Strony
▼
niedziela, 6 marca 2016
Kryptonim U.N.C.L.E. czyli The Man From U.N.C.L.E.
Widziałem kiedyś wykresik, który pokazywał odsetek oryginalnych fabuł w kolejnych latach, począwszy od lat osiemdziesiątych. Od końca ubiegłego wieku w sensie produkcji filmowej jesteśmy (my, Ziemianie) padlinożercami, którzy przeżuwają starocie na papkę, która kolejny raz jest przecierana bez ładu i składu, więc nie dziwmy się, że niedługo Alicja po drugiej stronie lustra wraz z Mechagodzillą będzie chciała zawładnąć światem, czemu zapobiegnie James Bond sprzymierzony z Batmanem i Catwomanem. Przez jakieś pięć sekund nawet myślałem, że U.N.C.L.E. to produkt oryginalny, ale oczywiście, że nie, bo powstał na bazie serialu z lat sześćdziesiątych. To właśnie w tych latach nad światem zawisła groźba użycia przez włoskich faszystów (tak, tak, tych patałachów) broni nuklearnej, co doprowadziło do oryginalnego sojuszu amerykańskich i rosyjskich agencji szpiegowskich. Akcja gmatwa się i plącze, ale nie jesteśmy zanadto przejęci losem świata, bo agenci Illya i Napoleon uczestniczą w zabawnej konfrontacji o to, kto ma większą zabawkę i opracował lepszy plan działania. Specjalnych zaskoczeń po filmie nie należy oczekiwać, nawet tego, że reżyser Ritchie znowu zrobił kawał dobrej rozrywki w swoim stylu. Za to na pewno do niespodzianek można zaliczyć Hammera (Illya), który jako przystojniak dorównuje Cavillowi, a być może nawet go przewyższa nie tylko wzrostem. W tym kontekście zasadne jest pytanie, skąd bierze się niechęć reżysera do rozbierania swoich aktorów, którzy są w tym filmie przez cały czas odziani od stóp po szyję stosownie do pory dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz