Strony

sobota, 31 marca 2018

Piękno czyli Skoonheid

Już kiedyś wystosowałem odezwę do homoseksualistów wszystkich krajów, aby się nie żenili. Dzisiaj jest łatwiej, ale kiedyś presja społeczna była dużo większa, więc się żenili, jak okołopięćdziesięcioletni François, głowa rodziny, ojciec dwóch córek, z których jedną właśnie wydał za mąż. Nie byłoby historii, gdyby wśród gości weselnych nie było zabójczo przystojnego, dawno niewidzianego bratanka, który kończy studia prawnicze. Nawet wypady na imprezy w stylu Oczu szeroko zamkniętych w wersji homo i dla ubogich nie potrafią wybić z głowy François obsesji bratankiem. Różne można zgadywać warianty dalszego ciągu, ale myślę, że jest duża szansa odgadnięcia w trzech próbach. Przez co chcę powiedzieć, że para nie poszła w oryginalność fabuły, a raczej w nastroje nostalgiczne o innym życiu, na które jest już za późno. A przez to znowu chcę powiedzieć, że będą dłużyzny. Jako młodzieniec posunięty w leciech doceniam dzisiejsze czasy w opozycji do minionych, ale zawsze sobie myślę, że nie wiemy jak to ocenią za dwadzieścia lat. Bo może żyjemy w czasach dramatycznej niesprawiedliwości nawet o tym nie wiedząc.

Why There Is No God, Simple Responses to 20 Common Arguments for the Existence of God (Armin Navabi)

Jako nastolatek w Iranie Armin bardzo serio podchodził do religii. Na życiowym koncie ma nawet próbę samobójczą inspirowaną islamem. Rozumował tak: skoro według doktryny samobójstwo jest wybaczane osobom poniżej piętnastego roku życia, najlepszym sposobem na uniknięcie piekła jest śmierć w odpowiednio młodym wieku. Przeżył, ale wciąż myślał o religii, aż doszedł do prawidłowego wniosku, że nie wiadomo dlaczego mamy wierzyć w istotę bądź istoty boskie. Jeden z argumentów, które rozpatruje Armin to tak zwany TAG, czyli argument transcendentalny, który Boga wywodzi z praw logiki. Jest to argument tak dziwny, że nawet trudno zrozumieć, że to jest jakikolwiek argument. Wziął się zapewne z kontaminacji znaczeń słowa „prawa”. Prawa logiki są podobne do praw fizyki, a nie ustanowionych przez kogokolwiek praw w znaczeniu „obowiązujące przepisy”.

[28, o zarzucie wyjmowania fragmentów pism świętych z kontekstu]
Curiously, many believers do not demand more context when mentioning verses describing love, charity or any other positive aspect of their scripture; verses are only viewed as being out of context when the content is unflattering for believers. This sort of cherry picking is a convenient viewpoint to hold but certainly not a defensible one.

[35]
Science fiction author Philip K. Dick once stated, "Reality is that which, when you stop believing in it, doesn't go away." This touches on the heart of the argumentum ad populum fallacy. Physical reality does not require belief to sustain it, and belief will not modify the rules of the universe.

[48, o argumencie poprzez wiarę]
Faith is often invoked in an argument when the person making a claim runs out of rational explanations to support his beliefs. It's a distraction from the fact that there is no real evidence. Once faith enters the equation, the argument can quickly dissolve into absurdity, as absolutely any claim could be "supported" by faith.

You might believe that your dog is secretly a werewolf, that you are abducted by aliens every night while you sleep, or that the president is actually a holographic illusion. You have no proof to substantiate these claims, but you have faith that you're correct. That doesn't mean anyone would be compelled to believe you, however; if anything, the strength of your conviction might be viewed more as a sign of insanity than the truth of the claim.

[75, argument poprzez gotowość do śmierci za wiarę; cześć, Terlikowski 😛]
In 1997, 39 people in the Heaven's Gate community died believing that doing so would enable them to board a UFO that would save them from an imminent apocalypse. In the 197os, Jim Jones pronounced himself a messiah and led more than 900 people to kill themselves. That so many people died through participation in these cults clearly does not mean that the claims of their founders were true.

What if? A co gdyby? (Randall Munroe)

Trochę bzdurkowate, ale można przeczytać. Jest to zbiór pytań, często o sytuacje niemożliwe lub bardzo mało prawdopodobne, z bardzo rzetelnymi naukowo odpowiedziami. Co by się stało, gdybyśmy zaczęli wzlatywać z prędkością jednej trzeciej metra na sekundę? Czy stek zrzucony z odpowiedniej wysokości usmażyłby się w czasie lotu? Kiedy na Facebooku będzie więcej kont zmarłych niż żyjących? Itd.

[191]
Frynosomy rogate to jaszczurki, które wystrzeliwują z oczu strumienie krwi na odległość nawet 1,5 metra. Nie mam pojęcia, dlaczego to robią, ponieważ ilekroć o tym czytam i docieram do tego zdania, zaczynam się na nie gapić i gapię się tak długo, aż muszę się położyć.

[268]
WSZYSTKIM NAM ZDARZYŁA SIĘ KIEDYŚ TAKA SYTUACJA: znajdujemy się wewnątrz dużej stacji kosmicznej i próbujemy zastrzelić kogoś z łuku.

Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej (Michał Rusinek)

Mądry, paradoksalny, ale łatwo przyswajalny - taki jest dowcip Szymborskiej, nawet w jej wierszach. Może to i dobrze, że jest taki unikatowy, bo strach pomyśleć, co byłoby, gdyby opatrzność zaczęła nim obdzielać nas szczodrzej. Książka Rusinka zaczyna się w zasadzie tam, gdzie się kończą Wisławy Szymborskiej pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny autorstwa Bikont i Szczęsnej. I tyle, teraz cytaty.

[70]
W dniu przyznania jej Nagrody Nobla staje się, rzecz jasna, bardzo rozpoznawalna. Przestaje wówczas jeździć komunikacją miejską, przerzuca się na taksówki. Kiedyś rozpoznał ją taksówkarz i powiedział: „To dla mnie zaszczyt wieźć taką osobliwość”.

[117]
Bardzo nie lubiła rozmawiać o swoich wierszach. W ciągu tych piętnastu lat dosłownie kilka razy komentowała to, co napisała. Mówiła na przykład, że Głos w sprawie pornografii powstał pod wpływem tak zwanej zastępczej dyskusji w telewizji, na jaką natrafiła w czasie stanu wojennego, poświęconej właśnie pornografii. Opowiedziała mi to dlatego, że pewnego dnia zadzwoniła do mnie jakaś pani z Urzędu Miasta Krakowa i poinformowała, że magistrat postanowił walczyć z pornografią między innymi za pomocą broszurki, w której zostałby przedrukowany wiersz Szymborskiej na ten temat. Lekko się zdziwiłem i zaproponowałem, żeby pani może jeszcze raz przeczytała sobie ten wiersz, bo on jest jednak o czymś innym, moim zdaniem. Urzędniczka obrażonym tonem powiedziała, że nie ma tego wiersza pod ręką.

[139]
Na pogrzebach bywała często, coraz częściej. Rodziny, przyjaciół, kolegów i koleżanek. Wyjątkowo nie lubiła, kiedy mężczyźni całowali ją w rękę na powitanie czy pożegnanie. Być może miejsce, a być może okoliczności wzmagały w niektórych jej kolegach chęć całowania pań po rękach. Podobno – bo jest to anegdota niepotwierdzona – kiedy po jakimś pogrzebie pewien mężczyzna pocałował ją w rękę, powiedziała: „Całuj, póki ciepła”.

[161]
Opowiadała, że kiedy Maciej Giertych w stanie wojennym rozsyłał do pisarzy i intelektualistów listy z apelem o poparcie generała Jaruzelskiego, ona grzecznie mu odmówiła i dopisała: „Z politowaniem – Wisława Szymborska”.

[173, przykład enumeracji, która pojawia się często w wierszach Szymborskiej]
Najbardziej szaloną jej literacką realizacją jest klasyfikacja zwierząt zaczerpnięta przez Borgesa z (fikcyjnej) chińskiej encyklopedii; o tyle ciekawa, że zawierająca obietnicę naukowej distributio: zwierzęta dzielimy na... Dalej jednak następuje dziwaczne wyliczenie, a nie logicznie powiązane ze sobą kategorie: „a) należące do Cesarza, b) zabalsamowane, c) tresowane, d) prosięta, e) syreny, f) fantastyczne, g) bezpańskie psy, h) włączone do niniejszej klasyfikacji, i) miotające się jak szalone, j) niezliczone, k) narysowane cienkim pędzelkiem z wielbłądziego włosia, l) et cetera, m) które właśnie rozbiły wazon, n) które z daleka podobne są do much”.

[202, o tomie Tutaj]
„Newsweek” publikuje druzgoczącą recenzję Tutaj autorstwa Magdaleny Miecznickiej. Uważa ona ten tom za słaby i banalny. Każdy ma prawo, rzecz jasna. Ważne są jednak argumenty. Miecznicka pisze tak: „Rozumiem, że Szymborska, tak jak my wszyscy, żyje współczesnością, czyta gazety, ogląda telewizję – ale jakoś nie wierzę, żeby to już były dla niej prawdziwe poetyckie problemy. Nie ufam nawet jej wierszowi Identyfikacja o katastrofie samolotu. Bo jednak strata najbliższej osoby w katastrofie lotniczej – to się za często nie zdarza, to jest jakaś medialna egzotyka. Dlaczego Szymborska się pod nią podczepia? Czy to przeżycie osobiste? Jeśli tak, nie umie tego przekazać. Wychodzi ogólna refleksja o traceniu bliskich w katastrofie; sztuczna i gazetowa”. Odpowiada jej Jerzy Pilch: „Bronienie Szymborskiej nie jest wymagającym zajęciem, ale jednak od bez mała pół wieku zajmując się łowieniem rozmaitych literackich kuriozów, mało miałem takich pereł. Nie oprę się przeto przed gorzkim stwierdzeniem: Szekspir miał większe szczęście od Szymborskiej, przedstawiona w jednym z jego utworów śmierć bliskiej osoby choćby z racji technologii – wlewanie trucizny w ucho – za często się nie zdarza, nie tylko gazetową, ale jakąś totalną egzotyką zajeżdża, miał chłop szczęście – Miecznicka tego na razie nie wychwyciła. Szymborska szczęścia ma mniej, ale jednak trochę więcej od ofiar katastrof samolotowych, które nie dość, że w takich wypadkach poginą, to jako tworom niecodziennym i gazetowym nie przysługuje im prawo do wzniecania inspiracji literackiej. Słowem: gdy samolot, którym lecisz, się rozbije, masz podwójnie przejebane: po pierwsze nie żyjesz, po drugie napisać o tobie może tylko grafoman”.

[204, o podróży do Bolonii]
Katedra. Tam słynny fresk przedstawiający Mahometa w piekle, więc przed katedrą wzmocniona ochrona w obawie przed atakami. Spacer do kościoła Santa Maria della Vita, gdzie piętnastowieczne Opłakiwanie Chrystusa Niccolò dell’Arca, na którym widać Żyda próbującego wywrócić trumnę z ciałem Marii. Na szczęście Anioł z góry zlatuje i mu to uniemożliwia. Wzmocnionej ochrony nie ma. Wystarczy Anioł.

[215, po wręczeniu Szymborskiej Orderu Orła Białego, poetka udała się na uroczysty obiad z Komorowskimi, a przy stole w pewnym momencie...]
„Głowo państwa – powiedziała nagle Szymborska – poproszę o sól”.

[223, o rysunku Szymborskiej z lat szkolnych]
Ma elegancko pomalowane paznokcie. I jest uczesana tak, jak nigdy sama się nie czesała: w kok. (...) Rysunek jest portretem tak właśnie uczesanej starszej pani, z podpisem: „Antygona w leciech podeszła, gdyby nie była wstąpiła do grobu”.

piątek, 30 marca 2018

Tak sobie pytam

Czemu podpity Maciej „Gumowe Ucho” Wąsik (żonaty i dzieciaty) ślini się i obmacuje z Marcinem Rudnickim, bratem Jakuba R., któren umoczon jest w aferze reprywatyzacyjnej, a urzędnikiem został z nadania „P”i„S”-u? Czy „P”i„S”-owska spółka Srebrna, która ma w posiadaniu przydzielony po komunie budynek byłej gazety, a która zatrudnia we władzach sekretarkę Prezesa Polski oraz jego kierowcę, nie jest w istocie przykładem nomenklatury uwłaszczonej na postpeerelowskim mieniu? Czy kobieta z broszką nie mogłaby częściej i regularniej mówić, że „nagrody im się należały” (zaimek „mi” też pasuje jak ulał), żeby elektorat mógł sobie dobrze tę myśl przyswoić i dokonać stosownych przemyśleń? Czemu nagle muszę się zgodzić z posłanką Pawłowiczówną, która wyśmiewa pomysł budowy we Francji za publiczny grosz żaglowca, który z Kusznierewiczem przy sterze ku chwale Polski opłynie glob? Czemu ekspertem prokuratury polskiej w sprawie „zamachu” smoleńskiego jest Theodore Postol, znany i ceniony publicysta propagandowej Russia Today? Czemu Kaja Godek ma mnie za kretyna, kiedy mówi, że jej antyaborcyjna działalność zagraża ciepłej posadce w spółce państwowej, skoro jest wręcz przeciwnie? Czemu ma mnie cieszyć weto prezydenta w sprawie głupkowatej ustawy o degeneralizacji Jaruzelskiego, skoro to wszystko świadczy o uwiądzie organów państwa?

A może by tak „Bóg, honor, ojczyzna”?

Dość rzadko popisuję się swoim rozeznaniem w pornografii, bo aktorzy porno poza planem są prawie tak samo nudni jak zwykli aktorzy, choć na ogół nie odstawiają bufonady. To już coś. Zachwycił mnie aktor Ryan Jordan, mniej talentem, a bardziej tatuażem o treści Death Before Dishonor, który do pewnego stopnia jest odpowiednikiem polskiego Bóg, honor, ojczyzna. Takie właśnie hasło na klacie eksponuje artysta w różnych konfiguracjach, tak aktywnych, jak i pasywnych.

Co to ja nie widziałem...

W Łaźni Nowej widziałem, teatrze krakowskim, lub nawet nowohuckim. Krótko, pro memoria. Jungle people - spektakl z udziałem studentów aktorstwa drugiego roku, coś jakby Beckett na wesoło. Dużo lepszy od Ludzi inteligentnych. Jest to dość umowna przeróbka Księgi dżungli na scenę, w której spersonifikowana Puszcza wysyła pandę Shakirę i misia Balona, aby nakłonili tygrysa Shere Khana do pomocy w ratowaniu Mowgliego z rąk watahy małp. Shere Khan ma potencjał na polskiego Pitta, a w przedstawieniu jego orężem był saksofon. Małpy z kolei bardzo zabawnie zainscenizowały medialny małpi gaj, który nas otacza (coraz bardziej). Przed spektaklem odwiedziłem instalację artystyczną Szkoła Utopii. Nie do końca wiedziałem, co ja pacze, ale warto było. Jest to zrobione w opuszczonym budynku szkolnym. W sali przyrody jest ziemia i rosną drzewa. W sali prób sądu ostatecznego patrzymy na niezdarne figurki w dużej liczbie, które czekają przydział. W stołówce główki jakby w mózgowym przekroju pochylają się nad talerzami z niebieską zupą. Później była Goła baba, monodram z Joanną Szczepkowską. Dużo lepsze od Ludzi inteligentnych. Występują dwie postaci: kobieta z parasolką i tytułowa goła baba. Pierwsza jest subtelną i niepewną siebie opiekunką kotów, a druga jest bezczelna i wyzywająca. A jednak je coś łączy - a to, co je łączy, jest chyba najbardziej wyrafinowanym dowcipem, jaki widziałem. Do takiego stopnia, że aż śmiać się nie wypada. Na koniec Pelcia, czyli jak żyć, żeby nie odnieść sukcesu ze Szczepkowską i Jurkowskim, którego znam z ról Sławka oraz Jezusa w produkcjach GF Darwina. Jest to tekst samej Szczepkowskiej, który bym trochę przyciął, bo nie trzeba zjeść kilograma kabamboli, żeby zdecydować, czy smakuje. Chodzi o to, że dziwna pani Marta w dziwnym mieszkaniu spotyka się z dość zwyczajnym, młodym produktem naszej kultury w postaci Piotra, który cały czas krzyczy do telefonu, pstryka zdjęcia i je publikuje - i w ogóle robi dziesięć rzeczy naraz, a jednej na pewno robić nie powinien: brać serio tego, co mówi odklejona od rzeczywistości Marta. Aha, byłbym zapomniał: dużo lepsze od Ludzi inteligentnych.

środa, 28 marca 2018

Egzorcysta: Taryfa widmo (sezon 1, odcinek 4)

Bardzo spodobał mi się billboard na powyższym obrazku. Chłopcy właśnie czekają na taryfę. Ja natomiast ze zniecierpliwieniem czekam na spotkanie Egzorcysty z Belzedupem.

Daddy Cool

Na pewno atutem tego filmu jest to, że jest to naprawdę komedia, a nie poważny film sprzedawany jako komedia. To dość częsty zabieg (dla przykładu: Kobiety mafii), kiedy w czasie projekcji jedyne dowcipy, jakie widzimy, to te ze zwiastuna. I cóż, że nie ze Szwecji, a z Francji, co u mnie powoduje raczej odruch obniżenia oczekiwań. I w dodatku komedia romantyczna, co z rozwojem akcji stawało się coraz bardziej odczuwalne. Cały pomysł polega na tym, że Maude ma już dość męża Adriena, który pomimo trzydziestki z okładem na karku duchowo nadal ma te dwadzieścia lat z właściwym temu wiekowi podejściem do życia, a zwłaszcza finansów. Nie da się mieć dzieci z dzieckiem, mówi dojrzała Maude. Decyzję o rozwodzie przyspieszył Adrien, który wrócił z imprezy o czwartej w nocy i po pijaku przez pomyłkę oddał mocz w sypialni. Bardzo się przy tym ubawił. Dobrotliwa Maude nie wyrzuciła go z mieszkania, więc niedługo potem Adrien sypia na kanapie, bo Maude ze swoim nowym chłopakiem w sypialni. Sklepik Adriena splajtował, więc wpada on na najbardziej chyba absurdalny pomysł: domowe przedszkole. Ja bym nie oddał mu nawet kaktusa pod opiekę, ale znajdują się rodzice, którzy powierzają mu dzieci. Rzeczywiście, Adrien jako przedszkolanka jest zabawny, ale przez cały czas myśli o odzyskaniu Maude. Czy to się uda, nie zdradzę, ale tylko zauważę, że zakończenie było pisane pod Kaję Godek, naszą znakomitą specjalistkę od wtrysków.

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri czyli Three Billboards Outside Ebbing, Missouri

Mildred jest archetypiczną babą, która nie da sobie w kaszę dmuchać. Taki pomysł na postać główną zwykle się sprawdza, na szczęście tym razem również. Billboardy stoją przy rzadko uczęszczanej drodze, ale to nie przeszkadza Mildred umieścić na nich pytania do lokalnego szeryfa w sprawie gwałtu i zabójstwa jej córki, kiedy po paru miesiącach śledztwo utknęło w martwym punkcie. Sam szeryf jest postacią sympatyczną i nie posądzamy go o żadne ciemne sprawki, choć jego podwładnym billboardy się nie podobają, zwłaszcza oficerowi Dixonowi. Temu ostatniemu w pewnym momencie spektakularnie puszczą hamulce, ale z niejasnych dla mnie powodów nie trafi do ciupy, choć bardzo sobie zasłużył. Więcej zrozumienia mamy oczywiście dla Mildred, więc wybaczamy jej niezwykle prostacką wizję wymiaru sprawiedliwości, w której słabo liczą się prawa człowieka. Ale przyznać trzeba, że wobec innych jej sprawek trudno już o taką wyrozumiałość. Jeśli już miałbym się przyczepić - to do zakończenia, które jest lekko rozczarowujące, jakby ktoś dostał skrętu kiszek, zanim skończył opowiadać dowcip.

wtorek, 20 marca 2018

Sebastian

Historia jest tak prosta, że postanowiłem ją streścić w jednym zdaniu. Nelson wyjeżdża z Toronto na konferencję pozostawiając kuzyna Sebastiana pod opieką swojego chłopaka Alexa, który wywiąże się z tego zadania dużo dogłębniej, niżby się Nelson spodziewał. Oczywiście będą spodziewane komplikacje, a ja zwróciłem uwagę na pewne detale w postaci fabularnych schematów, które często można zobaczyć podczas oglądania produkcji filmowych. Jeden to motyw tej prawdziwej miłości, której nie wolno odrzucić. To znaczy wolno, ale myśl o niej będzie nas prześladowała do końca życia. Drugi detal to wybuch artystycznej inspiracji napędzanej osobistymi, nieco przygnębiającymi przeżyciami. A co ma zrobić człowiek pozbawiony talentów? Śpiewać jak Mandaryna, filmować jak Wiseau lub rysować jak siedmiolatki? Lub pisać jakieś blogi?

Impactor streszcza Nowy Testament

Więc stworzył on wcielenie samego siebie, aby zstąpić na Ziemię i poświęcić siebie samego w ofierze samemu sobie, aby obejść prawo stworzone przez samego siebie, aby móc nam wybaczyć. Zamiast po prostu wybaczyć i zapomnieć, jak każdy normalny kochający, niepatologiczny, niepsychopatyczny i niemizoginiczny rodzic.
Cytat z wpisu na filmwebie, po lekkiej korekcie. Ja wiem, że tak nie można, że to przecież straszliwe uproszczenie, że szarganie, że moralne bankructwo itd. Jeśli się obłoży Nowy Testament grubą warstwą teologicznej ściemy, to oczywiście, że wyjdzie tekst piękny i natchniony. Ale jak się tę ściemę odrzuci, to mamy właśnie to, co wyżej. Jest jeszcze gorzej, bo, powtórzę za sobą, odrzucenie Jezusa w NT kończy się wiecznością w piekle, a tymczasem okrutny Bóg Starego Testamentu karał jedynie do dziesiątego pokolenia. W porównaniu z Jezusem to wzór miłosierdzia.

niedziela, 18 marca 2018

Tamte dni, tamte noce czyli Call Me by Your Name

Jak krytycy się zachwycają, to najczęściej moje wzruszenia sprowadzają się do wzruszenia ramion. I tak jest też w tym przypadku, choć widzę, że film jest niezły. Są lata osiemdziesiąte, do domu profesora archeologii przyjeżdża w celach naukowych Oliver, który nawiązuje romans z Elio, siedemnastoletnim synem profesora. Ich związek jest jakby przepisany z Uczty Platona, w której wychwalano tę głęboką, uwznioślającą i ubogacającą relację umysłowo-erotyczną jaką z młodziankiem może nawiązać mężczyzna doświadczony. Jeśli dobrze pamiętam, taki związek nie mógł trwać długo, bo to by było nieprzyzwoite - odpowiednio zainspirowany młodzieniec musi dorosnąć i sam stać się opiekunem. I na tym głównie polega dramat Elio, bo - tu lekki spoiler - nie na tym, że ciocia się zbulwersuje. Rozumiem oczywiście, że Elio cierpi, ale nic w tym świeżego, nic oryginalnego. Zaciekawiła mnie za to wielojęzyczność domu Elio, w którym na przemian mówią po angielsku, francusku i włosku. Bo ja z domu poza polskim wyniosłem tylko łacinę kuchenną.

piątek, 16 marca 2018

Naukobzdury widziałem (na żywo)

Wykład Boguszewskiego można obejrzeć na jutubie, ale na żywo zawsze lepiej. Tym bardziej, że można spotkać się z żywą reakcją publiczności w postaci jednej pani, która zakłócała prezentację krzykami, a w pewnej chwili ostentacyjnie się wydaliła. Jak zrozumiałem jestem przedstawicielem ciemnoty, która nie potrafi otworzyć się na niekonwencjonalne metody leczenia i nie dostrzega spisku środowisk medycznych i farmaceutycznych. Metoda naukowa jest zawsze podejrzana, bo przecież wiadomo, że nauka wielokrotnie zmieniała swoje tezy, więc dlaczego mamy jej wierzyć? Zgoda, ale nie mamy nic lepszego, a sam sceptycyzm wbudowany w naukę skłania mnie do wiary w jej ustalenia. Bo jeśli chodzi o „medycynę alternatywną”, nie ma w niej żadnego sceptycyzmu, za to są prawdy podawane odgórnie przez ludzi oświeconych. Dawno temu fizyk Sokal ośmieszył nauki społeczne publikując w uznanym czasopiśmie swój bełkotliwy artykuł (przy okazji odkryłem polskie dokonanie na tym polu 😁). Sokal może się poczuć mniej pewnie, jak zobaczy, że mniej lub bardziej automatycznie generowane bełkoty są serio brane pod uwagę we współczesnym świecie nauki i to w jej „ścisłym” wydaniu (Davis, Bartneck). Uczony Vamplew, informatyk z Australii, otrzymał zgodę na publikację „Get me of your fucking mailing list”, ale tym razem chodziło o czasopismo, które nie posyła tekstów do recenzji, za to pobiera opłatę za opublikowanie. Jasne jest, że tego rodzaju czasopisma, zwane predatory journals, nie mają najmniejszego interesu w tym, żeby rzetelnie sprawdzać teksty przed publikacją. Wiele z takich czasopism ochoczo zaprosiło zmyśloną przez Polaków Annę O. Szust do swoich komitetów redakcyjnych, nawet na stanowisko redaktora naczelnego, pomimo że nie miała ona żadnego dorobku naukowego. Więcej mistyfikacji tutaj. Pośmialiśmy się z nauki, to teraz przejdźmy do pseudonauki. Ubodzy duchem, którzy wmawiają nam, że Ziemia jest płaska, są w gruncie rzeczy nieszkodliwymi maniakami, ale szarlatani, którzy propagują pseudomedycynę są naprawdę szkodliwi, bo mają krew na rękach, jak w przypadku pewnej kobiety „leczonej” ziołami, która zapadła na uleczalnego raka piersi, a kiedy w końcu trafiła do szpitala, śmierć była nieunikniona. Mam wśród znajomych osoby wierzące w homeopatię i zapewne pamięć wody. Co się dziwić, jedna pani doktor niedawno opowiadała banialuki o strukturze wody w TVN. Spodobała mi się klawiterapia, czyli „antropocybernetyka w psychogennym biocybernetycznym warunkowaniu submolekularnym”, co sprowadza się do szurania gwoździami po skórze. Leczy wszystko, nawet SM i AIDS. Jeśli poddamy się działaniu biosferomierza to mamy szansę na zsynchronizowanie półkul mózgowych, polaryzację naszej biosfery, siedem pieczęci doskonałości duchowych, a nawet zrozumienie lewitacji. Szkoda, że tylko zrozumienie, bo ja wolałbym samą lewitację. Kwiatkowi podobały się „uwolnienia egipskie”, które potrafią „uwolnić człowieka od negatywnych energii, fatum, złej passy, nałogów, chronią przed wpływem nieprzychylnych ludzi i pomagają w rozwiązaniu problemów związanych z pieniędzmi, biznesem, związkami partnerskimi”. Na poniższym diagramie widzimy jak za pomocą skaningowej diagnostyki termoregulacyjnej (STRD) ustalić co nam psychicznie dolega. Mnie chyba wszystko dolega.

środa, 14 marca 2018

Kobiety mafii

Jak to dobrze, że zupełnie nie wierzę polskim zwiastunom, bo dzięki temu nie przeżyłem nieprzyjemnego zdziwienia tym filmem. Po zwiastunie sądząc byłby to lekki film o żonach bandziorów, a tymczasem jest historia dość ponura i bebechowata. Krytycy podobno kręcą nosem na twórczość Vegi, ale jako miejski głupek nie widzę wielkich powodów do marudzenia (za to mniejsze są). Na pewno jest to lepsze od tysiąca ćwierćinteligentnych polskich komedii romantycznych. Kobiety są trzy: Bela, Niania i Siekiera, a pozostałe są głupie i marny ich los - na żadną „solidarność jajników” liczyć nie mogą. Każda z nich działa na własną rękę, każda jest bezwzględna - może nawet naprawdę kochają tych swoich gangsterów, ale szybko stają na nogi po ich stracie. Akcja jest dość zagmatwana i chyba nawet autorzy mieliby problem z objaśnieniem paru detali fabuły, albo braku pewnych szczegółów. Dość szkicowe są niektóre zagrania, bardzo wygodny dla narracji jest nagły rozwód Beli, choć niczym nie uprzedzony. Lub zagadkowa śmierć córki Padrina, od czego ten dostał jakiegoś zawału lub innej apopleksji. W ramach marudzenia zauważę, że pewne postaci są nakreślone groteskowo, jak choćby ten Milimetr, który prawie cały czas trzyma kutasa w ustach jakiejś kobiety, w pewnym momencie widzimy to w ramach przerywnika bez żadnego sensu i znaczenia. Wulgarny język nie robi na mnie wielkiego wrażenia, co mnie odróżnia od publiczności, która niedawno ryczała ze śmiechu, kiedy aktorzy na scenie krzyczeli „kurwa!”. Można za to u Vegi docenić dobór facetów, którzy są na ogół przystojni i męscy. Tego nie raczej nie sposób powiedzieć o polskich komediach romantycznych.

Utrzymanek czyli Kept Boy

Kiedyś Szymborska zwróciła nam uwagę, że nie jest w dobrym tonie wyśmiewać stare panny. W tym przypadku chodziło o takie niebogi w dawnych czasach, czyli w wieku XIX i początku XX. Opowieść o utrzymanku mogłaby na podobnej zasadzie być stereotypową komedią, ale ten film ma inne aspiracje. Zauważmy najpierw, że utrzymanek różni się od dawnej starej panny tym, że podjął kiedyś ważną życiową decyzję, podczas gdy o staropanieństwie przesądzały czynniki zewnętrzne, na które kandydatka miała zwykle nikły wpływ: nieszczególna uroda, pochodzenie, brak posagu - każde z osobna lub wszystkie naraz. Nasz Dennis kiedyś wpadł w oko dużo starszemu Farleighowi, a teraz patrzymy na ich związek po dziesięciu latach. Widać, że coś puszcza w szwach, bo Farleighowi zaczyna przeszkadzać próżniaczy żywot Dennisa. Wkrótce dowiadujemy się, że Dennis nie jest pierwszym chłopcem, którym zaopiekował się Farleigh, ale od poprzednika odróżnia go to, że naprawdę kocha Farleigha i to nie bez wzajemności, choć nieco ambiwalentnej. W pewnym momencie Dennis mógł porzucić Farleigha na rzecz bogatego Latynosa, czego nie zrobił, a co wyszło mu na dobre sądząc z dalszego rozwoju tego wątku, dość dziwacznego zresztą. Największym problemem Dennisa jest Jasper, nowy słodziak w domu, zatrudniony jako poolboy, do którego klei się Farleigh. Zakończenie jest słodko-gorzkie, a ogólne przesłanie takie, że rola utrzymanka to słodki, ale bardzo niepewny kawałek chleba, więc ja dziękuję, nie.

środa, 7 marca 2018

Moonlight

Zawsze mnie dziwią główni bohaterowie tacy jak Chiron, który ani jako dziecko, ani jako nastolatek nie jest specjalnie interesująca osobą, a mimo to znajduje przyjaciół wśród dorosłych i rówieśników. Poznajemy Chirona w wieku około dziesięciu lat, kiedy dość nieoczekiwanie zaopiekował się nim Juan, diler narkotyków w Miami. Chłopak ma jakieś problemy, ale prawda o nich dozowana jest bardzo powściągliwie, choć można się domyśleć, że coś nie tak jest z mamusią Chirona. Nie tylko z tego powodu Chiron ma nielekko, bo koledzy ze szkoły wyzywają go od pedałów i nie chcą z nim grać w piłkę, za którą robi kulka ze szmat, bo najwyraźniej prawdziwa piłka to zbyt wielki luksus w supermocarstwie. Nie dało się oprzeć wrażeniu, że oglądamy ekranizację powieści Zoli kierowaną do amerykańskich mieszczuchów. W następnym etapie oglądamy nastoletniego Chirona i jak się okazuje, słusznie go koledzy wyzywali. A powinni być nieco ostrożniejsi, bo z pozoru spokojny Chiron w końcu pęka i ktoś dostanie krzesłem w łeb w ramach zawodu miłosnego. W trzeciej części Chiron jest już dorosły i z chudzielca przeobraził się w faceta o profesjonalnej muskulaturze. W tej postaci odwiedza swojego dawnego kochasia, ale w jakim celu i co z tego wyniknie - opowie wam redaktor Janicka. Film dostał Oskara, co raczej nie jest w moich oczach dobrą rekomendacją, ale w tym przypadku się nie sprawdziło. Jednym z powodów przyznania nagrody było zapewne oburzenie z poprzedniego roku, kiedy amerykańskiej akademii zarzucono rasizm ze względu na dominująca przewagę nominacji dla białych twórców. Na tej zasadzie temu filmowi też można by zarzucić rasizm, bo zobaczyłem w nim bodaj jedną bladą twarz przez moment w trzecim planie.

wtorek, 6 marca 2018

Co myślę o bitcoinie we wtorki i w środy

Niezależnie od dnia tygodnia myślę, że nie rozumiem samej idei pieniądza wirtualnego, a konkretniej chodzi mi o mechanizm jego kreacji. Wartość bitcoina jest kwestią umowy, tak jak wartość złota, które owszem miewa jakieś zastosowania, ale raczej nie one mają kluczowe znaczenie. Żeby „wykopać” bitcoina trzeba zaprząc do pracy możliwie dużo komputerów, które wykonują jakieś proste operacje w liczbie takiej, że średnie rachunki za prąd przewyższą wartość urobku. Jak to możliwe, żeby ta zasada działała teraz, gdy bitcoin jest wart tysiące dolarów, i wtedy gdy był wart parę centów? Inna kwestia to prawa ekonomii, według których - jeśli dobrze pamiętam - przy płaskiej stopie inflacji nie są możliwe podstawowe machinacje finansowe (jak hedging). Gdyby bitcoin stał się jedyną walutą świata i byłby już cały „wydobyty”, to przecież inflacja nie byłaby możliwa, bo liczba bitcoinów jest z góry ograniczona. Możliwe, że kreacja bitcoina zakrojona jest na skalę geologiczną, a wtedy inflacja jest możliwa, ale miałaby tempo porównywalne do dryfu kontynentalnego. Jak myślę we wtorki? Tak: jaki to piękny pomysł, żeby całkowicie uniezależnić pieniądz od rządu, który przez to straci wpływ na manipulowanie przy walucie swojego kraju. Są wprawdzie mechanizmy, które mają temu zapobiegać, ale nie bądźmy naiwni. Niektórzy ekonomiści uważają, że to dobrze mieć swoja walutę, bo można reagować na zmiany kursu. Niby można, ale to kosztuje, a w przypadku większej inflacji bici są obywatele. Dobrze, a co myślę w środy? Jakim pięknym prezentem jest bitcoin dla świata przestępczego i dla wszystkich, którzy chcą ukryć swój majątek! Wolę wtorki.

Patriotyzm to idiotyzm?

Jeśli przez patriotyzm rozumieć lovcianie swojego kraju, to już na starcie widać problemy. Do dzisiaj pamiętam rozmowę kochanków z Gwiezdnych Wojen, w której Amidala oznajmia Anakinowi, że miłość go zaślepiła. Ja dziwny jestem i wolę trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość od tego zmąconego miłością. Po drugie, cóż to znaczy „mój kraj”? Wiele znanych jest przykładów, kiedy do Polski przybyli cudzoziemcy, którzy tak się w naszej historii pięknie zapisali, że zasłużyli na pomnik. W takim razie pomysł, że patriotą może być tylko rdzenny Polak, nie jest zbyt fortunny. Nie twierdzę, że taki pogląd jest powszechny, ale od czasu do czasu da się słyszeć. Ale nawet gdybym nie miał takich obiekcji, nadal miałbym problem z „kochaniem” mojego kraju, bo tak naprawdę nie wiem, co to znaczy i jak to się robi. Podatki kocham płacić? Smog w polskich miastach ma być piękny, bo polski? Wolę bardziej powściągliwe podejście do patriotyzmu, który rozumiałbym jako chęć działania w interesie własnego kraju, lub choćby wspieranie takich działań. Żadna z wersji patriotyzmu, ta powściągliwa, czy też miłosna, nie obliguje mnie do udzielenia konkretnej odpowiedzi na wiele pytań - co nam próbują wciskać tak zwane środowiska „patriotyczne”. Czy należy wspierać finansowo Kościół katolicki? Czy powinno się głosować na „P”i„S”? Czy należy przyjąć euro? Czy należy dążyć do sojuszu z Rosją? Czy dopuścić aborcję „na życzenie”? Czy zalegalizować małżeństwa homo? Otóż na każde z tych pytań można odpowiedzieć tak czy siak, dodając przy tym „tak uważam, bo jestem patriotą i kocham Polskę”. Odpowiadając na pytanie zawarte w tytule, rzekłbym, że nie, patriotyzm to nie idiotyzm, ale bardzo marny argument w jakiejkolwiek dyskusji. Idiotyzm jest wtedy, gdy ktoś tego nie widzi.

Piana Party czyli Como la espuma

Jakże obiecującym i ubogacającym pomysłem jest wzięcie udziału w orgii. Jakież duchowe walory niesie ze sobą orgia, w której seks homo przeplata się z hetero, co prawdziwie pozwala poszerzyć swoje horyzonty i otworzyć się na nowe doznania. Na pomysł urządzenia orgii wpada Gus, przyjaciel Milo, dobrze się składa, bo ten ostatni akurat dysponuje całkiem przyzwoitą miejscówką. I choć ma to być niespodzianka na urodziny Milo, ten niespecjalnie jest ucieszony, a w ogóle ma mało powodów do radości, bo całkiem niedawno trafił na wózek inwalidzki. Na orgię przybywają licznie dość przypadkowi ludzie, a oko kamery skupia się na tych dziwniejszych przypadkach jak Jorge, który w tych okolicznościach poszukuje drugiej połówki, jak Jesús, który próbuje ratować swoje małżeństwo, jak porzucona Susana, która szuka zemsty, w końcu jak Rodri, który chce sobie dorobić, a to wcale nie taki absurdalny pomysł, jakby się z pozoru zdawało. Jeśli chodzi o stronę wizualną, jest to film bardzo wstrzemięźliwy, kobiety do seksu nie zdejmują staników, a wszelka aktywność płciowa jest ukazywana od pasa w górę. Raz tylko coś tam między nogami zadyndało przez sekundę. Liczyłem na większe zgorszenia. Zdradzę tylko, że na koniec Milo powie Gusowi, że były to najlepsze urodziny w jego życiu, ale nie powiem dlaczego. Raczej nie dlatego, że miał okazję pooglądać sobie stadko młodych i atrakcyjnych latynoskich facetów. [X]

poniedziałek, 5 marca 2018

Cudowny chłopak czyli Wonder

Zawsze mi się wydawało, że Owen Wilson to inne pokolenie niż Julia Roberts, a tu proszę, ona jest tylko rok od niego starsza. Oboje grają tu rodziców nieszczęsnego Auggie'ego, który po paru latach uczenia się w domu idzie do prawdziwej szkoły. Problem Auggie'ego to niezbyt przyjemna aparycja, co wynika z jego bogatej chorobowej przeszłości, którą można by obdzielić paru ludzi, choć on sam ma coś z dziesięć lat. Bardzo prosta i przewidywalna jest ta historia: oczywiście będzie odrzucony przez rówieśników, oczywiście znajdzie kolegów i koleżanki, którzy potrafią się wyłamać ze szkolnej sztampy, oczywiście rodzice będą przeżywać, oczywiście będzie wzruszające zakończenie. Jak uświadomiła nam April Ludgate z serialu Parks & Recreation, nie warto wszystkiego zawijać w piętnaście warstw ironii, więc taki bezpretensjonalny film jest niczym ta „ożywcza konfrontacja konfliktu i dialogu”, że się (ironicznie) posłużę cytatem z GW z lat dziewięćdziesiątych. Film podzielony jest na osobne rozdziały, w których patrzymy na zdarzenia z punktu widzenia kolejnych osób. Jedna z nich to Miranda, najlepsza przyjaciółka Vii, siostry Auggie'ego, która po powrocie z wakacji zerwała bez wyjaśnienia wszelkie kontakty z Vią. Później jakby nam tłumaczy dlaczego, ale dalibóg, jeśli kto pojmie, proszę o wyjaśnienie, bo ja mam tylko jedno: czasem ludzie robią głupie rzeczy bez żadnego sensownego powodu. Inny smaczek jest taki, że jeden z przyjaciół Auggie'ego został pozyskany na drodze oszustwa - tak Amerykanie nazywają ściąganie na klasówce. Jak mi wiadomo, ponoć jest to tam traktowane dość surowo, ale tym razem się upiekło.

PS. Wstyd mi, że zapomniałem wspomnieć o nauczycielu, Mr. Browne'ie, który zrealizował swoje marzenie, aby uczyć w szkole, i porzucił Wall Street. Trudno mi nawet powiedzieć, czego on uczy, ale chodzi o pseudomądrości typu: „jeśli możesz wybrać między racją a dobrocią, wybierz dobroć”. Załączam obrazek z Mr. Browne'em z serialu Unbreakable Kimmy Schmidt.