Strony

sobota, 31 grudnia 2022

Ralph Kamiński - Imperium (z Pieśni współczesnych)

Wiem, że Ralph niedawno wstrząsnął narodem polskim swoją interpretacją kolędy, ale tematu nie rozwinę, bo niezorientowany jestem. Katolicka część narodu odznacza się tą samą filigranową psychiczną kruchością, którą wyszydza u lewicowych śnieżynek - to moje podejrzenie w temacie przyczyn. Tytułowa pieśń zwróciła moją uwagę ze względu na melodię i wykonanie, bardzo w moim guście. Po czym zainteresowałem się tekstem. Ralphie, dziecko, o czym ty, do pracownicy seksualnej nędzy, wyśpiewujesz? Zjawisko jest szersze, bo występuje w tekstach wielu innych wykonawców, a także w najnowszej poezji polskiej. Lekko dziwi nas to wszechobecne skupianie się na introspekcji i relacjonowanie światu efektów tego przedsięwzięcia w postaci opisów stanów psychicznych kwalifikujących podmioty liryczne do bezzwłocznej interwencji pogotowia psychiatrycznego. Zdaje się, że taka twórczość była swego czasu jednym z tematów przewodnich Poczty literackiej redaktor Szymborskiej. Ale zauważmy także i to, że równie często omawiano tam teksty z nurtu alternatywnego, czyli Żenka i kolegów.

Udław się czyli Choke

Jeśli zajrzycie do Dizni+ i pośród myszek Miki i piesków Pluto wypatrzycie film o seksoholiku, to zapewne nie oprzecie się pokusie. Przypomina mi to artystyczne zmagania Macieja Wojtyszki w jednym z teatrów TV, w którym bohaterowie toczą boje ze swoimi całkiem dorosłymi problemami pośród atakujących ich zewsząd Glusiów i Bromb. (Jeśli sobie to zmyśliłem, to chyba byłem dziwnym dzieckiem.) Wróćmy do Udław się. Główną postać Victora gra Sam Rockwell, bez charakteryzacji wyglądający na człowieka, po którym przemaszerowała Armia Czerwona. Seksoholizm nie jest chyba jego największym problemem, bo zdaje się, że więcej weltschmerzu doznaje w kontaktach z matką, przebywającą w placówce dla kobiet z demencją i innymi problemami. Matka ubolewa, że syn odwiedza ją tak rzadko, choć Victor bywa u niej często, ale starsza pani rozpoznaje w nim wiele osób, z wyjątkiem niego samego. Ponieważ fabuła jest zmyślona, pani Ida jest jeszcze całkiem dowcipna i rezolutna, co odbiega od moich doświadczeń z osobami umysłowo zaćmionymi. Ida chce powierzyć synowi pewną rodzinną tajemnicę, a dopiero dzięki przyjacielowi udało się ustalić, że została zapisana w pamiętniku, który Victor odnajduje, ale - fak, fak, fak! - został napisany po włosku, czyli w pierwszym języku Idy. Na szczęście świeżo poznana lekarka z ośrodka obiecała przeczytać i wyjawić sekret Victorowi. Tu zdecydowanie powinienem się zatrzymać ze streszczeniem fabuły, bo ów sekret to niezły fabularny wstrząs. A potem będą kolejne. A co ma do tego tytuł? To akurat nie jest wielkim spojlerem: popieprzony Victor zaspokaja swoją potrzebę bliskości, kiedy dławi się jedzeniem i jest ratowany przez przypadkowych ludzi. Zdaje się, że nie jest to symulacja. Ten motyw mógłby być spokojnie amputowany, bo reszta fabuły broni się bez niego. (Z opisów widzę, że mądrzejsi ode mnie widzą to inaczej, ale daruję sobie polemikę.) Film jest komedią, ale zasłużył na epitet „mroczna”, co znaczy, że powodów do szczerego śmiechu jest mało, za to wyskoki fantazji wskazują na spożycie przez twórców (a najbardziej Palahniuka, autora książki, której ekranizacją jest film) nielichych psychotropów. Jeden z wątków jest całkiem zgrabną metaforą tego, jak nie tylko pragniemy być oszukiwani, ale też sami chętnie uczestniczymy w kreacji oszustwa, o ile tylko go pożądamy. Czyli Gombrowicz pauperum.

piątek, 30 grudnia 2022

Benedetta

Film wyszedł spod ręki Verhoevena, więc można zaryzykować i wzbudzić w sobie oczekiwania. Przyznam jednak, że nie miałem wysokich, bo w sumie cóż takiego ciekawego może być w opowieści o zakonnicy z wieku XVII? Legenda przetrwała do naszych czasów, więc musiał to być wtedy głośny skandal. Życie zakonne nieprzypadkowo rymuje się z „monotonne”, a mistrzostwo polega na tym, żeby w tej monotonii ujrzeć coś frapującego. Kiedy zakonnica Benedetta miewa wizje, w których spotyka przystojnego Jezusa, nikt specjalnie się tym nie przejmuje, ani nie próbuje nadać temu rozgłosu. Sytuacja staje się poważna, kiedy u Benedetty pojawią się stygmaty. Zmienia się jej pozycja w zakonie, ale nie wszystkie siostry przyjmą to spokojnie, gdyż wydał się lesbijski romans Benedetty. Od tej pory akcja nabiera tempa, w sprawę miesza się papieski nuncjusz, a sytuację komplikuje dżuma, która rozprzestrzeniła się w miastach północnych Włoch, choć szczęśliwie omija Pescię, siedzibę zakonu Benedetty, która tę łaskę przypisuje swojemu wstawiennictwu u Jezusa. Zobaczymy wiele okrucieństwa w wizjach Benedetty i również poza nimi. Także sporo bluźnierstwa, które na mnie nie działa, ale rozumiem, że tkliwe katolickie dusze mogą doznać pomięszania patrząc na naszą bohaterkę ocierającą się o nagiego Jezusa. Gdybym był nieco heteroseksualniejszy, to zapewne doznałbym wzwodu w paru momentach, kiedy Benedetta pokazuje swoje ciało, bo jest nieprzeciętnie urodziwą niewiastą. Twórcy filmu nie rozstrzygają, jak to było z tymi stygmatami. Wiele wskazuje na to, że Benedetta mogła sobie pomóc. Kwestia jej religijnej szczerości tym bardziej nie może być rozwiązana. W filmie są z rzadka momenty komiczne, jeden z nich na załączonym obrazku, na którym nuncjusz przytacza cytat z Carla Sagana. Temu ostatniemu posłużył on jako argument przeciw religii, a nuncjuszowi - w obronie stygmatyczki Benedetty. Zapamiętajmy to sobie zatem, przeciw stygmatykom trzeba mieć mocne argumenty.

czwartek, 29 grudnia 2022

Czarodziejski flet czyli The Magic Flute (film z 2006 roku)

Kouzelná flétna
- taki jest tytuł czeski, a nie ten, który krąży jako polski dowcip. Na wszelki wypadek nie sprawdzę, czy Madam Butterfly to po czesku Pani Motylková. Za ekranizację zabrał się dobrze nam znany Branagh. Nigdy nie widziałem oryginału, ale koncepcja, żeby ze śpiewogry Mozarta zrobić antywojenny manifest osadzony w realiach I wojny, wydaje mi się dziwna. Widać, że ta wojna ostro zryła psychę Brytolom. Królowa Nocy przybywa na czołgu, by wysłać oficera Tamina w misję wyrwania córki Paminy z łap okrutnego Sarastra. Tenże rezyduje po drugiej stronie frontu w ogromnym zamczysku. Jakimś cudem pierwszy dociera tam Papageno, pomocnik Tamina, i opowiada Paminie o rychłej odsieczy, a dopiero potem widzimy Tamina, który ma wielkie kłopoty z przedostaniem się do zamku Sarastra. Papageno, w zamyśle komiczny prostak, wykazał się większym sprytem. Serce Paminy oczywiście od razu topi się na widok Tamina, ale z jakiegoś powodu, by być godnym jej ręki, Tamino musi przejść trzy próby: milczenia, ognia i wody. Przejdzie, oczywiście, ale po pierwszej Pamina - jak typowa heroina operowa - niemal się powiesiła z rozpaczy, sądząc, że ukochany przestał ją darzyć uczuciem. Pozostałe próby są wkomponowane w sytuację wojenną. Niezwykle dziwne są okoliczności arii Der Hölle Rache („piekielna zemsta kipi w moim sercu”), bo jakże ta Królowa cudownie wtargnęła do siedziby Sarastra? Gdyby to było w dzisiejszych realiach, sprawa byłaby prosta: nagrałaby się na Whatsuppie lub wysłała wideo w deemce. Im bliżej było końca, tym bardziej niepokoił mnie motyw Papagena, który musi przecież zejść się z Papageną, by zaśpiewać wspaniałą arię w duecie. W końcu była, po dość komicznej próbie samobójczej. Film można obejrzeć na jutubie w wersji anglojęzycznej z napisami generowanymi automatycznie. Ciekawa obserwacja: sztuczna inteligencja zgadza się ze mną, że partie męskie są zrozumiałe prawie w całości, a kobiece - prawie wcale. Obsada jest miła dla oka i ucha, a sądząc po jednej gwieździe operowej, którą zidentyfikowałem, pozostali aktorzy też byli profesjonalistami (a może to był genialnie zgrany lipsync). Są chwile filmowych wyskoków wyobraźni - co ciekawe, bardziej wokół postaci Papagena niż Tamina. Chętnie zobaczyłbym wersję uwspółcześnioną, w której pożądany przez Królową amulet Siedmiokrotnego Kręgu Słonecznego okazuje się iPhonem 15 Orgasm-plus.

wtorek, 27 grudnia 2022

Godzilla kontra Mechagodzilla czyli Gojira tai Mekagojira

Dziecko, którym jestem podszyty, zdecydowanie woli ten film od omówionej nieco wcześniej holiłódzkiej Godzilli. Jasne, że w tej drugiej sidżijaj jest znakomity w przeciwieństwie do filmu z roku 1974, w którym nie było go wcale (bo te lasery z oczu i ogień z pyska to chyba bezpośrednio na kliszy malowali). Zasadnicza różnica między produkcjami jest taka, że japońska Godzilla to czysty mit ubrany w szaty współczesnej technologii, podczas gdy w amerykańskiej przeróbce próbują wciskać racjonalizacje. Kiedy Mechagodzilla, sterowana przez kosmitów z trzeciej planety Czarnej Dziury (nie zmyślam), daje wycisk Godzilli broniącej Japonii przed atakiem, księżniczka z królewskiego rodu Azumi śpiewa nad morzem na klęczkach piosenkę w celu obudzenia Króla Cezara (nie zmyślam), który pomoże Godzilli. Wcześniej słońce wzeszło na zachodzie, a Księżyc wzeszedł na czerwono - jak tego wymagała przepowiednia. W paru momentach nasi bohaterowie, którym przewodzi Shimizu, znajdą się w opałach bez wyjścia, ale wtedy ex machina wyskakuje Interpol. Oczywista autorefleksja po obejrzeniu: boże, dziecko, naprawdę zachwycała cię ta tandeta myślowa i realizacyjna? Mniej oczywista jest taka, że zapewne już nie dożyję chwili, kiedy z perspektywy lat ujrzę tandetę, która zachwyca mnie dzisiaj.

poniedziałek, 26 grudnia 2022

O pierwszeństwie jaja przed kurą

Gdyby polskie dzieci były porządnie uczone teorii ewolucji, to zapewne nie mielibyśmy reklam, w których pada stwierdzenie, że nie wiemy, co było pierwsze, jajo czy kura. Zasadniczo odpowiedź, że jajo, bo już dinozaury w mezozoiku je składały, jest prawidłowa, ale doprecyzujmy: kura czy jajo, z którego wylęgła się kura. I tu odpowiedź wydaje się prosta, bo w którym momencie następuje zmiana genetyczna? Czy w przejściu od ptaka do jaja, czy od jaja do ptaka? Jasne, że tylko w tym pierwszym przypadku, więc jajo ptaka będącego ewolucyjnym przodkiem kury, będzie bliższe kury, niż ptak, który je złożył. Odpowiedź zatem jest: jajo było pierwsze. Ale to bujda, bo jest lepsza odpowiedź, a brzmi ona tak: pytanie o pierwszeństwo jaja czy kury nie ma sensu w świetle teorii ewolucji, bo zmiana gatunkowa nie następuje w ramach jednego pokolenia. Kiedyś chyba nieźle trafiłem estymując, że trzeba z pięćdziesiąt tysięcy pokoleń, by powstał nowy gatunek (pomijam tu dobór sztuczny).

„Tango” Mrożka w wersji operowej

Za spektakl odpowiada Warszawska Opera Kameralna, za muzykę Michał Dobrzyński, za reżyserię Maciej Wojtyszko. Spektakl wystawiono w Operze Krakowskiej na scenie głównej, czyli mało kameralnej. Muzyka to współczesny ful-hardkor, polegający na tym, żeby nie było nawet pół taktu miłej dla ucha melodii. Jeśli chodzi o reżyserię, to się nieco zawiodłem. Lepiej by było, gdybym nie pamiętał genialnego Kandyda, którego dawno temu zrobił właśnie Wojtyszko. Ogólnie wrażenia mam niedobre, począwszy od tekstu Mrożka, który podgryzły już mole. Przesłanie jest w sumie ciekawe, ale te postaci są takie papierowe, że zwisa mi raczej zdrada Eugeniusza, której dopuścił się na Arturze, kiedy są to personifikacje tendencji społecznych. Jest to w pewnym sensie odwrotny efekt Monty Pythona - ja naprawdę rozumiem, że to jest śmieszne, ale co poradzę na to, że to na mnie nie działa. Tak samo rozumiem poważną przestrogę z finału Tanga, ale przejęty nie jestem. Miejmy nadzieję, że reszta ludzkości jednak przejmie się mocniej i podejmie kroki zaradcze.

Godzilla (z 2014)

Jak pamiętamy z tekstów Vargi, Prezes Polski obejrzał film Kobieta i mężczyzna wyłącznie dla Brigitte Bardot. (Scena z mojego chorego mózgu: Bardot dzwoni do Prezesa i mówi: hej, Jarek, obejrzyj sobie Kobietę i mężczyznę. Ja tam nie gram, ale to fajny film.) Ja podobnie, postanowiłem obejrzeć Godzillę dla Juliette Binoche. Trafiłem nawet nieźle, bo ona naprawdę gra w tym filmie. Nie nagrała się wiele, ale jednak. Druga niespodzianka obsadowa to Sally Hawkins, którą znam z ról kobiet psychicznie niestandardowych, a tu gra potężną niewiastę z supertajnej organizacji. Główny bohater to Ford, który w dzieciństwie przeżył rodzinną tragedię, a gdy dorósł, wciągnięty przez ojca próbował ustalić, cóż to wtedy naprawdę się stało. My, widzowie, wiemy, że to będzie wielki potwór, ale - zaskoczenie - wcale nie Godzilla, lecz coś przypominającego wielkiego aliena Ridleya Scotta. Będziemy odtąd towarzyszyć Fordowi, a dziwnym trafem - jemu będą towarzyszyć potwory. Jasne, że muszą zaatakować Amerykę, choć zdaje się, że upragnione przez nich źródła energii znalazłyby się gdzieś bliżej Japonii. W Chinach by nie było? Jaka będzie rola Godzilli, tego nie wyjawię, ale pamiętajmy, że wcale nie musi być pozytywna. W pierwszych filmach japońskich Godzilla był agresorem (Godzilla to chłopak!), dopiero później stał się przyjazny. W filmie z 1998 Godzilla był wielkim bydlęciem, które zaatakowało Nowy Jork. Walki potworów pozostawiają nas z niedosytem, głównie dlatego, że toczyły się w nocy, więc mało było widać. W jednym z momentów zabrzmiało nawet requiem z Odysei kosmicznej, więc pomyślałem, że, hoho, mierzą wysoko. W historii kina nieraz zdarzało się, że jakiś filmowy gatunek doznawał artystycznego uwznioślenia. Jeśli chodzi o filmy potworne (czyli angielskie monster movie), jeszcze trzeba zaczekać.

Król Trupiogłowy czyli Rawhead Rex

Niedawno w jednym z wpisów wspomniałem o Trupiogłowym z opowiadania Barkera. A tu wyświetlają mi film z 1986 roku. A ponieważ dzisiaj wszystko można znaleźć w sieci, przeto znalazłem i obejrzałem, choć bez polskiego przekładu. Historia jest taka, że tata z żoną i dwójką dzieci jadą do miasteczka na prowincji, gdzie mają być ciekawe archiwa parafialne. Tymczasem na pobliskim polu rolnik postanawia usunąć obelisk przeszkadzający w pracach polowych. Minęło już wiele stuleci, więc zaginęła pamięć o tym, co przykrywa kamień. Lub kogo - właśnie tytułowego Trupiogłowego (nb. dobre tłumaczenie!). Z opowiadania pamiętam, że demon miał swoje motywacje, których w filmie musimy się domyślać. A i tak przez większość akcji dominować będzie wrażenie czystej przypadkowości w brutalnych czynach potwora. Chaos będzie potężny, trup pada za trupem, policja nie daje rady, bo zwykła broń na Trupiogłowego nie działa. Wspomniany tatuś okaże się postacią kluczową, bo to on znajdzie sposób na demona, do czego będzie szczególnie zmotywowany po dramatycznym wydarzeniu, po którym zwykli ludzie odchodziliby od zmysłów w rozpaczy. Zapewne wcześniej przeczytał dobry life-coachingowy podręcznik stoickiego podejścia do spraw ziemskich. Teraz o samym filmie. Obsada przypomina mi nieco stare ruskie, a raczej radzieckie filmy, w których grali ludzie o urodzie szatniarza z klubu nocnego lub traktorzysty Waldka. I tu też to mamy, choć ów tatuś jest nawet umiarkowanie przystojny. Horrory nadal na mnie nie działają, ale przyznam, że film jest zrobiony nieźle, choć kiedy już widzimy tego Trupiogłowego jako pokraczne gumowe monstrum ze sterczącymi zębiskami, to ocena profesjonalizmu idzie w dół. W tym samym mniej więcej czasie robili E.T. i Arkę, więc możliwości były, ale nie w biednej Wielkiej Brytanii w koprodukcji z jeszcze biedniejszą Irlandią. Są w filmie też inne efekty specjalnej troski, a kiedy na nie patrzę, to przestaję tak źle myśleć o Klątwie Doliny Węży.

Narcyz i Złotousty czyli Narziss und Goldmund

Jak na outfilm jest to pozycja niezwykła, bo jest to film kostiumowy i profesjonalny. Akcja toczy się w średniowieczu, tytułowy Narcyz jest wychowankiem w klasztorze, a Złotousty jest jego młodszym kolegą, oddanym do klasztoru przez ojca wraz z sowitą daniną. Zdaje się, że książka Hessego będąca podstawą scenariusza miała epicki rozmach, z którego zobaczymy jedynie wybrane epizody z życia Złotoustego, który jako dojrzały młodzieniec opuścił klasztor i przez paręnaście lat żył życiem osobnym od Narcyza, choć przedtem połączyła ich więź głębokiej przyjaźni. Bez wątpienia Złotousty miał ciekawsze życie niż mnich Narcyz, bo wykształcił się na rzeźbiarza, brał udział w wojnach, chronił się w dziczy przed dżumą razem z ukochaną. Może warto by przeczytać... Po parunastu latach przyjaciele spotkają się w okolicznościach dramatycznych, a wtedy Narcyz, już jako opat, zleci Złotoustemu wyrzeźbienie nowego ołtarza. Film zaskakuje pozytywnie, ale znowu jest pytanie o cień pretekstu, dla którego znalazł się w ofercie outfilmu. Znalazłem tylko taki, że grający Złotoustego Jannis Niewöhner jest chłopcem o nieprzeciętnej urodzie, który chętnie pokazuje boski tors. Jeśli był jeszcze inny powód, to wyjawią mi go bystrzejsi ode mnie.

niedziela, 25 grudnia 2022

Wszystkie nasze strachy

Nie mam takiego problemu jak Daniel, główny bohater filmu, który chce być gejem i katolikiem. Mniejsza o to, czy obecny kryzys Kościoła jest dziedzictwem JP2, który z żelazną konsekwencją poprzez nominacje biskupie i kardynalskie zawrócił tę instytucję z umiarkowanie postępowego kierunku wytyczonego na Vaticanum II. Dalekim echem tego jest niedawna sytuacja z jednej ze szkół, w której katecheta pomstował na WOŚP, a kiedy jeden z uczniów odważył się nie zgodzić, ksiądz orzekł, że wstąpił w niego szatan. Ciekawe, co w Niemczech wyjdzie z „drogi synodalnej”, podobno papa Franio już żałuje, że na to zezwolił, bo mają tam wielką ochotę na kapłaństwo kobiet i święcenie związków homo. W Polsce konserwa trzyma się mocno, na święta życzymy jej wszystkiego najgorszego, precyzuję: niech te wszystkie dziadunie z episkopatu żyją długo i zdrowo, ale bez wpływu na opinię publiczną. To była moja zwyczajowa logorea przy okazji, bo niczego takiego nie ma w filmie. Daniel jest artystą wystawiającym w Warszawie, a mieszkającym na wsi. Ostentacyjnie nosi dres Adidasa z tęczowymi wstążkami w miejscu oryginalnych pasków. Wspiera rolników w protestach, choć w węższym gronie afirmuje swoją odmienność seksualną (w szczególności analnie). Sytuacja zmieni się poważnie, kiedy w wiosce dojdzie do tragedii na tle homofobicznym, a Daniel postanawia coś z tym zrobić. Problem główny polega na tym, że owo coś ma mieć charakter religijny. Prócz jak zwykle niezawodnego Ogrodnika w roli głównej są dwie niezwykłe postaci: jego babcia z wyczesanymi tekstami i jego ojciec grany przez Chyrę - miał zagrać ciula i udało mu się mistrzowsko. Zacytuję dwa teksty babci, oba skierowane do wnuka. Pierwszy: elgiebet ci odpadł - kiedy Danielowi po pracy przez noc całą odpruła się tęczowa tasiemka na rękawie. Drugi: zajebałeś mój obrazek z Jezusem. Rzeczywiście, zajebał. Poziom audio trzyma się standardów polskiej normy. Co on powiedział? - zapytał mnie Kwiatek. Plutoły w mumka - zacytowałem tak wiernie, jak umiałem. Dlatego zgłaszam postulat: dołóżcie polskim filmom na streamingach opcję lektora! Czytał Tomasz Knapik... Rozmarzyłem się, choć wiem, że on już niczego nie przeczyta.

Upiór w saunie czyli El fantasma de la sauna

Można by rzec, że ta pozycja jest hiszpańską odpowiedzią na Bollywood. Ale byłoby to niesprawiedliwe wobec Bollywoodu, bo jakkolwiek tamtejsze produkcje zdają nam się infantylne i schematyczne, to jednak robione są z epickim rozmachem. Upiór jest taniutki i biedniutki, tak produkcyjnie, jak i duchowo. Twórcy z pewnością posiądą Królestwo Niebieskie. Chłopiec Javi zatrudnia się w saunie, syn właścicielki ślini się na jego widok, jego matka śpiewa o ciężkiej sytuacji finansowej, zamaskowana postać odgryza członki gościom sauny, a trzy personifikacje Namiętności, Miłości i Goryczy komentują zdarzenia na wzór chóru greckiego. Nie wiem, jak należy się przygotować do odbioru tego dzieła. Może zacznijcie od tego, żeby oczyścić umysł z wszelkich oczekiwań, zasiądźcie przed ekranem jak ta tabula rasa i chłońcie ten kicz, ten kamp, te bogactwa nonsensów. Ten film spowodował, że przypomniałem sobie o Dyke Hard, które wprawdzie nie było musicalem, ale jest to dzieło z tej samej szuflady co Upiór. Etykietka na szufladzie głosi: na własną odpowiedzialność.

Mój wymyślony chłopak czyli My Fake Boyfriend

Z jakiegoś powodu kobiety lubią robić filmy o gejach. Symetrii raczej nie ma, a jeśli jest, to fałszywa, bo wiadomo, że mężczyźni chętnie oglądają filmy o lesbijkach, o ile nie ma w nich zbyt wiele fabuły. Główny bohater filmu to Andrew, który postanawia wyjść z toksycznego związku ze swoim facetem Nico, a kibicują mu przyjaciele Jake i Kelly, złączeni świętymi więzami heteroseksualnymi. Problem w tym, że Nico to okaz wizualnie zapierający dech, a w dodatku pod wpływem zranionej ambicji pragnący odzyskać Andrew, którego wcześniej traktował podle. Tymczasem Andrew spotyka przypadkiem Rafiego, dorodnego mistrza patelni. Najbardziej nas dziwi ta para Jake'a i Kelly, którzy nie mają innych życiowych zmartwień niż dopingowanie Andrew i pilnowanie, by nie uległ Nicowi. W tym celu zakładają Andrew profil medialny z nowym, wirtualnym chłopakiem. To nieco komplikuje życie, jeśli Andrew liczy na jakąś głębszą analną relację z Rafim. Zasadniczo to już wszystkie elementy fabuły, dalej będzie jak w krupniku na wolnym gazie, a to marcheweczka wypłynie na wierzch, a to skwarek. Powiedzielibyśmy, że krupnik się udał, choć generalnie za nim nie przepadamy.

Ludzie, których nie cierpimy na weselach czyli The People We Hate at the Wedding

Dla urozmaicenia opiszę to dzieło tak, jak zrobiłby to stateczny dwudziestolatek (byłem takim, ale mi przeszło) lub osoba poważna płciowo identyfikująca się z kijem od szczotki. Niejaka Donna była dwukrotną wzorową żoną, choć jej pierwszy mąż nie bardzo, więc powiła mu córkę Eloise, a potem wróciła do... Senegalu, zapytacie? Birmy? Jakucji? Nie, do Etados Unidos, bo to jedyne miejsce, dokąd warto wracać. Tam znalazła drugiego męża, z którym miała córkę Paula i syna Alice (przepraszam, mogłem pomylić płci, bo mam słabe wyczucie). Trójka rodzeństwa dogadywała się nieźle (ziew), ale Eloise w końcu wybrała życie u boku dzianego brytyjskiego, a nawet afro-brytyjskiego tatusia. Wszyscy by tak wybrali. Coś tam się wydarzyło między Eloise, a pozostałą dwójką, bo kiedy dostali zaproszenie na ślub Eloise, w pierwszym odruchu postanowili ją olać. Jakie tanie zagranie, robić tajemnicę z jakiegoś pospolitego dramatu, a w końcu się dowiemy, o co dziunia Alice miała pretensje do Eloise - reakcja emocjonalna pasująca do czterolatki. Durnowate okoliczności sprawią, że jednak polecą na ślub i będziemy boki zrywać, bo Paul oczywiście wziął na imprezę swojego chłopaka (jakżeby inaczej), a mama obowiązkowo przedstawiając ich innym, podkreśla dumę, jaką czuje, że jej syn wkłada penisa do tyłka partnera lub ma wkładane. Ojcowie, wy też bądźcie dumni z waginalnie penetrowanych córek i ogłaszajcie to urbi et orbi. Twórcy myśleli, że wystarczy do obsady wstawić tę Bell z Good Place i będzie sukces, a wyszła kolejna komediowa sztampa. Bardziej od filmu ubawiły nas ostatnie faktury za prąd. A teraz, szurum burum, wracam do swojej standardowej osobowości i oświadczam, że film mi się podobał i zdecydowanie zasługuje na lepszą ocenę niż ta w filmwebie. Gdybym oczekiwał od zwykłej komedii, jaką od samego początku jest ten film, jakichś wyższych wartości i głębszych przeżyć, to dałbym nawet niższą. I w ten sposób, pompując sobie ego, ulatywałbym w rajskie dziedziny ułudy...

Osiołek, kochanek i ja czyli Antoinette dans les Cévennes

Jak każdy porządny żonaty Francuz koło czterdziestki, Vladimir zorganizował sobie kochankę w postaci Antoinette, nauczycielki jego małoletniego syna. Wbrew wcześniejszym ustaleniom Vladimir jedzie z żoną na wycieczkę po Sewennach, czyli mniej więcej francuskich Pieninach. A mieli spędzić trochę czasu razem pod nieobecność żony niewiernego. Zauroczona Antoinette pod wpływem impulsu wyrusza w Sewenny, mając nadzieję, że spotka tam ukochanego, cóż, że z żoną i dziećmi. I spotka jego i spotka się z jego reakcją, która była całkiem do przewidzenia w przypadku faceta ukrywającego romans przed żoną. Na dłuższą wycieczkę można było dostać osiołka w charakterze tragarza. Nasza bohaterka skorzystała z tej opcji, choć może nie było warto, bo oczywiście osiołek miał typowe osiołkowe zagrania. W porywie zdumiewającej szczerości Antoinette w czasie wspólnego posiłku z resztą przypadkowych uczestników wycieczki (zanim jeszcze spotkała kochanka) wyznała, cóż to zmotywowało ją do wzięcia udziału. Francuzi wyszli na ludzi bardzo wyrozumiałych. Przygoda naszej bohaterki oczywiście jakoś ją odmieni, ale czy widzów także? W to stanowczo wątpię, choć zapewne poszerzymy stan naszej wiedzy o informację, że Sewenny spopularyzował w wieku XIX pisarz Stevenson, autor Wyspy skarbów i opowieści o Jekyllu i Hydzie. Niewielki to duchowy zarobek dla mego jestestwa. [X]

