Strony

niedziela, 19 lutego 2012

Burleska czyli Burlesque

Był już najwyższy czas na musical. Ten nas trochę rozczarował. Bo wybierając do obejrzenia film z tego gatunku liczyliśmy na tę radosną durnotę w stylu takim, że bohaterka je kotleta schabowego, a w czasie konsumpcji zaczyna śpiewać, że go kocha, po czym wszyscy dokoła wstają, tańczą i śpiewają, kotleta nie wykluczając. A tu nic z tego, piosenek mamy wprawdzie dużo i z układami tanecznymi, ale wszystkie śpiewane grzecznie na scenie lub jako skrywane przed światem przeżycia duchowe. Przy okazji przyznam, że Aguilera dysponuje całkiem dobrym organem śpiewnym. Poza nią śpiewa tylko Cher. Z żalem wymienię parę postaci nieśpiewających: nadobny Jack, z którym Ali (Aguilera) dzieli mieszkanie po wyjeździe z Iowy, nie duchem bogaty Marcus, który pragnie z Ali zjeść śniadanie, dyżurny gej Sean, który pociesza Tess (Cher), kiedy jej teatrzyk popada w parapety* finansowe, i na końcu były mąż Tess, który nastaje na sprzedaż Burleski, jego własności w połowie. A zakończenie jest radosne, śliczne, higieniczne i monogamiczne.

* Nawiązanie do niedawnych wyczynów językowych szefa PZPN, Grzegorza Laty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz