Autorzy na pewno się ucieszą, jak ich tu zacznę etykietkować, ale taka ich dola. Gdyby dali pół litra Felliniemu i kazaliby wystawić Kartotekę Różewicza, to mogłoby wyjść Wszystko o mojej matce. W podsłuchanych po spektaklu rozmowach słyszałem o wzruszeniu. To dość dla mnie tajemnicze, bo tematem przedstawienia, przynajmniej dla mnie, jest ta bolesna świadomość, że tak naprawdę o zmarłej matce nie da się opowiedzieć. Wzruszyć tym się nie umiem, ale rozumiem w czym rzecz. Twórcy nawiązują do starego triku - nie wiesz jak o czymś mówić, więc mów o tym, że nie wiesz. Większa część scen to historia powstającego spektaklu o dwóch zmarłych na raka matkach, przekomarzania aktorek z reżyserem lub wymyślone wywiady z twórcą-synem, który w rozpaczy zmyśla jakieś bzdury o tym, jak to w jego domu wszyscy chodzili nago. Jest też rozmowa z jedną z matek, a jeśli się czegoś z niej dowiadujemy, to tego, że mama niewiele ma do powiedzenia, ale zdołała sobie samej zaprzeczyć w ciągu paru minut. Co to za życie - kocham życie. W tej sytuacji ucieczka w ironię nie razi mnie wcale, a w paru momentach jest to ironia dobrej próby. Szczegół techniczny: aktorzy korzystali z nagłośnienia, które sprawia, że słychać ich dobrze, za to czasami nie bardzo wiadomo, kto mówi, bo głos dobiega zewsząd.
PS. Wszelkie podobieństwo spektaklu do filmu Almodóvara o tym samym tytule jest przypadkowe albo wydumane.
PS. Wszelkie podobieństwo spektaklu do filmu Almodóvara o tym samym tytule jest przypadkowe albo wydumane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz