Strony

czwartek, 31 marca 2016

Czy „P”i„S” da radę powstrzymać gejów?

W artykule z „Rz” czytam, że Polsce grozi los Włoch, które pod naciskiem Trybunału w Strasburgu musiały wprowadzić związki partnerskie. Kampania Przeciw Homofobii prowadzi tak zwaną litygację strategiczną, co polega na próbie uzyskania sądowego zezwolenia na małżeństwo pięciu par jednopłciowych, a po wyczerpaniu możliwości prawnych w Polsce zostanie skierowany wniosek do trybunału. Niezwykle tym przejęte „P”i„S” już obmyśla legislacyjne dupochrony, które miałyby zapobiec takiemu okropnemu obrotowi spraw. „Myślowy czołg” zwany Instytutem Ordo Iuris pracuje nad rozwiązaniami, których wcielenie oznaczałoby jeszcze większą dyskryminację gejów płci dowolnej, a więc jeszcze mocniejsze argumenty dla trybunału za orzeczeniem na korzyść gejów. Sąd Najwyższy uznał, że osoby homoseksualne nie muszą zeznawać przeciw swoim partnerom w sądzie używając formułki o osobach pozostających we „wspólnym pożyciu”? Ordo Iuris proponuje, aby termin „wspólne pożycie” wykluczał pary jednopłciowe. Lekko przesadzając stwierdzę, że jeszcze nigdy tak wielu nie zrobiło tak wiele dla obrony takiej pierdoły jak sprzeciw wobec praw dla gejów. Nie chce mi się po raz pińcet piździesiąty argumentować, jak głupie są zarzuty przeciw związkom partnerskim, więc tym razem tylko zauważę, że główny motyw dla ich podtrzymania wynika z próby obrony wyłączności do chodzenia w sukienkach przez określoną grupę facetów. To głupie, zważywszy że naprawdę niewielu gejom zależy na sukience.

wtorek, 29 marca 2016

I Want Your Love

Kałużyński uparcie twierdził, że nic erotycznie nie przebije Rity Hayworth zdejmującej rękawiczkę. Zapewne w czasach jego młodości ta scena była szczytem wyuzdania, a wiemy przecież nie tylko z amerykańskich filmów, że całe życie spędzamy rozpamiętując kolana cioci na które dzieckiem kładliśmy główkę. Oprócz wielu innych wspomnień z czasów młodości, których nie przyćmią - dajmy na to - dość dosłowne sceny seksu z filmów Pasoliniego, które dorosły Kałużyński jako znawca kina zobaczyć musiał. Seks w filmie I Want Your Love jest również dość dosłowny, a jednak nie zaliczyłbym go do pornografii. Raczej do kategorii kina mocno niszowego, bo seks jest w odmianie homo i to męskiej (nie ma miziających się niewiast, czyli homo szeroko akceptowanego). Dla porządku dodam, że są dwa filmy o tym tytule, pierwszy krótkometrażowy z 2010 roku, a drugi, dłuższy, z 2012 roku jest rodzajem sequela. Na moje oko ten wcześniejszy film odważniej pokazał zbliżenie, choć w drugim scen seksu siłą rzeczy jest więcej. Czy twórcy filmu chcieli w ten sposób przyciągnąć uwagę widzów, bo fabuła bez dodatkowej podniety się nie obroni? Faktycznie, akcja jest dość wątła, bo ukazuje Jessego, który musi wyjechać z San Francisco po życiowym fiasku artystycznych marzeń, a prostacko rzecz ujmując - z braku kasy. Przyjaciele urządzają pożegnalną imprezę, ale Jesse w melancholijnym nastroju utknął u sąsiada piętro niżej. Seks w filmie ukazany jest jako kontynuacja rozmowy za pomocą innych środków, co bynajmniej nie oznacza, że jest szybki i bezrefleksyjny. Jak można się przekonać, czasem warto poprzestać na rozmowie. A czasem nie.

poniedziałek, 28 marca 2016

Eroddity(s)

Taki film sobie postanowiłem obejrzeć, bo podobno śmiały obyczajowo. Rzeczywiście, nie da się zaprzeczyć, seks głównie w wersji homo jest tu mocny, ale na wszelki wypadek dodam, że bohaterowie są twinkowaci, choć jest jeden nieźle umięśniony okaz. Nie mam zamiaru rozstrzygać, czy to jest już pornografia, ale z pewnością można w sieci znaleźć wiele filmów bardziej skupionych na narządach w ruchu niż na fabule. Jeśli o tym mowa, to omawiany produkt składa się z trzech opowieści. W pierwszej mistycznie pojawiają się i znikają kochankowie młodzieńca dysponującego tajemniczymi kasetami magnetofonowymi, druga jest parodią opowieści wigilijnej z tragicznym finałem, a w trzeciej zombie wstaje z grobu i mści się na swoich zabójcach (lekko upraszczam). Ani się nie ubawiłem, ani nie wzruszyłem, ani nie zniesmaczyłem. 

Apo tin akri tis polis (From the Edge of the City)

Gdyby Émile Zola zdołał skończyć reżyserię w szkole filmowej, to nakręciłby właśnie taki film, który jest opowieścią o życiu ludzi ze społecznych nizin w Grecji. Ten obrazek liczy sobie prawie dwadzieścia lat, więc nie dziwmy się, że zepsuta młodzież nie posługuje się komórkami, szemrane przepływy finansowe dokonywane są w drachmach, a najnowszy muzyczny trend to house. Główna postać to Sasha, który do Grecji przybył jako dziesięciolatek z rodzicami z Kazachstanu. Jest jako tako zasymilowany, ma greckich kumpli, ale utrzymuje kontakty z innymi imigrantami z kryminalnego półświatka. Jako porządni mieszczanie powinniśmy się bulwersować seksem, narkotykami i przemocą. Najbardziej o seks chodzi, bo Sasha dorabia sobie na spotkaniach z facetami, ale chętnie posuwa dziewczęta z burdelu, zwłaszcza jedno rosyjskie dziewczę, wokół którego obraca się spora część intrygi. Nie jest to film lekki do obejrzenia, bo narracja jest poszarpana, fragmenty rozmowy (wywiadu?) z Sashą przetykane są jego kazachskimi fantazjami, a parę postaci wprowadzono chyba tylko po to, żeby bardziej namieszać. Zbankrutowana niewiasta, którą stać na opłacanie młodocianych kochanków, wprowadza w obieg truciznę jako narkotyk. Jeśli, widzu, pytasz po co, to nie dojrzałeś do tego filmu.

niedziela, 27 marca 2016

Bite Marks

Ten produkt z założenia miał być kinem klasy B, ale twórców musiało to trochę uwierać, więc wprowadzili nieco ironii do dialogów, bo tak jest najtaniej. W ten sposób może się ktoś nabierze i pomyśli, że ogląda parodię filmów o wampirach, a nie kolejny gniot. Po bardzo pomysłowych napisach następuje opowieść o kierowcy ciężarówki z trumnami jako ładunkiem, który zabiera parę autostopowiczów gejów. Jeden z nich cały czas mówi drugiemu, że go kocha, na co tamten odpowiada, że ja też (siebie kocham). Po paru godzinach z powodu awarii nasza trójka musi zrobić postój, zapadła noc, a wampiry wychodzą na żer. Jeśli się czegoś boimy, to tego, że za chwilę będzie jeszcze głupiej, bo groza w tym filmie jest pożyczona od Burtona, czyli groteskowa. Na osłodę mamy Benjamina Lutza, któremu zdarzało się grać w lepszych filmach (na przykład w tym lub w tym).

sobota, 26 marca 2016

Burning Blue

Szymborska kiedyś genialnie sparodiowała napisy wprowadzające do filmów historycznych. Mnie one też bawią, ale napisy zamykające również bywają  frapujące. Oglądasz sobie, widzu, półnormalny film o Eisensteinie, a na koniec czytasz, że władze w ZSRR szykanowały gejów. Film Quo vadis wyświetlany dzisiaj można by na przykład spointować stwierdzeniem:
Prześladowania chrześcijan nie ustały do dzisiaj. W wielu krajach rządy przeforsowały prawo do zawierania „małżeństw” dla osób prowadzących homoseksualny styl życia.
Film Burning Blue jest nieco zaskakujący, bo myślałem, że w SZA przeminęła moda na martyrologiczne filmy o gejach. Akcja jest osadzona w latach dziewięćdziesiątych, kiedy to Clinton próbował wymusić na armii elementarną akceptację dla osób homoseksualnych, co wbrew niemu doprowadziło do wprowadzenia zasady Don't ask, don't tell, która w praktyce była przykrywką dla kolejnego polowania na czarownice. To smutne zjawisko prześledzimy na przykładzie przyjaciół Daniela i Willa, z których jeden okaże się gejem. Są pilotami na lotniskowcu, snują wielkie plany na przyszłość, gdy tymczasem rusza śledztwo w sprawie wypadku jednego z kolegów pilotów. Prowadzący je agent niewiele w tej sprawie zdołał wyjaśnić, za to trafił na trop homoseksualnego skandalu, więc przy poparciu szefostwa zaczął temat drążyć. Jak Jasiowi wszystko kojarzyło się z dupą, tak jemu wszystkie poszlaki wskazywały na zorganizowaną grupę „miłośników wielofunkcyjnego odbytu” (że zacytuję profesora Rybińskiego, szorującego mózgiem po dnie internetowego ścieku). Twórcy próbują nas wzruszyć losem prześladowanych gejów w armii, po drodze chyba stwierdzili, że nie, to za mało, więc dowalili mocny akcent melodramatyczny. Byłoby całkiem nieźle, gdyby w tej melodramatyczności byli konsekwentni, zabrakło mi sceny śmierci jednego z kochanków, który broczy, podczas gdy drugi ociera mu twarz białą chusteczką. Bo tak działa medycyna w melodramatach - to też wiem od Szymborskiej.

PS. Zaciekawił mnie też inny wątek pseudo-medyczny, bowiem agent śledczy wywęszył hemoroidy u podejrzanych (wywęszył, cha cha). Tłumaczyli mu, że to typowe dla lotników wojskowych, którym z racji zawodu zdarzają się liczne przeciążenia. Dość wygodne jest takie wytłumaczenie, nieprawdaż, ale my już tam wiemy, skąd te hemoroidy. Po krótkiej kwerendzie ustaliłem, że hemoroidy raczej nijak się mają do seksu analnego w sensie kauzalnym (czyli anal nie owocuje hemoroidami, ani hemoroidy nie prowadzą do analu), za to rzeczywiście mogą utrudniać tego rodzaju kontakty.

Szokujące wyznanie czyli Doing Time on Maple Drive

W zasadzie z góry wiadomo, o jakie wyznanie chodzi, skoro film występuje w katalogu z wątkami homo. Jest to staroć z początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy homoseksualizm był jeszcze dość kontrowersyjnym tematem, więc nie ma tu śmiałych scen erotycznych. Wcale zresztą o nie nie chodzi, bo główny temat to rodzina Nicka Cartera, surowego ojca, którego dzieci nie potrafią sprostać oczekiwaniom ojca. W bodaj najmniejszym stopniu dotyczy to Tima, zjawiającego się w domu rodzinnym z posażną panną, którą wkrótce ma poślubić. Z jego rodzeństwem jest już gorzej, bo córka wyszła za mąż za nieudacznika, a drugi syn ma zadatki na alkoholika. Z początku nastrój jest przyjemny, wszyscy (no, prawie wszyscy) ze wzruszeniem słuchają mamy dziękującej Jezusowi za dary (które sama kupiła, a potem w pocie czoła upiekła i ugotowała), ale pod pokrywką dość mocno kipi i w pewnym momencie wybucha. Podejrzewam, że ten film przetrwał w pamięci internetu, bo występuje w nim młody Jim Carrey w dziwnej roli całkiem serio dramatycznej, zanim zaczął śledzić psy, czy psy zaczęły śledzić jego, źle się w tym orientuję. W pewnym momencie nawet miałem wrażenie, że zagrał niesamowicie. I do tej pory tak uważam.

„Teatr jest ważny w życiach społeczeństw...”

...powiedziała niewiasta w audycji radiowej poświęconej kulturze. Przeczuwałem, że do tego dojdzie, od kiedy normą stały się „polityki” i „ryzyka”.

wtorek, 22 marca 2016

Wiadomości TVP zajmują się pierdołami

Pierdolności TVP zajęły się tematem pani Kukieły, która po wizycie pacynki Dudy w Wentzlu wystosowała gniewny wpis na twitterze o jedzeniu z koryta. Podobno to jest jakaś okropna afera, tyle że nawet gdybym przeczytał o niej w gazetce osiedlowej, uważałbym to za przesadę. Nie oglądam prawie żadnej telewizji, a po tym z pewnością TVP jeszcze bardziej nie będę oglądał. No chyba, że (podobno) przystojny prezenter Pierdolności zacznie występować w nich topless.

Joachim Brudziński nie mówi o dziadowskim państwie

W czasie rządów PO-PSL chyba nie było publicznego wystąpienia Brudzińskiego bez przypomnienia nam, jakim dziadowskim państwem jest kraj rządzony przez tę koalicję. Po aferze oponowej (według ustaleń mediów w limuzynie prezydenta założono zużytą oponę), czy problemach z systemem Empatia nie słyszymy Brudzińskiego mówiącego o dziadowskim państwie. Wiem, wiem, to spuścizna po poprzedniej władzy i tak dalej, ale wcześniej Brudziński rzadko przejmował się tego rodzaju niuansami. Może jakiś inny Brudziński zapełni tę lukę w debacie publicznej.

niedziela, 20 marca 2016

Cztery księżyce czyli Cuatro Lunas

Zwykle marudzę, kiedy film okazuje się zbitką luźno powiązanych historyjek, ale czasami da się strawić. W tym przypadku mamy cztery opowieści, tyle samo co księżyców w tytule. W dodatku chodzi o księżyce w różnych fazach, co ma odpowiadać różnym fazom życia. Widzimy kolejno dziesięciolatka zafascynowanego swoim kuzynem, a potem parę chłopców około dwudziestoletnich, którzy z pewnym zaskoczeniem odkrywają, że mają na siebie ochotę. Następna para gejów ma już poważny staż w związku, więc jednemu z nich zaczyna doskwierać rutyna. Ostatni motyw obejmuje starszego faceta, żonatego, dzieciatego i uwnuczonego, ale zafascynowanego młodszym facetem, który dorabia sobie na seksie. Jak ustalił Kwiatek, w grę wchodzi kwota rzędu paruset złotych, cena zaporowa dla starszego, ale to nic, uskubie z pieniędzy odłożonych na prezenty dla wnuków i sobie użyje. Naturalnie, część dramatów i dylematów w tym filmie można by swobodnie przenieść na relacje heteroseksualne, ale jednak nie wszystkie, bo nie jest łatwo w Meksyku (jak i wszędzie) być otwartym gejem, lub choćby częściowo ujawnionym. Przy okazji: od roku 2015 Meksyk dopuszcza małżeństwa gejów, choć zawrzeć takie małżeństwo jest - co dziwne - trudniej niż różnopłciowe. W jednej ze scen obserwujemy chłopców próbujących seksu analnego pierwszy raz w życiu, co wyszło dość zabawnie, a dla zainteresowanych jest to pewne ostrzeżenie: jeśli macie ochotę spróbować, warto sobie coś o tym poczytać, aby być dobrze przygotowanym. Film zyskuje przez to, rzec można, walor edukacyjny, ale nie jest to walor jedyny.

sobota, 19 marca 2016

Miśki na tropie czyli Where the Bears Are

To jest niby pełnometrażowy film na outfilm.pl, ale internet twierdzi, że to jest serial, w dodatku webowy, czyli nie do końca profesjonalny. Najwyraźniej zmontowali film ze scenek z serialu, jak kiedyś u nas zrobili z Wiedźminem, co się raczej średnio udało. Miśki też nie są szczególnie wybitne, ale na szczęście nie próbują nam wciskać ciemnoty, że aspirują wysoko. Tytułowe miśki to szczególny rodzaj gejów, facetów z brzuszkiem po czterdziestce, najczęściej owłosionych. Zaczyna się od sceny o poranku, kiedy misiek Nelson znajduje w swoim łóżku włochatego przystojniaka Todda, z którym jakoby spędził upojną noc, ale był tak narąbany po swoich (kolejnych) czterdziestych urodzinach, że urwał mu się film. A byłby to film naprawdę warty zapamiętania. Chwilę później Nelson i jego dwaj współlokatorzy odkrywają w łazience jak najbardziej martwe miśkowate zwłoki, które jeszcze dzień wcześniej były współlokatorem Todda. Ten ostatni reaguje dziwnie, szybko wychodzi, jakby obawiał się spotkania z policją, a w ciągu dalszych dni nadal unika kontaktu z organami. Co dziwne, Todd nadal ma ochotę spotykać się z Nelsonem i generalnie byłby bardzo przyjemny nastrój, gdyby nie dręcząca Nelsona myśl o Toddzie jako mordercy. Nelson z kolegami postanawiają wyręczyć policję prowadząc własne śledztwo podszyte erotyzmem, komizmem i dramatyzmem niezbyt wysokich lotów. Przypomnijmy sobie, że Ballady i romanse Mickiewicza były uważane na początku za poezję dla kucharek, a teraz męczy się nimi dziatwę szkolną. Miśkom raczej to nie grozi, ale byłoby dość zabawne, gdyby jednak.



piątek, 18 marca 2016

Black Sails (sezon 2, odcinek 5)

Porucznik James McGraw z Thomasem Hamiltonem i jego żoną Mirandą spożywają wieczerzę.

czwartek, 17 marca 2016

Black Sails (sezon 2, odcinek 4)

Thomas Hamilton wyjawia ojcu swój plan odzyskania kontroli nad Nassau opanowanego przez piratów. Plan przewiduje ułaskawienie piratów, co mocno wzburzyło ojczulka. W rozmowie bierze udział porucznik marynarki, kochanek lady Hamilton, która podjęła próbę jego obrony przed natarczywymi pytaniami teścia.

środa, 16 marca 2016

Autopsy

Z pewną podejrzliwością traktuję facetów po czterdziestce, którzy znienacka odkrywają u siebie pociąg do mężczyzn, choć przez paręnaście lat byli zwyczajnymi mężami i tatusiami. Takim przypadkiem jest policjant Eric, który zakochuje się w patomorfologu Emmanuelu, chociaż może nie w czasie pierwszego spotkania, kiedy tenże kroił świeże zwłoki zamordowanego geja. Wątek miłosny z dramatycznymi konsekwencjami, jak rozbicie rodziny, intrygująco przeplata się ze śledztwem. Niesamowita jest postać Paco, jednego z podejrzanych o morderstwo, a podejrzanego przeze mnie również o to, że mógł zainspirować Ledgera w jego niesamowitej roli Jokera z Mrocznego Rycerza. Patrząc na miziających się facetów przypomniałem sobie o scenach seksu z Dayem-Lewisem w filmie wyświetlanym dla sporej grupy uczestników kursu językowego. Potem w rozmowie usłyszałem, że sceny homoseksualne były przygnębiające, a na moje oko były dość zabawne i spontaniczne. W Autopsy raczej tak nie jest, bo to dość posępny film. Jedną z jego zalet jest z pewnością brak schematyzmu - jak w Czatach Mickiewicza ostatni zwrot akcji, mocno zaskakujący, ale fabularnie usprawiedliwiony, zobaczymy w ostatniej minucie.

Zaproszenie na rozwód czyli Divorce Invitation

Nie wiem, co to za okazja, że panna Dylan występuje w auli przed grupą studentów i żarliwie opowiada się przeciw rozwodom, więc zostaje obśmiana za staroświeckość. Później nie ma słowa ani migawki o jej studiach, ani jakiejś karierze akademickiej, wręcz przeciwnie, pracuje w restauracji swoich dziadków. Z Michaelem, jej chłopakiem, jest problem, bo nie jest żydem, ale czego nie robi się dla miłości. Chłopak zaliczy konwersję na judaizm, w tym obrzezanie, więc będziemy mieli ubaw po kostki u stóp (a i to przesada). Zakochany Michael podpisuje intercyzę i mamy ślub. Film jest na tyle schematyczny, że prawidłowo domyślamy się, że zapisy intercyzy spowodują komplikacje rozwodowe, w tym przypadku żenująco głupie, co jest zasygnalizowane w tytule filmu. I jeszcze to obrzydliwie słodziutkie zakończenie. Do śmiesznych efektów zaliczę podmianę obsady na młodsze, mało podobne wersje w retrospekcjach ze studniówki, jakby się nie dało przypudrować buzi i wstawić tych samych aktorów odmłodzonych o parę lat. Film jest schematyczny i momentami kretyński, co by mi mało przeszkadzało, gdyby rzeczywiście był w nim wątek homo. Z jakiegoś powodu występuje w różnych listach filmów gtm na jutubie, całkiem bezzasadnie.

Andrzej Arendarski mówi

Tytułem wstępu: rząd chce wprowadzić regulacje, które pozwalałyby przeciwdziałać kreatywnemu, choć stuprocentowo zgodnemu z prawem omijaniu podatków w Polsce. Skoro legalne, zabronić nie można, ale można przeciwdziałać? Według projektu, podatnik może zwrócić się do urzędu czy ministerstwa o wydanie tak zwanej opinii zabezpieczającej.
[Opinia zabezpieczająca] była w PRL-u i tak zwani prywaciarze mieli swoje panie w urzędzie skarbowym. Mój znajomy, pan Wojciech, chodził do takiej pani, którą obdarowywał jakimiś prezentami na święta i tak dalej, prawda, i pytał: pani Barbaro, czy mogę sobie kupić nowe auto? A jakiej marki? Mercedes. Oj, nie, panie Wojciechu, pan dopiero trzy lata temu poprzednie kupił, jeszcze ze dwa lata niech pan poczeka. I to było stuprocentowo pewne zabezpieczenie, bo ta pani wiedziała, co mówi. A on mówił: cholera, muszę jeździć tym starym, trzyletnim rzęchem, nie mogę nowego kupić, bo pani Barbara mi nie pozwoliła. [33:50]

Maciej Giertych robi dzieciom wodę z mózgu

Kiedyś to umiano rozstrzygać spory naukowe! Nie to, co dzisiaj, kiedy już tysiąc razy wytłumaczono, że inteligentny projekt to pseudonaukowa przykrywka dla kreacjonizmu. Nikt dzisiaj śmiałków nie spali na stosie, ani do loszku nie wtrąci. Wątpliwości, które podnoszą „inteligentni”, dzielą się na trzy zasadnicze grupy: fałszywe (bo oparte na błędnych przesłankach), całkowicie do uzgodnienia z dzisiejszym stanem wiedzy oraz te, na które nie umiemy obecnie odpowiedzieć. Jeśli nie wiemy, to nie wiemy, łatanie luk w naszej wiedzy jakimkolwiek bogiem to żadna odpowiedź. Jak rozumiem z relacji, jako autor książki „Ewolucja, dewolucja, nauka” profesor Giertych maskuje swoje kreacjonistyczne przekonania, a tylko podsuwa swoje zastrzeżenia do teorii ewolucji. Gdzie indziej nie hamował się wciskając nam bajki o zgodnym pożyciu ludzi i dinozaurów. Dewolucja to koncepcja, według której podobno nie jest możliwy przyrost informacji genetycznej, a jedynie jej stały ubytek. Książki nie mam zamiaru czytać, ale znam wiarygodne opinie, że koncepcje Giertycha to czysta spekulacja nie poparta rzetelnymi badaniami. Najlepsze jest to, że dzieło zostało podobno wydane przepięknie, a jego bezpłatne egzemplarze trafiły do bibliotek szkolnych w Polsce. Skoro książkę napisał profesor biologii, to może rzeczywiście coś w tym jest? Miejmy nadzieję, że jak najmniej nauczycieli biologii tak pomyśli. Nie wiem, czy program biologii zmienił się od moich czasów szkolnych, z których pamiętam przerażające mitozy i mejozy oraz odróżnicowanie komórek miękiszu pierwotnego, podczas gdy punkt spojrzenia od strony ewolucji wydaje mi się dużo ciekawszy. Ewolucji ze szkoły nie pamiętam w ogóle, no bo kto powiedział, że w szkole ma być cos ciekawego.


Z komentarzy pod filmem: They're grammar are horrible (IMakeThings5), +IMakeThings I beleev its "there grammer our whoreable" (John Barker1).

niedziela, 6 marca 2016

Kryptonim U.N.C.L.E. czyli The Man From U.N.C.L.E.

Widziałem kiedyś wykresik, który pokazywał odsetek oryginalnych fabuł w kolejnych latach, począwszy od lat osiemdziesiątych. Od końca ubiegłego wieku w sensie produkcji filmowej jesteśmy (my, Ziemianie) padlinożercami, którzy przeżuwają starocie na papkę, która kolejny raz jest przecierana bez ładu i składu, więc nie dziwmy się, że niedługo Alicja po drugiej stronie lustra wraz z Mechagodzillą będzie chciała zawładnąć światem, czemu zapobiegnie James Bond sprzymierzony z Batmanem i Catwomanem. Przez jakieś pięć sekund nawet myślałem, że U.N.C.L.E. to produkt oryginalny, ale oczywiście, że nie, bo powstał na bazie serialu z lat sześćdziesiątych. To właśnie w tych latach nad światem zawisła groźba użycia przez włoskich faszystów (tak, tak, tych patałachów) broni nuklearnej, co doprowadziło do oryginalnego sojuszu amerykańskich i rosyjskich agencji szpiegowskich. Akcja gmatwa się i plącze, ale nie jesteśmy zanadto przejęci losem świata, bo agenci Illya i Napoleon uczestniczą w zabawnej konfrontacji o to, kto ma większą zabawkę i opracował lepszy plan działania. Specjalnych zaskoczeń po filmie nie należy oczekiwać, nawet tego, że reżyser Ritchie znowu zrobił kawał dobrej rozrywki w swoim stylu. Za to na pewno do niespodzianek można zaliczyć Hammera (Illya), który jako przystojniak dorównuje Cavillowi, a być może nawet go przewyższa nie tylko wzrostem. W tym kontekście zasadne jest pytanie, skąd bierze się niechęć reżysera do rozbierania swoich aktorów, którzy są w tym filmie przez cały czas odziani od stóp po szyję stosownie do pory dnia.

Cytat wart ocalenia

"Sort of" is such a harmless thing to say. Sort of. It's just a filler. Sort of - it doesn't really mean anything. But after certain things, sort of means everything. Like after "I love you" or "You're going to live" or "It's a boy." (Demetri Martin)

Bogowie Egiptu czyli Gods of Egypt

Nie znam się na mitologii egipskiej, ale podejrzewam, że Hollywood nie traktuje jej specjalnie bardziej serio niż greckiej. A nawet mniemam (szalony), że Żywot Briana to niewinna przeróbka oryginalnej historii w zestawieniu z Bogami Egiptu i prawdziwymi wierzeniami starożytnych Egipcjan. Twórcy zapewne wyszli od jakiegoś pomysłu na splątanie ścieżek boga Horusa z człowiekiem o imieniu Bek (skąd mogli wiedzieć, że po polsku to imię brzmi idiotycznie) i stopniowo w trakcie pracy nad fabułą zaszli hen, hen daleko, bo nawet do wizji alternatywnego wszechświata, w którym Egipt jest rządzony przez bogów, Ziemia jest płaska, a słoneczko jest ciągnięte przez powóz za sznurki. Na razie nie jestem aż takim debilem, żeby spodziewać się religioznawczej trafności po takim dziele, więc spojrzałem na nie jak na czystą rozrywkę. Wypadło lepiej niż mogłem się spodziewać, ani Horus, ani Bek nie są sztywnymi od zaparcia bohaterami, którzy muszą z zaciśniętymi zębami ratować świat, czyli mamy szczyptę dystansu, której nie zobaczyłem w nieszczęsnym Gniewie tytanów. Poza tym wszystko, co przewiduje schemat: dobrzy na początku dostają ostre lanie, ale potem się odwiną, tylko muszą sobie zdać sprawę z tego, na czym polega ich słabość, i - jak to bywa w finalnym boju - znowu dają ciała, ale w ostatnich pięciu sekundach odnoszą zwycięstwo. Schemacie-kacie - zawyłby Stachura, ale schemat musi istnieć, żeby można od niego uciec. Taki jak Bogowie Egiptu jest w porządku.

sobota, 5 marca 2016

Dyke Hard

Należy zacząć od tego, że ten wytwór ma się do filmu jak dziecięce bazgrołki do malarstwa holenderskiego (bo sztuki współczesnej już bym w tym porównaniu z pełnym przekonaniem nie użył). Posługując się kryteriami stosowanymi do zwykłych filmów trzeba po prostu przyznać, że Dyke Hard jest amatorszczyzną czystą, bez śladu profesjonalizmu w scenariuszu, dialogach, grze aktorskiej i wielu innych aspektach, więc można przypuszczać, że twórcy byli tego świadomi, ale mówią nam: no i co z tego? Jestem zwolennikiem poglądu, że każdy przejaw naszej działalności artystycznej i jego odbiór coś o nas mówi, i to byłby zapewne jedyny powód, aby się tym „dziełem” zainteresować. Staram się zrozumieć, że „camp”, że zabawa konwencjami (od sf przez musical do horroru), że afirmacja odmienności i co tam jeszcze, ale żaden z tych powodów nie działa w moim przypadku i, co gorsza, już chyba w tym życiu nie zadziała. Nawet rozumiem, dlaczego ten „film” trafił na outfilm.pl, ale że znalazł się dystrybutor, który zdecydował się to rozpowszechniać w polskich kinach, pozostanie dla mnie jedną z zagadek owianych aurą głupkowatości.

PS. Jeśli chodzi o stronę wizualną, nie zaryzykowałbym twierdzenia, że zostaliśmy rozpieszczeni doborem atrakcyjnej fizycznie obsady. Jest wprawdzie jeden niezły gej i jego bestia w erotycznej fantazji, ale to niewiele zmienia. Z innej beczki: Dyke Hard jest produkcją szwedzką, więc przez prawie cały film wyobrażałem sobie, że ogląda go Ingmar Bergman.

Aya Arcos

Bardzo niszowy film o beznadziejnej miłości, tak można by podsumować, a wchodząc nieco w szczegóły należałoby dodać, że miłość jest homoseksualna, między partnerami mocno różniącymi się wiekiem i bez gumki. Słowo miłość jest być może nadużyciem, bo nie podejrzewamy dojrzałego pisarza Edu o poryw namiętnego uczucia do młodego Fabia, który nawet czasami sprawia wrażenie, jakby mu zależało na Edu. A zaraz potem jasno daje do zrozumienia, że nic nie chce zmienić w swoim życiu, również sposobu zarabiania pieniędzy, czyli kurewstwa. Otwarcie należy powiedzieć, że akcja nie obfituje w zwroty, ani w momenty szczególnie dramatyczne, jest to zatem film niebezpiecznie bliski PSF. Także jeśli chodzi o dość niejednoznaczne zakończenie, choć trudno byłoby akurat o to mieć pretensje.