Strony

poniedziałek, 27 lutego 2012

Wszyscy jesteśmy mormonami?

Odpowiadam na pytanie w tytule: nie. Przynajmniej za życia. Ale nie ma obaw, możemy stać się nimi pośmiertnie i to w bardzo prosty sposób. Wystarczy, że mormoński kapłan wypowie odpowiednią religijną formułkę nad chrzcielnicą podpartą figurami dwunastu wołów i już jesteśmy ochrzczonymi mormonami. Niestety nie jest to przepustka do pełni szczęścia, gdyż prawo do życia pozagrobowego w wersji mormońskiej de-lux można uzyskać tylko będąc uczciwym mormonem za życia. To, co otrzymujemy przez taki chrzest per procura, jest wersją uboższą, Fiat zamiast Audi, pokój z kuchnią zamiast salonu ze służącą, ale zawsze lepsze to niż kocioł ze smołą. Można by rzec, że w swoim rozumieniu mormoński ksiądz wyrządza nam przysługę, ale nie wszyscy są tego zdania. Eli Wiesel nie życzy sobie, aby chrzcić pośmiertnie Żydów, czego dopuszczają się mormoni, nawet jeśli taktownie wykluczają z tego obrzędu ofiary Holokaustu.

Opisał Dawkins w Bogu urojonym historię dziecka włoskich zasymilowanych Żydów w XIX wieku, które zostało odebrane rodzicom, ponieważ wyszło na jaw, że zmieniło ono wyznanie za sprawą chrześcijańskiej służącej analfabetki, która w tajemnicy ochrzciła dziecko krzyżykiem z patyków i paroma kroplami wody. W takim razie mam inny pomysł. Jako ateista pozbawiony elementarnej przyzwoitości zamierzam wszystkich ludzi umieścić w piekle. Czemu nie? Skoro sam tam trafię, to byłoby mi smutno bez moich bliskich i znajomych, im byłoby smutno bez ich bliskich i znajomych itd. Niech wszyscy idą, tak na wszelki wypadek. Za chwilę na moment stanę się wyznawcą superbaptyzmu solipsystycznego (SBS), odłamu chrześcijaństwa, w którym obowiązują następujące dogmaty.
  • Każdy wyznawca SBS może zaocznie lub bezpośrednio ochrzcić każdego człowieka, zmarłego, żyjącego lub nienarodzonego.
  • Wyparcie się Ducha Świętego prowadzi nieodwracalnie do potępienia, które owocuje pozagrobowym pobytem w piekle. Może ono być deklarowane w imieniu każdego wyznawcy SBS, zmarłego, żyjącego lub nienarodzonego.
Wierzcie mi lub nie, ale właśnie ochrzciłem wszystkich ludzi, zmarłych, żyjących lub nienarodzonych, po czym wyparłem się razem z nimi Ducha Świętego. Witajcie w piekle!

[Link do filmiku o mormonach.]

niedziela, 26 lutego 2012

Przeinaczam Warzechę

No i wreszcie kwestia katolickiego pogrzebu. Wojtyła miał, rzecz jasna, pełne prawo takiej właśnie ceremonii sobie zażyczyć. Ja natomiast mam pełne prawo uznać, że jest to rodzaj bardzo jednoznacznej demonstracji światopoglądowej zza grobu – co tym bardziej oburza wziąwszy pod uwagę jeszcze to, że urządzono na siłę katolicki pogrzeb takiej postaci lewicy jak ś.p. Jerzy Szmajdziński.

Podkreślam raz jeszcze: nie piszę tego, żeby Wojtyłę potępiać. To były jego wybory i miał do nich pełne prawo. Piszę to dlatego, żeby pokazać, że były to wybory definiujące go bardzo jednoznacznie w sensie politycznym i światopoglądowym, a to z kolei sprawia, że wszelkie próby ustanowienia go jako jednego z oberautorytetów są fałszywe. Można było się z Wojtyłą nie zgadzać, a jego encyklik wolno nie cenić. Nie dla wszystkich musiał być narodowym skarbem. Miał prawo do swoich opinii, a my mamy prawo do swojej opinii o nim, mimo popiskiwań różnych Michalików.

[Oryginał]

piątek, 24 lutego 2012

Cytat wart ocalenia

People who want to share their religious views with you almost never want you to share yours with them. (Dave Barry)

środa, 22 lutego 2012

Pieśń niewyspana

Dawno, dawno temu, na przełomie syluru i ordowiku, o godzinie osiemnastej trzydzieści jeden w Zagłębiu żyły sobie wypruwały ciotka z babką.
- Ach! - wzdychała babka.
Miała dwadzieścia dwa lata i życie stało przed nią otworem. A dokładniej, życie seksualne, powiem więcej, heteroseksualne, gdyż miała słabość do ludzi z wąsami. Kolana wprost miękły jej na myśl o zaroście, więc wyruszyła o kulach w świat, aby się cieleśnie ubogacić.
- Ach! - wzdychała ciotka.
Wuj jej szwagra miał zięcia, który był przyrodnim bratem teściowej stryjenki babki. Mimo tego obie panie nie znały się i obojętnie mijały się w sklepie warzywnym, salonie mięsnym i w łazience. Nie było między nimi chemii, o nie! Jedynie sporadyczna wymiana spojrzeń, kiedy ciotka w okularach słonecznych robiła stringi na drutach. Nie, to nie są te wąsy, myślała babka. Po czym w myślach dodawała: och, Karol! Poznała go w sanatorium, ledwo poznała, choć znali się od tak dawna. Z seksowną czapką uszanką, laptopem za pazuchą i twarzową endoprotezą biodra zmienił się nie do Poznania, skąd pochodził jego ojciec.
- Lepiej dałabyś sobie spokój z tym nicponiem - zrzędziła ciotka pijąc campari do lusterka, choć w zasadzie było jej wszystko jedno. Piła, co popadnie.
Czekał na rogu, w rogu ust trzymał marlboro.
- Pięknie wypatrujesz - przywitał babkę.
- Ty też nieźle wyglądasz - odparła i przygryzła wąsa, jego wąsa, czym go zaskoczyła. Inaczej sobie wyobrażał tę schadzkę o wschodzie Słońca i zachodzie Księżyca.
- A nie mówiłam, że astronomia to podstawa - zrzędziła ciotka robiąc kotu okłady z salcesonu. Kot miał imię Gagarin, ale wszyscy wołali na niego wołaczem: Gagarinie. Nawet jeśli był podmiotem zdania.

wtorek, 21 lutego 2012

Muzyka i aktualności


US3 - Cantaloop (Flip Fantasia)


Goldfrapp - Utopia


John Barry - The Lion In Winter


Trzech mężczyzn w łódce nie licząc kobiety

Oto pieśń starsza ode mnie, Un Homme Et Une Femme (Francis Lai, 1966). A tą łódką pływaliśmy po Mazurach jakieś 10 lat temu.


Zaproszenie do tańca małpy

Dawno, dawno temu, zanim Obama został noblistą, obejrzeliśmy film Baraka. Trochę o niczym był ten film, sceny duchowych aktów strzelistych sąsiadują tu ze scenami z życia żółciutkich kurczaczków, którym dziobki przypalają. W tej kategorii mieściłoby się również obrzezanie praktykowane nie wiadomo po jaką cholerę w Ameryce. Ale tego w tym filmie nie było. Poniżej jest fragment pokazujący kecak z wyspy Bali, taniec małpy, który nawiązuje do mitycznej walki księcia Ramy ze złym królem Ravaną. Tak się zabawnie złożyło, że niedługo po Barace widzieliśmy Magię uczuć (znowu fatalne tłumaczenie oryginalnego tytułu), która dość intensywnie nawiązuje do Baraki. Moja pamięć zrobiła z Magią to, do czego pamięć jest zdolna, czyli masakrę prawie totalną, zostało mi tylko wspomnienie, że był taki film, który nawiązywał do Baraki, nawet tytuł nie ocalał, choć coś tam w szpitalu się działo. Dziękuję ci, googlu. Swoją drogą, reżyser Magii, popełnił również Celę i Immortals, tych ostatnich już raczyłem skopać na tym blogu.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Cytat wart ocalenia

Do unto others before they do unto you. (Anonymous)

Dziewczyna z tatuażem czyli The Girl with the Dragon Tattoo

Nieraz już przekonałem się, że moje odczucia nie zgadzają się z powszechnym odbiorem. Czemu ludzie umówili się, że trylogia Millenium jest super, tego się chyba nie dowiem, przynajmniej nie z tego filmu. Może dowiedziałbym się, gdybym przeczytał, ale sądząc po filmie, mam ciekawsze rzeczy do czytania. To, co zobaczyłem, to poprawny kryminał sensacyjny, mało akcji, mało trupów, przynajmniej takich na bieżąco, bo na trupach w szafie tu nie zbywa. To jeszcze nie jest żaden poważny zarzut, rzekłbym nawet, że zaleta wobec wielu innych filmów, w których dzieje się zbyt wiele i zbyt głupio. Śledztwo, które prowadzą Blomkvist (Craig) i Salander to głównie grzebanie w starych aktach i oglądanie pożółkłych fotografii, na których - kto wie? - uda się może wypatrzyć mordercę Harriet Vanger z bogatego rodu szwedzkich fabrykantów. A miało do tego dojść ponad 40 lat wcześniej. Pozytywne dla filmu jest to, że nawet gdyby redaktor Janicka nam opowiedziała, jakie jest rozwiązanie zagadki, to nadal mielibyśmy co oglądać. To tak à propos jest kolejny mój test na wartość filmu: czy zdradzenie jego zakończenia niszczy sens jego obejrzenia (inny mój test: tutaj). Wszystko za sprawą Lisbeth Salander, udanej, choć mrocznej postaci, niebezpiecznego umysłu w ciele dwudziestotrzyletniej panny. Stawiając plusik przy tym filmie chciałbym zrozumieć, czemu tak wielu ludzi stawia Millenium duży plus.

niedziela, 19 lutego 2012

Hugo i jego wynalazek czyli Hugo

Niewypał. Gniot. Szmira. Dziadostwo. Kaszana. Dziecinny, onanistyczny hołd dla Georgesa Mélièsa, twórcy jarmarcznych filmików sprzed I wojny światowej. Nie zmienię zdania, choćby dostał oskara we wszystkich kategoriach, do których był nominowany. Skoro o masturbacji mowa, to mam coś à propos.

Burleska czyli Burlesque

Był już najwyższy czas na musical. Ten nas trochę rozczarował. Bo wybierając do obejrzenia film z tego gatunku liczyliśmy na tę radosną durnotę w stylu takim, że bohaterka je kotleta schabowego, a w czasie konsumpcji zaczyna śpiewać, że go kocha, po czym wszyscy dokoła wstają, tańczą i śpiewają, kotleta nie wykluczając. A tu nic z tego, piosenek mamy wprawdzie dużo i z układami tanecznymi, ale wszystkie śpiewane grzecznie na scenie lub jako skrywane przed światem przeżycia duchowe. Przy okazji przyznam, że Aguilera dysponuje całkiem dobrym organem śpiewnym. Poza nią śpiewa tylko Cher. Z żalem wymienię parę postaci nieśpiewających: nadobny Jack, z którym Ali (Aguilera) dzieli mieszkanie po wyjeździe z Iowy, nie duchem bogaty Marcus, który pragnie z Ali zjeść śniadanie, dyżurny gej Sean, który pociesza Tess (Cher), kiedy jej teatrzyk popada w parapety* finansowe, i na końcu były mąż Tess, który nastaje na sprzedaż Burleski, jego własności w połowie. A zakończenie jest radosne, śliczne, higieniczne i monogamiczne.

* Nawiązanie do niedawnych wyczynów językowych szefa PZPN, Grzegorza Laty.

sobota, 18 lutego 2012

Anonimus czyli Anonymous

Kolejny film science-fiction Rolanda Emmericha, znanego do tej pory z wystawnych bzdur, przeciwko którym nic nie mam, o ile reżyser nie skupia się zanadto na opresji bohaterów, którzy przez pół godziny szarpią się z nieszczelnym włazem do statku-arki. Ale to mieliśmy w 2012, a tu mamy do czynienia z filmem sensacyjnym z epoki elżbietańskiej. Ukłon w stronę science-fiction polega na przyjęciu założenia, że słowo pisane, drukowane lub wystawiane na scenie wywołuje w bardzo precyzyjny sposób żądane przez autora skutki. Jeśli hrabia Oxfordu chce dostąpić audiencji u królowej Elżbiety, publikuje poemat aluzyjnie nawiązujący do ich wspólnych niegdysiejszych figli i do audiencji dochodzi po tym, jak królowa zapoznała się z dziełem. Przykłady można by mnożyć, tu jeszcze dodam, że film rozwija znany pogląd podważający autorstwo dzieł Szekspira i przypisujący je hrabiemu Oxfordu. Ten będąc szlachcicem nie mógł ujawnić się jako byle pisarz, więc pisał do szuflady, a tak naprawdę - szafy. Chcąc wywrzeć polityczny nacisk, który doprowadziłby do wyboru na króla nieślubnego syna Elżbiety, zaczyna wystawiać swoje sztuki, które z miejsca zyskują uznanie. Autor przy tym nie ma wątpliwości o wartości swoich dzieł, bo to przecież jasne, że jak ktoś tworzy ładnie, to zaraz jest doceniony. Nieprawdaż, Norwidzie? Nieprawdaż, van Goghu? Jeśli więc przyjmiemy to fantastyczne założenie, o którym wspomniałem - film jest w porządku. Z jednym zastrzeżeniem. Nie wiem, czy miałem słabszy dzień, czy też może jednak mam rację, że Emmerich wprowadza swoich bohaterów w chaotyczny sposób, w dwusekundowych ekspozycjach, ledwie wspominając, jakiego to Essexu czy Southamptonu hrabiami są. Jak się do tego doda operowanie na trzech planach czasowych od ujęcia do ujęcia, to ostrzegam: skupcie się ludzie!

piątek, 17 lutego 2012

Język kwiecisty do bólu

Niegdyś zachwycaliśmy się tekstami Pawła Głowackiego o sztukach teatralnych, w których pojawiało się obowiązkowo słowo fraza. Strasznie dawno temu czytywałem jakieś analizy polityczne w Gazecie Wyborczej, aż kiedyś natrafiłem na "ożywczą konfrontację konfliktu i dialogu" (o okrągłym stole). Powiedziałem sobie wtedy: dość.
ożywcza konfrontacja konfliktu i dialogu
Na blogu WIDZETOTAK pojawiła się znakomita parodia Tomasza Wołka. Zacytuję fragment wpisu.
Nad głową Redaktora Tomasza Na Żywo Lisa zebrały się ostatnio ciemne chmury. Wołek pewnie by dodał, że "jeszcze za bardzo nie znamy swoistości, konsystencji, struktury i składu tejże chmury".
Pozostaje nam zazdrościć Wołkowi języka, a autorowi WIDZETOTAK ucha.

czwartek, 16 lutego 2012

Dzień po walentynkach

- Est ce que tu m'aimes? - pytam Kwiatka.
- Bien entendu, je t'aime.
- Je m'aime aussi.

Skoro jesteśmy tacy dobrzy z francuskiego, to przypomnijmy sobie ten stary dowcip. Spytano Rosjankę w Paryżu: Voulez-vous coucher avec moi? A ona na to: Нет, я уже кушала.

Pokolenie nienawiści czyli La Journée de la jupe

Tytuł francuski tego filmu oznacza Dzień spódnicy. Ta ostatnia ma symbolizować fundamentalny brak zrozumienia między Francuzami, a raczej Francuzkami, różniącymi się etnicznie. Dla Francuzek zwykłych to ostentacyjny element kobiecości, zapewne narzucony przez patriarchat, a dla potomkiń muzułmanów jest to wyraz manifestowanej niezależności od kultury narzucanej im przez rodziców. Nauczycielka próbuje przeprowadzić lekcję francuskiego w szkole, której uczniowie w większości pochodzą z rodzin imigrantów muzułmańskich. Tematem lekcji jest Molier, który przybrał nowe nazwisko, aby rodzina nie musiała się wstydzić komedianta. Jeden z uczniów przyniósł ze sobą pistolet, broń wpada w ręce nauczycielki na skraju załamania nerwowego. Aby powstrzymać agresję ucznia, użyła jej nie robiąc mu wielkiej krzywdy. Zamyka się z uczniami w auli i trzyma ich jako zakładników. Wkracza policja, pojawiają się media oraz madame minister. Nauczycielka w swoim rozumieniu staje w obronie świeckości szkoły, a stojący naprzeciw niej uczniowie bronią swoich przekonań. Antysemickie odzywki to nie obelgi, ale opinie, więc mamy do nich prawo, bo jest wolność słowa. O dalszy ciąg proszę pytać redaktor Janicką. Film jest dość gorzki, podtrzymuje wizerunek imigranta-przestępcy żyjącego w getcie (formalnie: gorszej dzielnicy) i podważa przekonanie, że francuski model życia i kultury będzie przyjmowany przez pokolenie dzieci imigrantów. - To będzie film z problemami - zapowiedział Kwiatek przed filmem. I był. Próżno szukać w filmie próby odpowiedzi, czemu tak się stało. Mamy za to obrazek w ostry sposób pokazujący, co się stało.

środa, 15 lutego 2012

Julia Sweeney mówi o seksie

Julia Sweeney odpowiada na pytania swojej adoptowanej córki Mulan. "Udawałam, że jestem znudzona".

Co kryje prawda

Co kryje prawda to tytuł jednego z głupszych filmów, jakie widziałem. Głupota tytułu polskiego, której nie ma w oryginale angielskim, dodatkowo podkreśla nędzę tego wytworu. Że niby właściwością prawdy jest ukrywanie czegoś? To już lepiej zajmijmy się tym, co rzeczywiście jest często ukryte, ale coraz śmielej wychodzi na jaw. Mowa o długości wzwiedzionego penisa w zależności od obywatelstwa. Zaczniemy od Europy.

Ten sam temat w ujęciu ogólnoświatowym, poniżej jest obrazek, a tu jest piękna interaktywna mapka. To, że górujemy nad Rosjanami o ponad 1 cm, na pewno może być źródłem dumy narodowej, choć bratankowie Węgrzy przewyższają nas o 2 cm. Mówi się, że im większe narodowe kompleksy, tym więcej wychodzi w tych pomiarach. Francjo, no co ty? Brak Watykanu w tych statystykach to zapewne kolejny przejaw dyskryminacji katolików.

wtorek, 14 lutego 2012

Śmieszność i hańba

Przeczytałem książkę Seks a religia norweskiego autora Daga Øisteina Endsjø. Podtytuł tej książki to Od balu dziewic po święty seks homoseksualny. Bale dziewic organizowane bywają w USA w kręgach ewangelików, a towarzyszą im przysięgi na Boga o dochowaniu czystości do ślubu składane przez dziewczęta we wtórze ich ojców, którzy ślubują chronić tę czystość. Cóż w tym zdrożnego i dlaczego zestawia się to z szokującą świętością aktów homoseksualnych? Niby nic, ale autor proponuje eksperyment myślowy: przypuśćmy, że zamiast dziewcząt na bale przyprowadza się młodzieńców i przeprowadza się podobne rytuały. Od razu wychodzi nam komedia!

Książka jest bogata w liczne przykłady, to jej niewątpliwa siła. Co więcej, tym razem naprawdę religia jest rozumiana szeroko, mamy nie tylko chrześcijaństwo, ale i judaizm, hinduizm, dżinizm, islam, buddyzm i nie tylko. Postanowiłem wybrać parę przykładów śmiesznych i parę haniebnych.
  • Laestadianie to grupa religijna denominacji chrześcijańskiej, która w czasie swoich nabożeństw w latach trzydziestych XX wieku na północy Szwecji praktykowała odsłanianie narządów płciowych. Jedna z osób szła przez kościół i czesała zebranym włosy łonowe. Co więcej, dochodziło w czasie tych nabożeństw do publicznych stosunków pozamałżeńskich. Nie mieści się w głowie, ale wszystko da się wyjaśnić. Prorok laestadian, Sigurd Siikavaar, twierdził, że ma moc odpuszczania grzechów. Z kolei nagromadzenie grzechów miało przyspieszyć koniec świata, z czym wiąże się zbawienie laestadian, których rozgrzeszał prorok.
  • Guru Swami Muktananda stojący na czele amerykańskiego odłamu Siddha Yoga Dham demonstrował przezwyciężenie pożądania seksualnego i przekształcenie go w siłę duchową w ten sposób, że wkładał nienabrzmiały członek do dziewiczej waginy i w takich okolicznościach opowiadał godzinami o swoim dzieciństwie.
  • Wśród plemion z Papui-Nowej Gwinei powszechne jest przekonanie, że chłopiec, aby stać się mężczyzną musi przyjmować przez parę lat w ramach specjalnych rytuałów nasienie dorosłego mężczyzny, bądź to oralnie, bądź analnie. W wyborze odpowiedniego kandydata pomagają ojcowie. W plemieniu Sambia obowiązuje rytualne ssanie członka, codziennie przez parę lat.
  • Na Tajwanie, gdzie dominują buddyzm i taoizm, przyjął się zwyczaj organizowania striptizów w czasie pogrzebów. To zachęta do brania udziału w pogrzebach, która bierze się z przekonania, że większa liczba osób na pogrzebie oznacza większy szacunek, jakim był darzony zmarły za życia.
  • W połowie lat siedemdziesiątych XX wieku David Berg był założycielem ruchu The Family, którego celem było "łowienie ludzi", jak wyraził się Jezus. Berg łowił ludzi na seks, rozesłał młode misjonarki po kraju, a te sypiały z wybranymi. Nie było ich mało, według skrupulatnych statystyk 223 311 mężczyzn zapoznało się seksualnie z przesłaniem ruchu.
  • Nie zapominajmy o sintoickim kanamara-matsuri, japońskim święcie penisa.

  • Średniowieczne świątynie Khadźuraho i Konarak w Indiach są dla chrześcijańskiego oka wypełnione pornografią w postaci rzeźb zdobiących mury.
Przykłady haniebne dotyczą między innymi religijnej dyskryminacji gejów. Autor uświadamia nam, że Jezus wyraźnie mówi o niewierności, która prowadzi do piekła, i zabrania rozwodów. Nic nie mówi o homoseksualizmie, choć św. Paweł owszem. Skąd więc to współczesne obsesyjne potępianie homoseksualistów? Jak sugeruje autor, geje są grupą łatwą do identyfikacji (w przeciwieństwie do cudzołożników), a ich atakowanie to stara jak ludzkość metoda wzmacniania własnych szeregów przez wskazanie wroga. Z góry uprzedzam, że jestem stronniczy, przykłady dotyczą raczej różnych odłamów chrześcijaństwa, ale inne religie też są omawiane.
  • Nie będę oryginalny, bo zacznę od pedofilii, często homoseksualnej, w Kościele Katolickim. Czasem nawet myślałem, że ataki na Kościół w tej sprawie są przesadzone. Ale jedno zastrzeżenie: księża-pedofile byli chronieni instytucjonalnie tajnym dokumentem wewnętrznym z lat sześćdziesiątych XX wieku, Crimen Sollicitationis, który wymuszał milczenie na sprawcach i ofiarach. Cel jest jasny: instytucja niosąca zbawienie nie może ryzykować utraty dobrego imienia, bo w ten sposób szczytny cel jest narażony na niepowodzenie. A tymczasem tajny dokument wypłynął...
  • Ku mojemu zdziwieniu ciężko jest odnaleźć przemówienie Benedykta XVI z 22 grudnia 2008, w którym potrzebę ochrony heteroseksualizmu porównano do, a nawet ją przedłożono nad ochronę lasów deszczowych. Ochrony przed homoseksualizmem i "ideologią gender". Ciężko to znieść, bo ciągle nie wiadomo, na czym polega to zagrożenie. Przypominam, Benedykcie, że powoływanie do zakonów też jest sprzeczne z heteroseksualizmem, bo prowadzi do aseksualizmu, przynajmniej w teorii. Poza tym, przyjmując hipotezę genu homoseksualnego, nie warto zmuszać gejów do poślubiania kobiet i przekazywania genu dalej. Tu mamy dokumenty Kongregacji Nauki Wiary: pierwszy z 1992 roku, drugi z 2003, oba jawnie homofobiczne, a tu orędzie JPII z 2004, nieco lżejsze, ale wprost mówiące o homoseksualizmie jako jednej ze szkodliwych praktyk pokazywanych bezkrytycznie przez niektóre media.
  • W 2003 roku przewodniczący Papieskiej Rady do spraw Rodziny, Alfonso López Trujillo, stwierdził, że wirus HIV z łatwością przenika przez kondomy. Arcybiskup Francisco Chimoio z Mozambiku oświadczył, że prezerwatywy są skażone HIV. Bez komentarza.
  • W 2002 roku w jednej ze szkół w Mekce wybuchł pożar. Policja religijna powstrzymała dziewczęta przed ucieczką z budynku, bo były niewłaściwie ubrane. Zginęło 15 z nich.
  • Rick Scarborough, członek religijnej grupy Vision America, po wprowadzeniu przez gubernatora Texasu, Ricka Perry'ego, programu szczepień przeciw wirusowi brodawczaka powodującego raka szyjki macicy, powiedział: Decyzja gubernatora oznacza, że boska moralność dotycząca seksu przedmałżeńskiego może zostać łamana bez jakichkolwiek konsekwencji.

Musimy porozmawiać o Kevinie czyli We Need to Talk About Kevin

Chwila wytchnienia na spacerze w mieście. Matka z wózkiem dziecięcym zatrzymuje się przy młocie pneumatycznym i przez moment nie słyszy płaczu dziecka, który torturuje ją całymi dniami. Później, już w domu, przychodzi tatuś, bierze dziecko na ręce, a ono się do niego uśmiecha. Najwyraźniej brak chemii między matką a synem. Niby to odbywają się jakieś rodzinne rytuały, raz nawet chłopiec przytulił się do matki, ale był chory, pewnie dlatego. Chłopiec wyrósł na inteligentnego młodzieńca, który ze wszystkich sił stara się nie być typowym kochanym dzieckiem. Wyczuwamy, że opowieść zmierza do jakiegoś ekstremum, do największej potworności, jaką syn może wyrządzić matce. I wyrządza. Tym bardziej zastanawia nas moment, kiedy później widzimy matkę ściskającą syna w więzieniu. Powinniśmy się przejąć, ale twórcy filmu, jakby w duchu Kleines Organon für das Theater starają się odciąć widza od emocji. I również od tła psychologicznego (tu wręcz psychiatrycznego), w którym wyrasta tytułowy Kevin. Wszystko to za pomocą swoistych udziwnień formalnych, wymieszania planów czasowych, pokazywania skutków przed przyczynami itd. I efekt jest taki, że Kwiatek był szczęśliwy po obejrzeniu tego filmu, a dokładniej - że wreszcie się skończył. Ja mam dla tego filmu trochę więcej zrozumienia, ale nie tak znowu wiele.

poniedziałek, 13 lutego 2012

niedziela, 12 lutego 2012

Hotboy nổi loạn và câu chuyện về thằng Cười, cô gái điếm và con vịt czyli Lost in Paradise

Tytuł oryginalny filmu wygląda imponująco, a znaczy po wietnamsku Zbuntowane ciacho oraz historia Cuoi'a, męskiej prostytutki tudzież kaczki (ktoś tu coś pochrzanił, bo trochę nie zgadza się z treścią). W tym filmie są dwie odrębne historie, jedna rozgrywa się w Sajgonie, czyli owym "raju", który szybko okazuje się czymś odwrotnym dla świeżo przybyłego Khoi. Biedactwo, już pierwszego dnia, kiedy szukał kwatery, został oskubany do rosołu (na zdjęciu) przez dwóch chłopców, Lama i Donga. Ten ostatni posuwa się jeszcze dalej i wystawia do wiatru Lama, niby to swoją miłość. A dalej następuje rozwój wypadków, długo by pisać lub słuchać redaktor Janickiej, ale zdradzę, że porzuceni Lam i Khoi zejdą się, a nawet pokochają, choć Khoi ma problem z prostytucją, zawodem Lama. Przy okazji padają konkretne kwoty, które trzeba zapłacić Lamowi za seks, kwota 500 tysięcy dongów to dla niego dobra cena (100 tysięcy dongów to 5 dolarów). Druga historia opowiada o Cuoi, umysłowym inwalidzie, który jakoś tam wegetuje zbierając złom i mieszkając w opuszczonym wraku łodzi. Nie łączy się ten wątek bezpośrednio z poprzednim, poza tym, że mamy tu prostytutkę o szlachetnym sercu. Do tej pary dojdzie jeszcze kaczka, którą Cuoi wyhodował sobie z jaja, a która stała się dla niego źródłem radości. Oj, widać od razu, że ten motyw będzie miał krwawe zakończenie. W tym filmie jest dużo czułostkowości, kiedy widzimy, jak bohaterowie cierpią lub się cieszą. Ale nie uciekają twórcy przed pokazywaniem brutalnych stron życia. Podkreślę jeszcze to, że Wietnam to kolejny kraj, w którym nakręcono poważny film o gejach (w Polsce jeszcze nie było, a np. w Rosji owszem). Poza tym wietnamscy młodzieńcy chodzą na siłownię, co widać. Nie ma w tym filmie głębi, ale podobał mi się (może właśnie dlatego?).

Anata-ga suki desu, dai suki desu czyli I Like You, I Like You Very Much

Ja wiedziałem od razu, że nie będzie lekko. Nie dość, że to ma coś około 18 lat, to jest kręcone niezwykle amatorsko, kamerzysta chory na Parkinsona zapominał brać pigułki, scenarzysta wyczerpał inwencję na jednej stronie A4, ale za to mamy film artystyczny po japońsku. Teraz zapalają się wszystkie kontrolki ostrzegawcze, ale to nic, bo się na ciebie zaparłem, Hiroyuki Oki. Tu przydałby się jakiś wytrych interpretacyjny, który pozwoliłby strawić ten wypot. Proszę bardzo: zobaczcie inną Japonię, nie tę nowoczesną i bajerancką, ale slamsowatą, ciasną i skrzypiąca torami (jak po nich jeżdżą pojazdy szynowe). I wczujcie się w problem, jaki ma para chłopców, z których jeden wyznał miłość całkiem obcemu młodzieńcowi. Zdrada nie przybrała charakteru niewerbalnego, ale problem zaistniał. Dalej jest dość niewyraźnie: śmiałe, ale niepornograficzne sceny seksu podawane w chaotycznych konwulsjach, jakieś pogonie, wizyta zdradzonego u exa, ale nie ma po co tego ciągnąć, bo jeszcze ktoś pomyśli, że tam naprawdę coś jest. A morał jest taki: Ludzie! Bądźcie wierni swoim partnerom, bo jeśli nie, to przyjdzie Hiroyuki i zrobi o tym film. A nie chcecie tego, uwierzcie mi!

Widmo z głębin czyli Tides of War albo USS Poseidon: Phantom Below

Ciekawy przypadek. Film wojenny z wątkiem homo. Dzielny komandor Habley pływa z porucznikiem Palatonio łodzią podwodną, a prywatnie dzielą łoże i basen (taki z wodą, żebyście nie myśleli) na Hawajach. Pikanterii dodaje to, że istnieją dwie wersje tego filmu, w drugiej wątki homo są wycięte, więc widz może się nieco dziwić, że Habley tak bardzo rozpacza po śmierci Palatonia podczas misji wojskowej. Od dziś kiedy zobaczę na amerykańskim filmie dowódcę przejętego stratą żołnierza, mam prawo podejrzewać, że coś z tego filmu wycięto. A może było inaczej, dodano parę scen do wersji emitowanej w here!, kanale tv o tematyce homo. Film wojenny, a raczej zimnowojenny, z Koreą Północną w roli złego. Nad fabułą nie ma się co rozwodzić, widzimy Hableya w dwóch misjach wojskowych, w jednej dostaje wciry, w drugiej się rewanżuje, choć musi pokonać nie tylko "niewidzialną" koreańską łódź podwodną, ale i wewnętrznych intrygantów. Wątek homo jest raczej zbędny, nie o tym jest ten film. A to, o czym jest ten film, raczej niewarte obejrzenia.

sobota, 11 lutego 2012

Prof. Joanna Jurewicz śpiewa

Profesor zaśpiewa Nasadiyę, 129 hymn z 10 mandali Rygwedy. Wysłuchałem paru innych wykonań, to wydaje mi się naprawdę dobre.
Jako ciekawostkę przytoczę tłumaczenie. Poniekąd fascynujący jest ten opis początków świata wyssany z kulturowo innego palca.
Hymn o stworzeniu świata (Nasadiya)
  1. Nie było w owym czasie ani nieistnienia, ani istnienia;
    nie było ani dziedziny przestrzeni, ani nieba, które sięga ponad.
    Co poruszało? Gdzie? W czyjej obronie?
    Czy była tam woda bez dna?
  2. Nie było w owym czasie ani śmierci, ani nieśmiertelności.
    Nie było znaku odróżniającego noc od dnia. To jedno oddychało,
    bezwietrznie, samo z siebie. Poza tym nie istniało nic od tego odmienne.
  3. Na początku ciemność kryła się w ciemności;
    bez znaku odróżniającego wszystko to było wodą.
    Siła życiowa pokryta pustką, ona powstała mocą żaru.
  4. Na początku na to jedno przyszło pożądanie;
    było ono pierwszym nasieniem umysłu.
    Poeci, szukając z mądrością w swych sercach,
    znaleźli w nieistnieniu wiązanie istnienia.
  5. Ich nić została wszerz rozciągnięta.
    Czy było poniżej? Czy było powyżej?
    Byli umieszczający nasienie; były moce.
    Było popędzające poniżej; było ogłaszające powyżej.
  6. Kto naprawdę wie? Kto to tutaj ogłosi?
    Skąd to się wzięło? Skąd jest to stwarzanie?
    Bogowie przyszli później razem ze stworzeniem tego świata.
    Któż więc wie, skąd to wyniknęło?
  7. Skąd to stwarzanie świata wyniknęło
    — być może samo się uformowało lub być może nie
    — tylko on jeden na wysokościach, który spogląda na nie z góry,
    tylko on wie — lub być może nie wie.

piątek, 10 lutego 2012

Kawy dwie, w nich cukru ziarnka dwa

Zacny staroć z czasów, kiedy grunge był odkryciem. Zawsze mnie zastanawiało, po co komu dwa ziarnka cukru do kawy i dlaczego mam skłonność do muzyki, po której boli mnie głowa. Hey, Wczesna jesień.

Cytat wart ocalenia

Back in high school, my buddies tried to put the make on anything that moved. I told them, "Why limit yourselves?" (Emo Philips)

czwartek, 9 lutego 2012

Cytat wart ocalenia

Fashion is a form of ugliness so intolerable that we have to alter it every six months. (Oscar Wilde)

Przyjaciele z kasą czyli Friends with Money

Film z Jennifer Joanne Linn Anastassakis, znaną szerzej jako Jennifer Aniston, więc nie dziwi nas tytuł, bo to oczywiste, niezaprzeczalne i bezpośrednie nawiązanie do pewnego serialu. Jak sobie radzi Olivia grana przez Jennifer ze swoimi przyjaciółmi z kasą, której ona nie ma, bo rzuciła pracę w elitarnej szkole i teraz dorabia jako cleaning lady? Przyjaciele użalają się nad nią, ale nie do tego stopnia, żeby pożyczać jej pieniądze, które chciałaby przeznaczyć na kurs dla instruktorów fitnessu. To taka jej dziwna zachcianka z inspiracji jej tymczasowego faceta niezasługującego na Jennifer, nawet jeśli jest tylko sprzątaczką. Wtykamy również nos w życie trzech przyjaciółek Olivii. Scenarzystki do spółki z mężem, których gniewne fabularne dialogi przeradzają się w faktyczne nieporozumienia z poważnymi konsekwencjami (ale bez trupów). Projektantki mody z dziwną awersją do mycia włosów i długonosym mężem, którego wszyscy podejrzewają o to, że lubi ssać bena (na zdjęciu). I w końcu niepracującej żony dobrze zarabiającego męża, takiej to dobrze. A Olivia wciąż sama... Oddaję głos redaktor Janickiej, która dokończy tę opowieść. I wtedy stanie się jasne, że film jest ilustracją powiedzenie: z kim przestajesz, takim się stajesz. Oraz oskarżeniem o obłudę organizatorów przyjęć dobroczynnych: nie mogliby po prostu ich nie organizować, dzięki czemu mieliby więcej pieniędzy na szlachetne cele?

środa, 8 lutego 2012

Piosenka z tekstem

Szczerze mówiąc, nieszczególnie przepadam za tą piosenką. To skowyt słowiańskiej duszy w kieracie socjalizmu podlanego wódą. Atoli jest tu przebłysk złowieszczego geniuszu:
A w zeszłe święto miałem kobitę,
Co miała obie nogi umyte.
Najdziwniejsze rzeczy ludziom się przydarzają, ale coś takiego? Oto Inżynierowie z Petrobudowy.

Dziennik zakrapiany rumem czyli The Rum Diary

Rozczarowanie. Kwiatek się ze mną zgadza. Ten film od razu pachniał mi czymś znajomym, zrobiłem krótkie śledztwo i zobaczyłem, że Hunter S. Thompson (na zdjęciu), autor książki The Rum Diary popełnił również Fear and Loathing in Las Vegas, na podstawie którego nakręcono film o dziwacznym polskim tytule Las Vegas Parano. Lubię Deppa i Gilliama, ale nie lubię tamtego filmu. Nikt normalny oczywiście nie liczy na standardową komedię z Johnnym Deppem, ale Dziennik w tej kategorii jest po prostu słaby. Jedna tylko scena zmusiła mnie do szczerego śmiechu, a było to wtedy, gdy Paul (Depp) i Bob chcieli uratować porzucony poza miastem, a zdemolowany przez noc i tubylców z Portoryko samochód Boba, z którego wymontowano przednie fotele. Paul usiadł na kolanach Boba i tak jechali ulicami San Juan, a że jedna z osi zaczęła się narowić, Paul podskakiwał na kolanach Boba w rytmie prawidłowej penetracji analnej. I to zobaczyli policjanci, ci sami, którzy zatrzymali dzień wcześniej Paula i Boba za próbę ich podpalenia. Dodajmy, że niebanalną, bo Paul ział ogniem z ust niczym smok napędzany wysokoprocentowym rumem. Historia opowiedziana w tym filmie jest trochę jak życie. Brak kunsztownej intrygi, dialogi ssą, dranie też ssą, bo są po prostu mało demoniczni. Paul, pisarz z niezrealizowanymi ambicjami, przyjeżdża w 1960 roku do Portoryko i zatrudnia się w lokalnej gazecie, adresowanej do amerykańskich turystów, więc ma być miło, lekko i przyjemnie. Pojawia się obrzydliwie bogaty Sanderson, który przy pomocy Paula chce stać się jeszcze bardziej obrzydliwie bogaty, naturalnie kosztem lokalnej biedoty. Przeczuwamy oczywiście, że Paul przejrzy na oczy, choć najpierw trochę z Sandersonem pokolaboruje. O resztę proszę pytać redaktor Janicką.

wtorek, 7 lutego 2012

Karl Lagerfeld mówi

- Rosjanki to najpiękniejsze kobiety na świecie - powiedział projektant rosyjskiej gazecie. Dodał, że nie można tego powiedzieć o rosyjskich mężczyznach. [Źródło cytatu]

Z pochodzenia Niemiec, mieszka w Paryżu. Więc gdzie mężczyźni są najpiękniejszymi kobietami?

poniedziałek, 6 lutego 2012

Divina Polonia rapta per Europa profana

Franciszek Starowieyski zasłynął tym, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych zamówiło u niego obraz, który miał zdobić siedziby polskich placówek dyplomatycznych. Inne źródła mówią o jednej siedzibie, przedstawicielstwie polskim przy Unii Europejskiej (wtedy jeszcze poza Unią). Tytuł obrazu jest w nagłówku, a znaczy on Boska Polska zgwałcona przez pogańską Europę. Liczyłem na więcej, bo Europa miała siedzieć na byku w rozkroku pokazując wyraźnie złotą cipę, symbol zaprzedania się wartościom materialnym. No trudno, za to pocieszmy się tym, że cipa Polski wygląda zwyczajnie i zdrowo.

Rozmowa z Kwiatkiem

- Chyba trochę się narąbałem - mówię. A wypiłem niewiele, kieliszek niecały.
- Ale żeś się szybko upił.
- Rzeź to taki film był, co go widzieliśmy niedawno.
- Rzeź tulipanów. Tak, widzieliśmy.

niedziela, 5 lutego 2012

sobota, 4 lutego 2012

Nierząd? W porządku!

Niegdyś usłyszałem o interpretacji prawa podatkowego w wykonaniu Urzędu Skarbowego, według której świadczone sobie nieodpłatnie usługi należy wyceniać, a od tych kwot odprowadzać stosowny podatek. Dotyczyło to przede wszystkim tzw. banków wolnego czasu, inicjatywy internetowej, w której uczestniczyli ludzie ofiarujący swój czas na wyświadczanie przysług, z których potem mogli sami korzystać w rewanżu. W świetle interpretacji Urzędu bez płacenia podatków było to łamaniem prawa. No dobrze, a co z usługami świadczonymi w obrębie rodziny? To co innego, mówi Urząd. W tym przypadku nie trzeba odprowadzać podatku, ale wykonanie usługi trzeba zgłaszać Urzędowi. Nie wiem, jaka jest procedura, czy zgłasza usługodawca, czy usługobiorca, najlepiej chyba byłoby, żeby zgłaszali obaj.
     - Co chciałbyś na obiad, dziecko?
     - Nic, dopóki nie zgłosisz Urzędowi zamiaru gotowania, mamo.
Uszy mej duszy słyszą też taki dialog.

     - Umyć ci plecy, kochanie?
     - Na rany Urzędu! Nigdy w życiu!
Jeśli potem dojdzie do seksu, to z brudnymi plecami, ale za to lego artis (miało być lege, ale tak jest ładniej). Nie przypadkiem wylądowaliśmy w łóżku. Co z usługami seksualnymi? Według prawa nie są opodatkowane wcale, nawet jeśli towarzyszą im transfery pieniężne. Dlatego wielu naszych pomysłowych podatników jako źródło zarobku podaje nierząd, a Urząd to połyka. Jako pointę proponuję cytat z Marii Czubaszek: Alicja stawała na głowie, żeby stanąć na nogach, ale wciąż nie wiedziała, na czym stoi.

Inside Job

Oskarowy film dokumentalny z roku 2010 z kreacją Matta Damona w roli narratora poświęcony kryzysowi światowej gospodarki, który zaczął się w 2008 roku. Główna teza jest mi znana choćby stąd, a sprowadza się do tego, że udzielano kredytów hipotecznych ludziom, którzy nigdy ich nie powinni dostać. Z takich kredytów powstały fundusze sub-prime obciążone wysokim ryzykiem, ale potencjalnie nagradzane wysokim zyskiem, bo owe kredyty były dawane na większy procent niż kredyty dawane zwykłym ciężko harującym WASPom. Iluzja wielkich zysków była wspomagana bardzo skomplikowanym systemem wiążącym kredytobiorców, kredytodawców, banki inwestycyjne, ubezpieczycieli, agencje ratingowe, rządowe agencje nadzorcze, a nawet uczonych ekonomistów, którzy podobnie jak agencje mieli bardzo wymierne korzyści z niby to naukowego lub fachowego zachwalania tego systemu. W przypadku agencji rządowych nie chodziło o łapówki wprost, ale tak się jakoś składało, że ludzie w nich zasiadający i opłacani skromnie z rządowej kasy przedtem lub potem brali grubą forsę od podmiotów zainteresowanych ich życzliwością. Tzw. inżynierowie finansowi pracujący w tym systemie musieli z politowaniem myśleć o dawnym, prymitywnym sposobie udzielania kredytów, w którym pożyczający, czyli bank, był odbiorcą spłacanych rat, więc miał interes w tym, żeby udzielać kredytów sensownie. Teraz te długi wiąże się w paczki zwane CDO (Collateralized Debt Obligations - instrumenty sekurytyzacji, czyli trywialnie po polsku, zabezpieczania, ale tak naprawdę sens jest przeciwny), dokłada się ubezpieczenie CDS (Credit Default Swap - przenoszenie ryzyka kredytowego) i się nimi handluje. Do tego dochodzi jeszcze lewarowanie, czyli zaciąganie zobowiązań pod zakup nowych CDO, dawniej były ustawowe ograniczenia, ale zniesiono je szczęśliwie i teraz Lehman Bros mogą sobie mieć tyle niebezpiecznych długów pod zakup CDO, ile chcą. A agencje ratingowe do upadłego (nomen omen) dają ocenę AAA, najwyższą możliwą. Fikcja runęła, a z nią Lehman Bros i ubezpieczyciel AIG. Praźródłem tych wypaczeń jest deregulacja, magiczne zaklęcie powtarzane od lat 80 wieku XX, która doprowadziła do tego, że zniesiono wszelkie zdroworozsądkowe ograniczenia na rynku derywatów. Teraz bardzo chciałbym pojąć, czemu wciąż jeszcze istnieją agencje ratingowe, mocno w tym szambie skąpane. Ich szefowie mówią w filmie, że oceny wiarygodności miały charakter prywatny i nie powinny być brane przy podejmowaniu decyzji inwestycyjnych. WTF!? Po stokroć WTF!

Epimenides u Buddy


Ceci n'est pas Épiménide

Grecki filozof Epimenides wyruszył na pielgrzymkę, aby spotkać się z Buddą. Epimenides zapytał go: Jakie jest najlepsze pytanie, jakie można zadać, i jaka jest najlepsza odpowiedź, jakiej można udzielić? Budda odpowiedział: Najlepszym pytaniem jest pytanie, które właśnie zadałeś, a najlepszą odpowiedzią jest odpowiedź, której właśnie udzielam. [Za Raymondem Smullyanem]

Epimenidesowi przypisuje się słynną wypowiedź: Kreteńczycy to zawsze kłamcy, bestie wyrządzające krzywdę, żarłoki bezczynne, cytowaną przez miłującego nieprzyjaciół św. Pawła (Tytus 1:12). Jak wiadomo, przy założeniu, że wypowiadający te słowa jest Kreteńczykiem, dostajemy nieusuwalną sprzeczność logiczną. Paradoks Russella nie jest niczym innym, jak przełożeniem tej sprzeczności na język matematyki.

czwartek, 2 lutego 2012

Emmanuel Santarromana

Zaczniemy od Métropolitain. Zawsze miałem wrażenie, że ta kobieta śpiewa coś nieprzyzwoitego, podobno w języku południowowłoskich Romów. Ale nie będę drążył tematu.


Zauważyłem przypadkiem, że Santarromana jest twórcą Opery, nie chodzi o przeglądarkę ani dzieło sceniczne, a wielkiej urody pieśń o takim tytule, którą znam ze zdrowo trzepniętego filmu Revolver.

Emmanuel Santarromana & Orfeo - Opera (origamitracks.blogspot.com) by origamitracks

Dopiero od Kwiatka się dowiedziałem, że to jest tak naprawdę Nisi Dominus Vivaldiego. Skoro tak, to załączam wersję klasyczną z Andreasem Schollem, który śpiewa głosem kobiecym.

Zupełnie inny weekend czyli Weekend

Reklamy w radiu mówiły o świeżym i prawdziwym spojrzeniu na miłość między ludźmi, bez wnikania w szczegóły. Bo to szczegół, że chodzi o miłość między gejami. Dystrybutor zapewne nie chciał odstraszyć, ale i tak mu się prawie udało. W Krakowie tuż po premierze były dwa seanse dziennie, o 16:45 i 21:35. Jeśli się jest człowiekiem, który ma wstać o 7 rano, to trzeba iść na 16:45 do kina Kijów. Tak naprawdę seans zaczął się o 16:30, a odbył się w jakiejś salce poronionej, w której wyrośnięty hobbit miałby kłopot z siedzeniem, jakiś kino-klub ze straszliwym amatorskim nagłośnieniem, w którym nie mam zamiaru więcej się pojawić. No to przejdę do filmu. Trudno mi zrozumieć powszechne zachwyty nad nim. Jest niezły, powyżej przeciętnej, ale bliski nurtowi PSF (przezwyciężenie schematu fabularnego), czyli widzu, nie licz na ciekawą historyjkę. Dwóch facetów się ze sobą przespało, miał to być numerek jednorazowy, a tu zaiskrzyło, ale niestety jeden z nich właśnie wyjeżdża do Ameryki na 2 lata. Na szczęście jest więcej w tym filmie: rozmowy, które prowadzą ze sobą panowie, są interesujące i na swój sposób zadziwiające. Tematy główne są dwa: czy geje powinni upatrywać szczęścia w znalezieniu partnera na stałe, co jest niczym innym jak odwzorowaniem schematu heteroseksualnego, i drugi, czy gej może być otwarty do tego stopnia, co heterycy omawiający bez żenady aspekty penetracji waginalnej przy obiedzie. Jeśli to jest problem w Wielkiej Brytanii, to znaczy, że tolerancja dla gejów jest raczej płytka, a sądząc z ostatnich scen filmu - nie broni ona nawet przed zaczepkami słownymi, choć - chwalebne to - do napaści fizycznej nie doszło. Obejrzałem, nie żałuję.

środa, 1 lutego 2012

To tylko seks czyli Friends with Benefits

Justin Timberlake musiał jakieś dobre sterydy sobie zapodać przed tym filmem, bo wygląda spektakularnie. Komedia romantyczna to kino schematyczne z ogólnym wzorcem, według którego pierwsza część bywa zabawna, kiedy bohaterowie najczęściej się kłócą, albo i nie, ale twórcy mogą sobie zaszaleć. Potem następuje część druga, kiedy zdają sobie sprawę z miłości, jaką czują do siebie i wtedy są te biegi i wybiegi, aby uświadomić jej lub jemu, jak bardzo siebie potrzebujemy. Najlepiej byłoby więc oglądać tylko pierwsze części, a drugie mogłyby być streszczane lub opowiadane przez redaktor Janicką. Pierwsza część To tylko seks jest więcej niż okej, celne bon-moty są kontrowane celnymi ripostami z prędkością kałasznikowa, a pada ich tyle, że Oscar Wilde mógłby poczuć się zagrożony. Dla porządku napiszę krótko o fabule: dwoje świeżo poznanych ludzi uprzedzonych do idei związku z kimkolwiek po dość przykrych zerwaniach postanawia zbliżyć się seksualnie, ale nie emocjonalnie. Warto wyróżnić postać mamusi bohaterki, podstarzałej hippiski, oraz Woody'ego Harrelsona, dziennikarza sportowego o orientacji homo. Część pierwszą polecam bez wahania.

Bajka o dużym stopniu ogólności

Za określoną liczbą formacji geologicznych i botanicznych w pewnej społeczności zamieszkiwała grupa podmiotów powiązanych więzami rodzinnymi. Motywowany konwencjami społecznymi związanymi z relacją pokrewieństwa jeden z podmiotów w wieku nieletnim podjął decyzję o dostarczeniu paru podstawowych produktów żywieniowych innemu, w wieku podeszłym, w oddalonym miejscu zameldowania. Aby pokonać odległość ich dzielącą podmiot nieletni wytypował trasę wiodącą przez tereny leśne będące biotopem dla drapieżnych przedstawicieli biocenozy cechujących się wysoko rozwiniętą świadomością i inteligencją...