Strony

środa, 4 września 2019

Pewnego razu... w Hollywood czyli Once Upon a Time... in Hollywood

Kiedyś zjechałem inny film za to, czym w istocie jest ten film. Zainteresowanych tutaj odsyłam, a tymczasem zauważę, że mógłbym znieść tę nieco pozowaną tęsknotę do kina lat sześćdziesiątych, gdyby ujęto to w ramach misternie utkanej intrygi, na jaką stać Tarantino. Nie bardzo mu wyszło, bo postawił bardziej na klimat i nastrój, zamiast na opowieść. W pewnym momencie nieco zaczynają irytować te długie ujęcia, kiedy już sobie uświadamiamy, że nic do fabuły nie wnosi kolejna przejażdżka Pitta cabrioletem, czy też wizyta Sharon w kinie wyświetlającym film z nią samą w obsadzie. Nieszczęśliwie dla Sharon Tate, okoliczności jej śmierci przyćmiły dokładnie jej wszelkie kinowe sukcesy. Jak w Bękartach wojny postanowił Tarantino upudrować historię, która pełna jest okrucieństwa i morderstw. Do tego zadania zatrudnił dwie fikcyjne postaci, aktora Ricka i jego kaskadera Cliffa, którzy wzięli na siebie impet napaści na dom Polańskiego. Quentinie, jeśli chcesz iść tym tropem, masz przed sobą ocean możliwości. Podpowiadam: bohaterscy lojaliści podsuwają Gavrilo Principowi kanapki z laxigenem w 1914 roku (wskutek czego Polska pozostaje pod zaborami), udaremniono zamach na Stołypina, Lincolna, lub Kennedy'ego, fatalny meteoryt minął Ziemię o włos, więc dinozaury przetrwały i wynalazły internet, Godzilla pożarła najnowszy scenariusz Tarantino i wszystkie chmury, w których był backupowany, w związku z tym nie powstał ten film. Godzilla nadziewana chmurami, to jest myśl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz