Powieść tegorocznego noblisty została opublikowana w roku 2005 - tym samym, w którym na ekrany wszedł film Wyspa. Temat pozornie ten sam, czyli ludzie hodowani na organy do transplantacji. Konwencja niby też ta sama, bo fantastyka, ale porównywanie tych dwóch filmów zakrawa na kpinę. Wyspa to typowy sensacyjny oczopląs ze zwrotami akcji i upadkami z dwudziestu pięter, podczas gdy Nie opuszczaj mnie to film niezwykle irytujący. Jeśli spojrzeć na samą fabułę, to ma ona dla mnie tyle sensu, co niegdysiejsze opowiadanie sajens-fikszyn, w którym jakieś stworki chciały być bardziej równoległe niż prostopadłe i na tym rozciągnięte były wielkie namiętności. Świat ekranizacji to nie tyle przyszłość, ile alternatywna teraźniejszość, w której całkiem spokojnie hoduje się ludzi na organy, spędzają oni dzieciństwo w specjalnych szkołach, po ukończeniu których są w zasadzie wypuszczani wolno, ale choć bardzo pragnęliby żyć dłużej, z dużą dozą rezygnacji poddają się usuwaniu organów. Z czego wynika ta bierność - nie rozumiem, choć zapewne jakiś mechanizm opresji musiał istnieć, jednak twórcy uznali, że to nudne detale techniczne niewarte wzmianki. Jeśli o nie chodzi, to ci dawcy maja zdumiewająco wiele organów, bez których mogą przeżyć. A mnie się naiwnie wydawało, że można co najwyżej przeżyć bez jednej nerki. Ktoś powie, że przecież ten film to metafora tego, czym okupione jest nasze spokojne życie, bo co nas obchodzi, że afrykańscy niewolnicy wykopują surowce potrzebne do naszych tabletów. Zgoda w stu procentach, ale ta metafora jest namalowana zbyt abstrakcyjnymi farbkami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz