniejszy od plemnika”!

[5735, „parszywa” dwunastka homofobów na usługach JP2]
Tych dwunastu, wszyscy wyniesieni do godności kardynała, to: sekretarz osobisty papieża Stanisław Dziwisz, sekretarze stanu Agostino Casaroli i Angelo Sodano, przyszły papież Joseph Ratzinger; wysocy urzędnicy sekretariatu stanu: Giovanni Battista Re, Achille Silvestrini, Leonardo Sandri, Jean-Louis Tauran, Dominique Mamberti i nuncjusze Renato Raffaele Martino i Roger Etchegaray. No i oczywiście pewien kardynał, bardzo wówczas wpływowy: Jego Eminencja Alfonso López Trujillo.

[6203, cytat z afrykańskiego kardynała Roberta Saraha]
Homoseksualizm to niedorzeczność w kontekście życia małżeńskiego i rodzinnego. Domaganie się uznania go w imię praw człowieka jest co najmniej szkodliwe. Niedopuszczalne jest, żeby kraje zachodnie i agencje ONZ narzucały krajom niezachodnim homoseksualizm i wszystkie dewiacje moralne… Promowanie różnych »orientacji seksualnych« na terenie Afryki, Azji, Oceanii i Ameryki Południowej to kierowanie świata w antropologiczne i moralne zboczenie, droga do dekadencji i rozkładu ludzkości!

[6287]
Dziś seminaria afrykańskie są, podobnie jak włoskie w latach pięćdziesiątych XX wieku, miejscami pełnymi homoseksualistów i azylem dla gejów. Chodzi tu o pewne prawo socjologiczne albo, jeśli można tak powiedzieć, o rodzaj „selekcji naturalnej” w sensie darwinowskim: piętnując homoseksualistów w Afryce, Kościół zmusza ich do ukrywania się. Ucieczką jest więc dla nich seminarium – zostając klerykami, a potem księżmi, nie muszą się żenić.
Krótko mówiąc, homofobia napędza gejów w szeregi kościelne.

[6305]
W rzeczywistości, jak to odkryłem w Indiach, niemal wszystkie homofobiczne zapisy obowiązujące obecnie w kodeksach karnych Azji i Afryki anglofońskiej były narzucone koloniom i protektoratom Commonwealthu przez wiktoriańską Anglię. Pierwowzorem jest artykuł 377 indyjskiego kodeksu karnego, powtarzany potem w identycznym brzmieniu i nawet z tym samym numerem w Botswanie, Gambii, Kenii, Lesotho, Malawi, Mauretanii, Nigerii, Somalii, Suazi, Sudanie, Tanzanii, Zambii... Gdzie indziej, w Afryce Północnej i Zachodniej, to samo działo się za sprawą kolonizacji francuskiej.
Smutne to, że choć często nie były to kultury homofobiczne, to akurat tych przepisów trzymają się do dzisiaj jak pijany płotu.

[6418]
I wtedy Watykan popełnia błąd, który wielu zachodnich dyplomatów uznaje za błąd historyczny. W swojej nowej krucjacie stolica apostolska pieczętuje porozumienie z kilkoma dyktaturami oraz muzułmańskimi teokracjami. W dyplomacji nazywa się to „odwróceniem przymierza”.

Watykan dołącza więc do dość niespójnej wewnętrznie i okazjonalnej koalicji, zbliżając się do Iranu, Syrii, Egiptu, Organizacji Konferencji Islamskiej (OCI), a nawet Arabii Saudyjskiej, z którą nie utrzymuje przecież stosunków dyplomatycznych! Według zgodnych oświadczeń wielu źródeł nuncjusze apostolscy rozmawiają często z przedstawicielami państw, z którymi walczą w takich sprawach, jak: kara śmierci, wolność religijna i szerzej – prawa człowieka.
Po to, aby przeciwstawić się w 2008 roku deklaracji ONZ o prawach osób homoseksualnych (m.in.), a chodziło o sprawy podstawowe, na przykład prawo do życia, łamane w Iranie i wielu krajach arabskich.

[6757]
Jego [kardynała Rouco] domniemana obsesja seksualna owocuje przydomkiem ‒ przywłaszczonym właściwie ‒ „Rouco Siffredi” [Roco Siffredi to włoski aktor porno ‒ przyp. red.], używanym nawet wśród księży (według oświadczenia jednego z nich).
Pod tym względem Polska ze swoim „łysym z Brazzers” znów wygląda jak zaścianek.

[6870]
Francja, „starsza córa Kościoła” ‒ zatrzymajmy się na początek na tych słowach powtarzanych do upojenia przez wszystkich kardynałów oraz biskupów francuskich i odnowionych przez Jana Pawła II podczas jego pierwszej oficjalnej podróży do Francji. To absurdalne i wykpione już przez Rimbauda sformułowanie jest banalnym szablonem arcybiskupów bez pomysłu. Wymyślił je w 1841 roku dominikanin Henri-Dominique Lacordaire, który ze swym „przyjacielem” Charles’em de Montalembertem byli ukrytą parą gejów.

[6914, o przeciwnikach małżeństw homo we Francji]
Znana tam była jako Frigide Barjot (dość wątpliwej jakości gra słów: Oziębła Barjot, co nawiązuje do aktorki Brigitte Bardot). Stała się ona rzeczniczką ruchu. Ta, która śpiewała „Fais-moi l’amour avec deux doigts parce qu’avec trois ça rentre pas” (zrób mi dobrze dwoma palcami, bo trzy nie wejdą), defiluje teraz obok byłego premiera François Fillona i kardynała Barbarina. „Jakim cudem Kościół katolicki zdecydował się stanąć pod jej różowym pióropuszem?” ‒ pyta dziennikarz „Nouvel Observateur”.

[7268]
Jestem taki szczęśliwy, że odszedłem i jestem wyoutowany. Wyoutowany z Kościoła, ale także zdeklarowany jako gej. Teraz oddycham. Prowadzę codzienną walkę o to, żeby na siebie zarobić, żeby żyć, żeby się pozbierać, ale jestem wolny. JESTEM WOLNY.
Wolny, ale nie do tego stopnia, żeby wystąpić pod prawdziwym nazwiskiem. Były ksiądz chyba taki całkiem wolny nie jest.

[7668]
I teraz odkrywam tajemnicę. Kelner, którego mam przed sobą, rzeczywiście pozował do słynnego Calendario Romano. Jest gejem, to nie ulega wątpliwości. Ale nigdy nie był klerykiem!
To cios w me serce! Nawet Calendario Romano jest fałszywe.

[7977]
Jednym z administratorów portalu był ksiądz Tommaso Stenico, blisko związany z Tarcisio Bertonem – w kurii znany jako homofob, ale poza Watykanem praktykujący gej (po dokonaniu coming outu na antenie jednego z kanałów włoskiej telewizji został odsunięty od funkcji pełnionych w Watykanie).
Kiedyś już o nim wspomniałem. Chodzi o portal Venerabilis dla księży „o wrażliwości homoseksualnej” (!).

[8421]
W dniu konsekracji Georga Gänsweina na arcybiskupa Benedykt XVI przewodniczy jednej z najpiękniejszych uroczystości liturgicznych wszech czasów. (...) Kyrie, Gloria, Credo, Sanctus, Benedictus – muzyka w bazylice Świętego Piotra jest piękna, dopasowana do nastroju przez kilka „liturgy queens”. Papież długo (19 sekund) z ogromną delikatnością i nieskończoną ostrożnością gładzi szpakowate loki swojego George’a Clooneya.
Do zobaczenia na jutubie.

[8624, o wypowiedzi Benedykta XVI o możliwości stosowania prezerwatyw]
Żaden heteroseksualista w spontanicznej wypowiedzi o prostytutce nie użyje męskiego rodzajnika.

[8992]
Innym razem, podczas audiencji generalnej w 2010 roku, papież ogląda w sali Pawła VI pokaz tańca: na scenę wychodzi czterech seksownych akrobatów, którzy na oczach zachwyconego ojca świętego nagle zrzucają z siebie podkoszulki.
Link.

[9466]
Oczywiście Rzym, a w szczególności papież Benedykt XVI, zrobił wszystko, by przywrócić do porządku te dysydenckie parafie, domagając się od szwajcarskich biskupów ich ukarania. Ci ostatni czasem z prawdziwą żarliwością usiłowali wprowadzić antygejowskie zasady Rzymu – do czasu, aż prasa wyoutowała niektórych za prowadzenie podwójnego życia. Zarządzono więc przerwanie ognia, tak że dziś progejowscy dysydenci w Szwajcarii mają spokój.

Człowiek, który był Czwartkiem (G.K. Chesterton)

Zapewne po niedużym wysiłku z pomocą Binga (sprawdźcie sobie w Google'u, co to jest) doszedłbym do wniosku, że ta wiktoriańska ramotka (rok wydania 1908) powinna się pokrywać kurzem, a nie być materiałem na audiobook. Wyczuwając to lektor obszedł się z tekstem bez szacunku i „Leicester” wymawiał „lajkester”. „Człowiek” jest zaklasyfikowany jako powiastka filozoficzna, a owych czasach w Europie były dwie możliwości: za i przeciw chrześcijaństwu. W tym przypadku – za. Nieco w ramach dygresji wspomnę o dwóch cyklach literackich: Narnia i Harry Potter. W obu mamy magiczne światy, a przybysz z Aldebarana byłby wielce zaskoczony, gdyby się dowiedział, że jeden z cykli jest bardzo piękny i chrześcijański, a drugi – obrzydliwy i pogański. Oczywiście wylewając oceany atramentu dałoby się to uzasadnić, ale cykady mi cykają, że tak naprawdę chodzi o to, że Lewis był zadeklarowanym chrześcijaninem (katolikiem chyba), a Rowling chyba nie bardzo. Przypomina to „literaturę homoseksualną” à rebours, czyli cokolwiek, co wyszło spod pióra pisarza geja. Mówiąc wprost, jako powiastkę filozoficzną cenię bardziej wizję Becketta, w której stosunek ludzkości do Boga zilustrowano jako spacer dziewczynki ze starcem w posępnych pejzażach. Dawnymi czasy brała jego członka do ust, ilekroć poprosił, ale dzisiaj ich drogi się rozeszły. Chesterton nie ujmuje tematu w takich kategoriach, bo w jego wizji mamy anarchistów, postrzeganych przez autora jako prawdziwe światowe zagrożenie, w starciu z policją. Fabuła do pewnego stopnia przypomina historyjki o Sherlocku Holmesie, choć zdecydowanie mniej tu trupów. W pewnym momencie staje się jasne, że opowieść odrywa się od realiów epoki, a ścigany przez inspektorów policji szef anarchistów przeobraża się w Najwyższego, lecz wcześniej, w czasie pościgu (metafora szukania Boga) rzuca jadącym za nim dżentelmenom liściki o niepoważnej treści typu: „czy Twa ciocia wie, że jej welwetowy kapelusz nadżarły mole?”. W tym momencie autor oddał ideę Boga, która mi jest bliska: o ile istnieje, Bóg jest mistrzem komunikacyjnej katastrofy. Siłą rzeczy jestem lakoniczny, więc wszystkich zaniepokojonych zapewniam, że u Chestertona Bóg nie jest anarchistą, albo precyzyjniej rzecz ujmując: jest anarchistą pozornym. Po skończeniu audiobooka nabrałem pewności, że nikt nigdy nie przekona się do chrześcijaństwa dzięki tej książce. Przynajmniej w czasach dzisiejszych. Inna rzecz to przesada, z jaką bohaterowie opisują cierpienia, jakich doznali w czasie opisywanych perypetii. Bezkrwawe pościgi, pojedynki bez ofiar, sytuacje bez wyjścia kończące się serdecznymi uściskami... Ejże, panowie, nawet jeśli w waszych czasach nie było Gułagów, ani Oświęcimiów (były, były, ale to inna historia), to nadal mocno wyolbrzymiacie. Jednego chciałem uniknąć w niniejszym wypocie: zdradzenia, jak człowiek może być czwartkiem. Chyba mi się udało.

Czarnobylska modlitwa (Swiatłana Aleksijewicz)

Krystyna Czubówna czytała tę w sumie niezbyt długą (mniej niż 300 stron) książkę przez piętnaście godzin. Czytała dostojnie, powoli, aby słuchacz mógł docenić i niczego z opowieści nie uronić. Byłem ciekaw autorki, laureatki Nobla, a przy okazji mogłem po serialu wrócić do tematu katastrofy reaktora. Metoda pisarska Aleksijewicz jest niby prosta, ale dość oryginalna, bo książka jest złożona z serii monologów kolejnych rzeczywistych postaci, które zostały nagrane, a potem spisane przez autorkę. Na pewno mamy tu obróbkę literacką, zapewne naturalne przy wypowiedziach ustnych niedoskonałości zostały oszlifowane, ale rola pisarki sprowadza się głównie do skomponowania książki z kolejnych fragmentów. (Oczywiście pomijam żmudną pracę, aby dotrzeć do osób mających coś ciekawego do powiedzenia i skłonić je do mówienia.) Wśród monologów jest też mało wyszukana tyrada pasująca do proroka spod monopolowego o tym, że kłamią i kradną, że spisek, że tylko na władzy im zależy, a ludzi mają w dupie. Po serialu odniosłem wrażenie, że temat katastrofy jest dużo poważniejszy, niż myślałem. Po książce wydaje mi się, że serial był zbyt cukierkowy. Jako Białorusinka, autorka przypomina nam, że praktycznie cały radioaktywny impet po katastrofie spadł na jej kraj, którego piąta część stała się strefą skażoną. Pierwszy sekretarz Białorusi zapewniał Moskwę, że sytuacja jest pod kontrolą, że ze wszystkim sobie sami poradzą, a tymczasem robiono wszystko, aby nie doszło do paniki, czyli chcieli zamieść sprawę pod dywan. To jakby piec hutniczy chcieli zamieść. Nie ostrzegano nikogo, nie rozdawano masek, nie podawano jodyny (wystarczyłoby parę kropel na dzień), nie ewakuowano ludności, nie zmieniono planów produkcji żywności na terenach skażonych, skąd na cały kraj szły promieniotwórcze produkty. Do ewakuacji w końcu doszło, ale nie wszędzie skutecznie, bywały wsie z jedną nielegalną mieszkanką, albo wręcz prawie całkiem zamieszkane, choć bez prądu, niepotrzebnego w strefie. Ludzie, którzy mieli w pamięci straszną wojnę, nie rozumieli, co się dzieje. Po wojnie było ciężko, ale przynajmniej można było wrócić do dawnego życia w swojej wsi czy mieście. Teraz trzeba nagle wyjechać na zawsze (żeby było łatwiej, ludziom mówiono, że na trzy dni). Pomimo komunizmu i programowej ateizacji widzimy, że mentalność religijna trzyma się mocno, liczne postaci wciąż wspominają o modlitwach i wizytach w cerkwi. Z drugiej strony mamy tak zwanego człowieka radzieckiego, który może i dostrzegał niewygody życia w swoim kraju, ale ufał władzom i zakładał, że wiedzą, co robią. Gorbaczow mówi, że to zwykły pożar, więc czemu mu nie wierzyć? Może miał rację Gorbaczow mówiąc, że Czarnobyl doprowadził do upadku ZSRR, ale najpewniej dlatego, że tego kłamstwa nie dało się już niczym przykryć, niczym zaklajstrować. Miła wersja wydarzeń w serialu to historia udanego poskromienia reaktora. Według książki wcale tak słodko nie było, zrzucali do rdzenia ołów, który się natychmiast topił, więc zaczęli zrzucać piasek i beton, a te natychmiast wystrzeliwały w górę jako nowa porcja radioaktywnego pyłu. Kolejny obrazek to Białoruś jako kraj kultury czarnobylskiej, na swój sposób egzotycznej jak malgaska lub papuaska. Część ludności żyje wręcz w uzależnieniu od pomocy z Zachodu. Niegdyś małomówne, płaczące staruszki wygnane ze swoich wsi wyuczyły się wzruszających monologów ze łzą uronioną w odpowiednim momencie, która otwiera portfele przybyszów. Do książki mam dwa zarzuty: pierwszy to ten, że autorka nie wzięła sobie do serca prawa Petroniusza: jedna, dobrze wybrana dziewica robi większe wrażenie od tysiąca naraz. Jesteśmy po piątej czy dziesiątej wzruszającej opowieści, a mamy ich jeszcze kolejnych dwadzieścia. Druga sprawa to odautorski komentarz na temat katastrofy, w którym autorka podążając za wieloma swoimi bohaterami, odmalowuje mistyczną wizję zdarzenia odmieniającego czas i przestrzeń. Pliniusz zasłynął bardzo powściągliwym opisem wybuchu wulkanu, to raz, a poza tym uwiera mnie mistycyzm tam, gdzie wyjaśnienie przyczyn jest tak brutalnie banalne. Jeśli jednak chodzi o same skutki katastrofy, tu już ostrożnie z autorką się zgodzę.

Drzewo krwi czyli El Árbol de la Sangre

Co robi Czerwony Kapturek? Żuje pikle i popija wódą, bo jego mąż, syn ugandyjskiego potentata kiszonej papai, przespał się z babcią, a potem z wilkiem. Smutno mu, Boże, i nam też, choć przecież radość sprawiły nam końcowe napisy, kiedy się już pojawiły – od dawna wytęsknione. Chcąc być szczerym, powiedziałbym, że ta historia niewiele różni się od fabuł Almodóvara, ale różnica jest w pewnym drobnym detalu: Almodóvar mrugał do nas okiem, a reżyser Médem chce być całkiem serio, przez co cały ten okropny melodramatyzm zaczyna nas szybko uwierać jak moherowe majtki. Najprościej byłoby zarysować tę opowieść skupiając się na braciach, Olmie i Victorze, ruskich agentach w drugim, jeśli nie trzecim pokoleniu, którzy diabli wiedzą co robią w Hiszpanii, gdzie zamieszkali razem z rodzicami po upadku komunizmu. Pierwszy jest ojcem Marca, po przypadkowym seksie, a drugi przybranym ojcem Candeli, a doszło do tego, kiedy spotkał jej matkę, znaną piosenkarkę, z wózkiem i wyznał jej miłość jako jej fan. Tę historię poznajemy poprzez Marca i Candelę, którzy piszą razem cholera wie co – powieść? Rodzinną sagę? Notkę do wikipedii? Fabuły takie jak Drzewo krwi można tworzyć na pęczki, wrzucając do barszczu grzyby takie jak wypadek samochodowy, choroba psychiczna, gruzińscy bandziorzy, wielokrotne orgazmy, wesela, baskijski separatyzm, wątek homo w odmianie les, prostytucja i nudne komentarze z offu. Film wygląda jakby chcieli nakręcić wieloodcinkowy serial, a wyszedł pełnometrażowy, w którym na siłę upchali tę niby skomplikowaną, a w sumie banalną opowieść. Przyjemni dla oka Marc i Olmo niewiele tu pomogą, niestety.

Iron Sky. Inwazja czyli Iron Sky: The Coming Race

Pierwszy Iron Sky był objawieniem. Z pozoru fabularna głupotka, ale jej podteksty satyryczne były piękne. Prezydentka USA wzorowana na Pahlin w kampanii wyborczej prezentuje hasła podsuwane jej przez nazistowską agentkę z Księżyca. Po objawieniu, jak dobrze wiemy, czas na fałszywych proroków, a w najlepszym razie – epigońskie widzenia. Po atomowej zagładzie resztki ludzkości schroniły się w dawnej nazistowskiej bazie na Księżycu, tymczasem na Ziemi, paręset lat po atomowej zagładzie żyją jeszcze jacyś ludzie, a nawet udaje im się dolecieć na Księżyc na czymś, co jest tylko nieco lepsze od drzwi od stodoły. Dla mieszkańców bazy to komplikacja, bo nieuchronnie wyczerpują się zapasy potrzebne do przeżycia. Oczywiście wszyscy, lub prawie wszyscy dobrzy ludzie się uratują, a czego tu nie będzie! Religijna sekta wyznawców Steve'a Jobsa, reptilianie i porachunki między nimi, nowa interpretacja Księgi Rodzaju, dinozaury, cudowne źródło energii na wzór Graala... Satyryczne motywy z części pierwszej sprowadzają się do tego, że grono reptilian składa się z wielu znanych buzi z historii, które sporo narozrabiały, w tym gronie Maggie Thatcher. Główna bohaterka to Obi, u boku której kręcą się dwaj faceci, Sasza i Malcolm. Pierwszy liczy na coś więcej z Obi, a drugi, z imponującym torsem, wolałby chyba kogoś podobnego sobie. Co ciekawe, Burlakov grający Saszę parę razy udanie wcielił się w filmie w geja, a drugi (Kit Dale) ma zbyt mizerną filmografię, by można było coś mniemać, albo i nie mniemać. Krótko podsumowując, odgrzali kotlety, ale ich nie przypalili.

Kwantechizm, czyli klatka na ludzi (Andrzej Dragan)

Człowiek witruwiański by Andrzej Dragan
Nie wątpię, że gdyby Andrzej Dragan urodził się w renesansie, dzisiaj pamiętali byśmy jego, a da Vinci byłby tylko ledwie wartym wzmianki epigonem lub poprzednikiem, który w odróżnieniu od Dragana umiał ładnie malować, o czym można się przekonać oglądając ilustracje samego autora, które wyglądają jak typowe pośpieszne obrazki tworzone kredą na tablicy w czasie wykładu. A najlepszy dowcip w tym, że takie właśnie lekko nieporadne obrazki wystarczą! Można by je zrobić profesjonalnie, ale w niczym by to nie pomogło w zrozumieniu zagadnień, które omawia autor. Jest on profesorem fizyki, który w młodości nieomal został profesjonalnym kompozytorem, a niegdyś urządzono mu wystawę zdjęć, ale rola artysty fotografika szybko mu się znudziła. Teraz dodatkowo okazało się, że potrafi napisać interesującą książkę popularyzatorską, tym ciekawszą, że pełną dygresji i anegdotek. Czy rozumiecie zasadę działania roweru? Ktoś kiedyś wciskał kity o efekcie żyroskopowym, a tak naprawdę to nie ma nic do rzeczy, nawet skonstruowano rower, w którym ten efekt wyeliminowano, a nadal działał. Okazuje sie, że decydująca jest rola prowadzącego, który robiąc delikatne ruchy kierownicą kontruje samorzutne ruchy roweru, on na prawo, wtedy my odbijamy w lewo, co robimy odruchowo, jeśli się nauczyliśmy. Jeden facet na jutubie postanowił nauczyć się jazdy rowerem „przekręconym”, w którym skręt kierownicy w lewo powodował skręt koła w prawo (i vice versa). Kiedy po wielu miesiącach się w końcu nauczył, towarzystwo dało mu zwykły rower i, jak u Opydy, śmiechom nie było końca. Inna ciekawostka: aby widzieć, kura – dinozaur było nie było, czyli gad – musi ruszać cały czas głową, bo jej oko widzi tylko to, co się rusza. Pytanie naturalne: dlaczego my, ludzie, nie musimy ruszać głową? Bo nasze oko drga cały czas mnie więcej z częstotliwością prądu w gniazdkach. Fascynujące! Dwa główne tematy książki to teoria względności i mechanika kwantowa. Jeśli dobrze pamiętam, wzory zwane transformacją Lorentza (podane przez Vogta, żeby było śmieszniej), a będące kluczowym elementem szczególnej teorii względności, zostały znalezione długo przed Einsteinem. Jak to możliwe? Rozumiem, że potrzebny był geniusz Einsteina, żeby te wzory przetrawić i wyciągnąć z nich to, że E=mc2. Gdyby nie było teorii względności, nie wiedzielibyśmy, że w systemie GPS trzeba wprowadzić poprawki relatywistyczne, bez których wskazywana przez satelity pozycja byłaby obciążona błędem parudziesięciu metrów. Teraz o efekcie Unruha, według którego obserwator poruszający się z gigantycznym przyspieszeniem w próżni kwantowej zaobserwowałby kreację cząstek kwantowych w dużej liczbie. Jak wyliczyłem, przyspieszenie musiałoby być tak wielkie, że prędkość światła osiągnęlibyśmy w trakcie bilionowych części sekundy. Na razie chyba takich przyspieszeń nie zaobserwujemy, ani nie wytworzymy, ale, tu puszczam wodze fantazji, skoro przyspieszenie jest związane z siłą nieodróżnialną od siły grawitacji, to czy takiej kreacji nie powinno być w czarnych dziurach? Chyba był to pewien fizyk, który spekulował, że czarne dziury to te osobliwości, w których rodzą się nowe światy. Coś tutaj zbyt podejrzanie do siebie pasuje. W ostatnim rozdziale autor wyszedł poza swoje poletko, o co pretensji nie mam, choć może wypadało wspomnieć, że w pewnej części są to koncepcje Dawkinsa. On sam kiedyś zauważył, że jego książka „Samolubny gen” mogłaby nosić tytuł „Altruistyczny gen”, bo paradoksalnym efektem samolubności, czyli chęci przetrwania, jest skłonienie nosicieli genu do altruizmu, co prowadzi do naszych wspólnie wyznawanych moralnych intuicji. Jest to na swój sposób przejawem innego, niemal tautologicznego prawa: społeczności złożone z osobników zgodnie współpracujących osiągną większy sukces populacyjny i terytorialny. A stąd kolejny kroczek i mamy moralność bez żadnej sankcji religijnej, która – jeśli dobrze się przyjrzeć – chyba zawsze przeciwdziała moralnemu postępowi. Dobrze to obecnie widać po odrażającej retoryce Kościoła na temat LGBT.

[577, niezorientowanym przypominamy, że chodzi o Karola W., podejrzanego o ukrywanie pedofilii]
Jakieś 25 lat temu jeden z papieży przypomniał sobie o sprawie i uznał za stosowne przyznać, że skazanie Galileusza na karę śmierci (którą tuż przed egzekucją zamieniono na dożywotni areszt z zakazem prowadzenia badań naukowych) było „subiektywnym błędem”. W międzyczasie hipoteza stawiana przez Galileusza stała się fundamentem teorii względności, teorii kwantowej i niemal całej współczesnej fizyki, doprowadzając do stworzenia radia i telewizji. Za pośrednictwem których papież ogłosił swoją łaskę.

[927]
Fizycy wysilają się, by rozgryzać mechanizmy, w oparciu o które zbudowana jest nasza własna klatka Skinnera, dla niepoznaki nazywana „rzeczywistością”. Czyli po prostu  k l a t k a   n a   l u d z i. Działania te są jedynym skutecznym sposobem prowadzenia nierównej walki o  g o d n o ś ć  nagiej małpy. Że się tak, nieco z przymrużeniem oka, wyrażę. Większość ludzi bardziej ujmuje co prawda religia, która według mnie tylko tę godność odbiera (bo jak słusznie powiedział antropolog Ludwig Feuerbach, każdy dogmat to nic innego jak zakaz myślenia) bądź filozofia. Jednak, o ile w pracy fizyka teoretyka potrzebny jest długopis, papier i  k o s z   n a   ś m i e c i, to w przypadku filozofów ten ostatni okazuje się całkiem zbędny.
Dziwna ta awersja autora do filozofów. Z kontekstu całej książki wznoszę, że chodzi o filozofów, którzy tworzą na ogół poronione interpretacje ustaleń fizyki współczesnej. Na dobrą sprawę, Feuerbacha znałem jako filozofa, ale zapewne można go nazwać antropologiem. Parę słów o klatce Skinnera: jeśli mała świnka zamknięta w klatce poruszy dźwignię na jednym końcu, to na drugim końcu pojawia się porcja jedzenia. Dla świnek jest to zadanie dość proste, więc może sobie jeść do woli. Zmieńmy sytuację i wprowadźmy do klatki drugą świnkę, wówczas ilekroć pierwsza naciśnie dźwignię, druga może od razu jeść nie zostawiając nic pierwszej. Tej szybko przestaje się opłacać wysiłek, więc druga zaczyna naciskać dźwignię i wtedy pierwsza korzysta. To oczywiście wymusza rodzaj współpracy. W wersji w książce jest nieco inna wersja eksperymentu, choć bez jakichś porażających wniosków.

[1197]
I nie ma się z czego śmiać, w naszej własnej konstytucji wpisane jest jak wół, że polski ustrój „urzeczywistnia” zasady „sprawiedliwości społecznej”. Nieśmiało zwrócę uwagę, że są tylko dwie możliwości. Albo „sprawiedliwość społeczna” oznacza po prostu „sprawiedliwość”, a wówczas dodatkowy przymiotnik jest zbędny, albo też oznacza coś innego niż sprawiedliwość. Ale wówczas istnieje już na to inne określenie i jest nim „niesprawiedliwość”.

[2712]
Zresztą nie tylko ziemskie życie podlegało powolnym zmianom. Sama Ziemia również w tym czasie ewoluowała. Dla przykładu, w czasach dinozaurów doba trwała nie 24 godziny, a 18.
A to za sprawą Księżyca. Ostatecznie dzień będzie trwał tyle co miesiąc księżycowy. Ciekawe, czy będzie wtedy jeszcze ktoś, kto będzie mógł to obserwować.