sobota, 24 grudnia 2022

Tenor czyli Ténor

Kolejny film inspirowany operą. Pomysł ryzykowny, bo nisza wielbicieli opery nie jest specjalnie szeroka. Ale jeśli ograniczyć się do przebojowych arii, to ich miłośników będzie zapewne wiele więcej, a taki raczej jest target filmu. Raper Antoine rozwozi suszi, więc zdarzylo mu się dostarczyć zamówienie do gmachu opery. Właśnie trwały przesłuchania, a że potraktowano go obcesowo, pożegnał towarzystwo rzucając obelgi, przy czym dla żartu zaśpiewał głosem operowym, aby pokazać, że to wcale nie taka wielka sztuka. Głos zabrzmiał świetnie, więc śpiewaczka i nauczycielka, madame Loyseau, postanowiła zaproponować Antoine'owi lekcje śpiewu, a w tym celu zaczęła zamawiać suszi, na które wcale nie miała ochoty. Jak było do przewidzenia, najpierw nie ma mowy, potem niechętna zgoda, po niej wzloty i upadki. Antoine ma swoje inne życie, próbuje sił w rapie, i choć idzie nieźle, to konkurencja jest chyba lepsza. Jest też brat biorący udział w nielegalnych walkach (w zasadzie czemu to jest nielegalne? - przynajmniej we Francji). Rodzina i potencjalna dziewczyna spodziewają się, że Antoine skończy kurs księgowości i znajdzie dobrą pracę. W tym gronie pomysł, by uczyć się śpiewu operowego, zakrawa na kpinę. Może to będzie spojler, ale o tym napiszę: walczący brat zareaguje na wieść o nauce śpiewu Antoine'a co najmniej tak, jakby ów okazał się gwiazdą gejowego porno występującą jako pasyw w barebackowych gangbangach. Kolejny raz okazuje się, że jak ma być dramat, to będzie, nieważne, że głupi i przesadzony. Te fabularne mielizny wynagrodzi nam na koniec Antoine wykonujący Nessun dorma, naprawdę znakomicie. Postać główna to mocny atut filmu, bohater sympatyczny, choć zadziorny, mój ulubiony typ.

Wróć do mnie czyli I Want You Back

Zacytuję klasyka, czyli siebie: do komedii stosuję taryfę ulgową. Komedie mogą być głupie (choć nie muszą). Piszę o tym dlatego, że rzuciłem okiem na opinie o tym filmie i trafiłem na miażdżącą. Że głupie i nieśmieszne. Co kogo bawi, jest sprawą sił tajemnych. Zdarzyło mi się wzruszać ramionami na przebojowych komediach, zdarzyło się też, że poleciłem jakąś komedię i spotkałem się ze zdziwieniem. Od tego czasu komedii nikomu raczej nie polecam, a jedynie relacjonuję moje wrażenia. Moje wrażenia z tego filmu: nie powala, ale jest ok. Mam słabość do Charlego Daya od czasów Filadelfii, którego tu widzimy w roli Petera, porzuconego przez pannę w czasie urodzin dziecka w jej rodzinie. Podobna przykrość spotkała Emmę, której facet zarzucał marazm, bo zbliżając się do trzydziestki wciąż mieszka w rodzaju komuny studenckiej, mając za współlokatorów parę młodych prawników oddających się namiętnie hałaśliwej kopulacji. Spotkali się przypadkiem, opowiedzieli sobie swoje historie i postanowili sobie pomóc nawzajem. Emma ma rozbić nowy związek dziewczyny Petera flirtując z jej nowym partnerem, a z kolei Peter ma zaprzyjaźnić się z facetem Emmy i w jakiś tajemniczy sposób wpłynąć na niego, by porzucił tę nową, ustatkowaną niewiastę i wrócił do bałaganiary Emmy. Przyznacie, że ta druga część planu brzmi raczej niedorzecznie. Rzecz jasna cała ta intryga w pewnym momencie się wyda, wtedy nawet będzie przez chwilę poważniej, a nawet groźnie, kiedy zdamy sobie sprawę z tej oczywistości, że tak, to jest komedia romantyczna. Ubaw był w sam raz, bez tarzania i turlania się, a w roli partnera Emmy zobaczymy Scotta, progeniturę z ejakulatu samego Eastwooda. Takimi filmami do historii kina nie przejdzie, a szkoda.

Komedianci debiutanci czyli Un triomphe

Aktor Étienne przychodzi do więzienia by prowadzić warsztaty aktorskie z kryminalistami. Po typowych udrękach dochodzi do porozumienia z zespołem i Étienne postanawia sięgnąć po coś ambitniejszego, czyli Czekając na Godota. Nie chodzi tylko o inscenizację na użytek kolegów z więzienia, ale o coś więcej, bo znajomy dyrektor teatru zgadza się na jednorazowe użyczenie sceny. W dalszej części fabuły zaczynają się niespodzianki, więc nic więcej na jej temat. Swego czasu przeżyłem ulotną fascynację Beckettem, ale minęła bezpowrotnie. Zapoznałem się z obszernymi elukubracjami (lub uskrzydloną interpretacją, niepotrzebne skreślić) Libery na temat Godota, więc wiem, jak można lub należy odczytać tę sztukę - i nawet to na swój sposób doceniam, ale zdecydowanie nie zgadzam się z opinią, że Beckett jest jednym z najważniejszych dramaturgów XX wieku. Wystawianie Godota jako komedii jest do pomyślenia, ale bardziej na zasadzie odstępstwa od samej sztuki, która komedią nie jest. Nasi więźniowie grają na czuja, jak zapewne większość aktorów, którzy w tym występują. Z okazji wystawienia sztuki zdarzają im się nadprogramowe wyjścia z więzienia, w czasie których na przykład robią publiczne spacery nago, bo czemu nie. Wkurzą tym jedną panią sędzię i kwas będzie. Jak to (zbyt) często stwierdzam: film nie jest zły, ale... Tym razem „ale” jest takie, że to w sumie zbyt uboga w zdarzenia historyjka, żeby nas zachwyciła. W ramach faktów tak zwanych autentycznych, na których oparto film, Beckett, który żył jeszcze, kiedy to się działo, rzekł, że „to najlepsze, co spotkało moją sztukę”. A miałem go za sympatycznego gościa.

piątek, 23 grudnia 2022

Biegacz, dziwka, Arab, mąż czyli Viens, je t'emmène

Oraz hotelarz, jego etniczna nieletnia pracownica i stado wścibskich sąsiadów. Szkoda, że nie ma jeszcze syjonisty transcendentalnego i poety-improduktywa. Biegaczem jest Médéric, pragnący zażyć uciechy z Isadorą, która pomimo wysługi lat i niewolnego stanu cywilnego wciąż trudni się zawodem miłosnym, co Barańczak przełożył na angielski jako prostitution. Dojdzie przy tym do sytuacji komicznej, bo mąż powodowany troską o żonę przerwie czynności zawodowe i karze zwrócić Médéricowi pieniądze. Powody do lęku są poważne, bowiem w miasteczku Clermont-Ferrand doszło do zamachu terrorystycznego. Wieczorem po zamachu schronienia u Médérica szuka młody Selim, tytułowy Arab. Niewykluczone, że miał coś wspólnego z zamachem, ale chwilowo tego nie wiemy. Nie należy zakładać, że się dowiemy, bo film sprawia wrażenie zamierzonego chaosu, dzieje się to i tamto, ale mogłoby się zadziać coś całkiem innego, a dla twórców ważne jest to, żeby z tego nie powstała żadna historia z której - nie daj Thor! - ktoś wyciągnąłby jakiś morał. Taka opinia może zniechęcić do oglądania, ale nie taką miałem intencję. Wrażenie ogólne mam takie, że twórcy bawili się nieźle i częściowo udało im się wciągnąć do zabawy widzów. Elementem dodatkowym zabawy jest powód, dla którego film znalazł się w ofercie Outfilmu, czyli polskiego netfliksa dla gejów. I ja ten powód niniejszym zdradzam: w filmie pada słowo „gej”.

Między dwoma światami czyli Ouistreham

Przez chwilę myśleliśmy, że ta Marianna jest naprawdę porzuconą żoną, która po rozpadzie małżeństwa musi znaleźć pracę. A ponieważ była utrzymywana przez męża, nie ma zawodowej przeszłości, która kwalifikowałaby ją do pracy innej niż sprzątaczka. Ale nawet ubiegając się o zatrudnienie w tej roli należy przygotować porządne cv i opanować korpo-gadkę w stopniu przynajmniej podstawowym. Utrzymanie czystości było zawsze moim najwyższym priorytetem. Moją wadą jest perfekcyjność. Jeśli to nie jest filmowa fantazja, to żyjemy w popieprzonym świecie. Nasza Marianna zawiera znajomości, przez które załapuje się do chyba najgorszej fuchy w zakresie sprzątalnictwa: oporządzanie promów z kabinami sypialnymi - praca w nocy i z konieczności ekspresowa. Nie będzie to wielki spojler, jeśli zdradzę, że oczywiście Marianna nie jest porzuconą żoną, a pisarką, która chce opisać życie ciężko harującej francuskiej biedoty (to można wyczytać w opisach w sieci). Być może pomysł bohaterki na kamuflaż był trafiony, bo zapewne jako osoba wykształcona odróżniała się od swoich koleżanek choćby sposobem mówienia. Nie znam francuskiego aż tak dobrze, by móc to wychwycić, ale takie różnice byłyby do pomyślenia w Polsce, więc tym bardziej we Francji, gdzie różnice klasowe mają głębszy charakter (to wiem od Eribona). Domyślamy się, że mistyfikacja w końcu wyjdzie na jaw, co będzie ciosem dla najbliższej przyjaciółki Marianny. Trochę mnie ta sztampa zirytowała, bo nie trzeba być geniuszem, by zauważyć szlachetne pobudki pisarki, która - jeśli jej się uda ta sztuka - może przecież wpłynąć na zmianę sytuacji życiowej tejże przyjaciółki i wielu podobnych osób. No ale musi być dramat, już starożytni Grecy o tym wiedzieli. Największą niespodzianką jest jednak to, że reżyserem filmu jest Emmanuel Carrère, którego dotąd miałem za pisarza - i to całkiem przyzwoitego.

Nie! czyli Nope

Jakby powiedziała babcia Jasia, film miał kozacki zwiastun. Nie odwołałem wakacyjnego wyjazdu, żeby pójść na to do kina, więc obejrzałem niedawno na jednym z netfliksów. Oczekiwania miałem nieco podkręcone, bo wszyscy poza mną znają się na twórcy Peele'u, który, jak mówią, uprawia twórczość filmową na wysokim poziomie. Historia toczy się w słabo zaludnionym amerykańskim pejzażu pagórkowatym. Niejaki OJ ma oryginalną profesję, bo wynajmuje konie do produkcji filmowych. Jeszcze zanim odwiedziła go siostra, widzieliśmy, że w dolinie czai się coś dziwnego, bo od czasu do czasu z nieba spadają gwoździe czy inne żelastwo. Powoli się wszystko wyjaśni, nasze rodzeństwo namówi fachowca do współpracy przy filmie dokumentalnym, na którym chcą się finansowo odbić od dna. Tu i ówdzie omawiacze nieśmiało rzucają sugestie, że chodzi o UFO. Oczywiście nie potwierdzam, nie zaprzeczam, ale zauważę, że przyczajone w fabule zło ma raczej charakter bliższy... (przeszukuję skromne zasoby mózgu) Trupiogłowemu z Barkera. Film nie jest zły, ale nie mieszka w nim nieśmiertelne piękno, które zachwyt wzbudza. Twórcy starają się być oryginalni i trochę im się udaje, momentami kosztem sensu, bo po jaką cholerę tak bardzo eksponuje się w filmie motyw wściekłej małpy. Już ta zmyślona powyżej babcia Jasia robi więcej sensu w tym moim wynurzeniu, choć nie wątpię, że różne wyrafinowane osobowości potrafiłyby tę wściekłą małpę ujrzeć jako element złożonej metafory.

czwartek, 22 grudnia 2022

Kocham anioła czyli Angeli

Miło jest pooglądać sobie Rzym, w którym mieszka Claudio, właściciel paru zacnych miejscówek, zapewne resztek po jakichś majętnych arystokratycznych przodkach. Życie właściciela kamienic nie jest usłane różami, bo ten ludzki zasób lokatorski domaga się remontów i przeszkadzają mu cieknące rury. A Claudio ma raczej ochotę zaliczać kolejne panny. Aż trafił na taką Luisę, z którą chciałby bardzo, ale ona jest dziwnie oporna. Dodatkowo szyki miesza mu posłaniec z niebios, który widzi w Claudiu kandydata na anioła. Chyba upalił się lepszym towarem. Ofertę z niebios można odrzucić, co Claudio uczyniłby chętnie, bo jako anioł musiałby być wieloobszarowym abstynentem, zero seksu, zero alkoholu. Czy odrzuci? Dość łatwo się domyślić, choć dużą tu rolę odegrają fabularne triki. Będąc kandydatem na anioła, Claudio odkrywa w sobie nieoczekiwane talenty, co najlepiej zobaczymy w scenie gry na fortepianie, zapewne najlepszej w filmie. W filmie co chwilę widzimy najsłynniejszego rzymskiego anioła, czyli statuę z dachu Zamku Świętego Anioła (nazwa zapewne tradycyjna, ale jakże rozkosznie głupia). Skrzydlaty gostek z ostrzami w rękach słabo kojarzy się z religią miłości. I słusznie, bo choćbym obejrzał jeszcze sto takich sympatycznych chrześcijańskich filmików, nie mógłbym przestać myśleć, że miłosny przekaz Jezusa w wersji katolickiej to: „masz mnie kochać, albo wpierdol na wieki”. A to, mili państwo, ma mniej wspólnego z miłością niż wegańska parówka z mięsem.

wtorek, 13 grudnia 2022

Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni czyli Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings

O, nie, znowu Marvel. Mógłbym spokojnie żyć w świecie bez Marvela, choć patrząc na tę produkcje z pewnego dystansu stwierdzimy przecież, że wiele gorszego łajna kręci się w świecie co roku. Shang-Chi tym się odróżnia od innych Marveli, że jest dalekowschodni. Praktycznie nieśmiertelny gostek o imieniu Xu ma cudowne pierścienie i zakuwa nimi ryje wrogów, choć wodzi za sobą armię, w zasadzie niepotrzebnie. Aż tu pewnego dnia się zakochuje w pewnej walecznej niewieście, a ta mu rodzi tytułowego bohatera. Niestety, kiedy Shang był jeszcze w wieku przedszkolnym, zbiry zaatakowały dom pod nieobecność taty i mamusia wyzionęła kopytka, a ojciec nigdy nie wybaczył synowi, że dopuścił do śmierci matki. Zgoda, strasznie irytujące są te niedojrzałe dzieci, które nie spuszczą napastnikom manta w obronie matki. Shang rozstał się z ojcem, wyjechał na daleki zachód do Ameryki, ale wraca w rodzinne strony z niejaką koleżanką Katy, kobietą ludyczną. Już wcześniej Katy doznała opadu szczeny, kiedy zobaczyła Shanga w scenie walki, bo napastnicy chcieli wejść w posiadanie pewnej błyskotki Shanga. Ja tu piszę i piszę, a to lekko głupie tak streszczać fabułę, więc tylko wyjawię, że Shang niczym ten Luke Skywalker skonfrontuje się z tatą, który zaślepiony żądzą odzyskania żony uwalnia potwory, będą również chińskie smoki jako wielkie latające glizdy bez skrzydeł. Będzie też Michelle Yeoh, którą znamy z Wszystko wszędzie naraz, tu też w roli mistrzyni sztuk walki. Rodzi się pokusa, by zmierzyć się z pytaniem, dlaczego raczej Wszystko niż Shang? Chętnie poznałbym jakieś cudze opinie, a swoją ująłbym tak, że Wszystko jest mocno zaskakujące i momentami naprawdę nie dla dzieci (walka z dildami w zadkach), a Shang jest schematyczny i dość przewidywalny. Poza tym Wszystko w swej ogólnej wymowie przekazuje nam dobrą nowinę: zwyczajne życie jest pełne magii, a Shang jest ucieczką od takiego życia. Ta pierwsza opcja zawsze wydawała mi się ciekawsza. W oko wpadł nam jeden ze złoli, kawał chłopa grany przez Floriana Munteanu, o którym mówią Rumun. Słusznie mówią.

wtorek, 6 grudnia 2022

Jesteś moim słońcem czyli You Are My Sunshine

Zapewne szkoda życia na melodramaty klasy B. Ale gdybyśmy jakimś cudem przeszli przez życie bez zetknięcia się z nimi, coś by nas ominęło - być może nic ważnego, coś w rodzaju katalońskich flaczków w obskurnym barze w Barcelonie. Nie obejrzeliyśmy historii miłości Joe i Toma, która rozkwitła w Anglii w homofobicznych latach siedemdziesiątych, a przetrwała do naszych czasów. Kochankowie nie są typowymi filmowymi gejami, elokwentnymi i sardonicznymi, co wymaga zdradzenia tajemnicy poliszynela - w życiu mało jest takich postaci, a typowi są zwyczajni jak oczy Kwiatka (uwaga, to „wewnętrzny żart”). Choć nasi bohaterowie przeżyli razem wiele lat, wciąż mierzą się z uprzedzeniami ze strony rodziny. A skoro mamy do czynienia z melodramatem - tragedia odmieni serca. Historia jest prosta jak Trasa Łazienkowska, więc nie warto jej tu bardziej maglować. Klasę B widać w amatorszczyźnie, zwłaszcza w grze aktorskiej. Ci starsi wypadli nieco lepiej, choć niektórzy chyba zostali wzięci z łapanki. Hej, Bobby, zagrasz lekarza? Tak, jasne, jak wrócisz po robocie z kasy w Tesco, damy ci fartuch i kwestie do powiedzenia. Co mówisz? Że nie masz czasu ich wykuć na pamięć? Spoko stary, powiemy ci, co mówić i powiesz. Piękne są te dialogi, kiedy postać A mówi swoje do kamery, po czym postać B wypowiada swój kawałek. Na pierwszego kwietnia politycy występujący w jednej z głupawych Kaw na ławie mogliby urządzić show z takim rytmem wypowiedzi. Byłaby to jakaś odmiana.