Strony

środa, 4 września 2019

Drzewo krwi czyli El Árbol de la Sangre

Co robi Czerwony Kapturek? Żuje pikle i popija wódą, bo jego mąż, syn ugandyjskiego potentata kiszonej papai, przespał się z babcią, a potem z wilkiem. Smutno mu, Boże, i nam też, choć przecież radość sprawiły nam końcowe napisy, kiedy się już pojawiły – od dawna wytęsknione. Chcąc być szczerym, powiedziałbym, że ta historia niewiele różni się od fabuł Almodóvara, ale różnica jest w pewnym drobnym detalu: Almodóvar mrugał do nas okiem, a reżyser Médem chce być całkiem serio, przez co cały ten okropny melodramatyzm zaczyna nas szybko uwierać jak moherowe majtki. Najprościej byłoby zarysować tę opowieść skupiając się na braciach, Olmie i Victorze, ruskich agentach w drugim, jeśli nie trzecim pokoleniu, którzy diabli wiedzą co robią w Hiszpanii, gdzie zamieszkali razem z rodzicami po upadku komunizmu. Pierwszy jest ojcem Marca, po przypadkowym seksie, a drugi przybranym ojcem Candeli, a doszło do tego, kiedy spotkał jej matkę, znaną piosenkarkę, z wózkiem i wyznał jej miłość jako jej fan. Tę historię poznajemy poprzez Marca i Candelę, którzy piszą razem cholera wie co – powieść? Rodzinną sagę? Notkę do wikipedii? Fabuły takie jak Drzewo krwi można tworzyć na pęczki, wrzucając do barszczu grzyby takie jak wypadek samochodowy, choroba psychiczna, gruzińscy bandziorzy, wielokrotne orgazmy, wesela, baskijski separatyzm, wątek homo w odmianie les, prostytucja i nudne komentarze z offu. Film wygląda jakby chcieli nakręcić wieloodcinkowy serial, a wyszedł pełnometrażowy, w którym na siłę upchali tę niby skomplikowaną, a w sumie banalną opowieść. Przyjemni dla oka Marc i Olmo niewiele tu pomogą, niestety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz