I passed the test – mógłbym sobie powiedzieć jak Galadriela. Praxis wystawia bowiem naszą cierpliwość na poważną próbę, ja jednak obejrzałem całość. Człowiek wiele wycierpi, żeby zobaczyć trochę gołych ciał w końcowych partiach filmu. Czego my tutaj nie mamy! Nie mamy prosto opowiedzianej historyjki, ani nawet opowiedzianej w sposób poplątany (jak bywa u Tarantino). Mamy awangardową narrację, w której mistycyzm splata się z diagnozą psychiatry i Bóg wie, kto wie, co jeszcze. Ja jako cząstka kosmosu, moje życie jako następstwo ubiegłych miliardów lat i jako wkład w nowe millenia. Galileusz odkrył księżyce Jowisza, na Europie jest woda, i kto wie, czy za miliard lat tam coś nie wyewoluuje. W meteorycie z Marsa znaleziono ślady życia. Mówi się o pofragmentowanej osobowości, nawet nie chce mi się sprawdzać, czy to jest wymysł twórców. Bohater oznajmia, że umarł, chodzi po ulicach jak ten duch, ale nie bójmy się, że coś tu jest zanadto jednoznaczne. Te sceny jeszcze będą pięć razy zreinterpretowane, aby wizja zyskała na głębi lub choćby na jej pozorze. Dla zmylenia widza pojawiają się "rozdziały", jeśli dobrze pamiętam kolejność: piąty, dziesiąty, jedenasty, trzeci... Mój umysł płytki nie pojmuje zapewne przesłania tego filmu, które jest w istocie najbanalniejsze w świecie: dobrze jest kochać i być kochanym. Na to zgoda, na resztę – nie, nie i nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz