Nie wiem po co ten tytuł

              

niedziela, 11 maja 2025

I'm still here (Ainda Estou Aqui)

Jesteśmy w początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, w Brazylii rządzi wojskowa junta. Lekko mnie przytkało, bo - zakładając, że wizja jest zgodna z ówczesnymi realiami - widzimy kraj zaskakująco nowoczesny, młodzież zainspirowana ruchem hippisów urządza sobie nocne przejażdżki samochodem filmując je poręczną kamerą. Może i w Polsce tak było, ale jeśli już - na taki styl życia stać było nieliczne jednostki. I być może właśnie takie brazylijskie jednostki widzimy na ekranie. Jest beztrosko, z domu w Rio de Janeiro na plażę jest tylko parę kroków. Głowa rodziny to były deputowany Rubens Paiva, postać autentyczna. Pewnego dnia ponurzy faceci z bronią zjawiają się w domu Paivów i zabierają Rubensa na przesłuchanie. I tyle go widziano. We wcześniejszych scenach sportretowano go jako jako idealnego ojca gromadki dzieci (najstarsza córka jest już prawie dorosła) - trochę zbyt przysłodzili. Któż nie chciałby mieć takiego ojca? Dlatego jego zniknięcie jest wielkim ciosem dla całej rodziny. Większa część filmu jest opowieścią o żonie Eunice, która się nie poddała i stawiała opór juncie. Tak przynajmniej słyszałem przed seansem, bo jeśli była to ważna postać ruchu oporu, to nie do końca rozumiem czemu. Nie była to persona na miarę Aung San Suu Kyi w Birmie. A jeśli była - to z filmu się tego nie dowiemy. Film jest ekranizacją książki napisanej przez syna Eunice, który wskutek wypadku w wieku lat 20 stał się tetraplegikiem, ale po intensywnej terapii odzyskał władzę w rękach. O tym też napisał książkę. Ogólne wrażenie po seansie jest dobre, choć znowu nie całkiem rozumiem, za co dali filmowi oskara. Mam wrażenie, że zagrała anty-Trumpowa idiosynkrazja, która byłaby całkiem uzasadniona w politycznych komentarzach, ale nie w ocenie wartości artystycznej dzieł filmowych.

Rodzaje życzliwości (Kinds of Kindness)

Wiedziałem dobrze, że Yórgos Lánthimos to nie jest facet, który zrobi normalny film. Jego Faworyta mnie zmęczyła, ale Biedne istoty - zachwyciły. Film składa się z trzech epizodów, w zasadzie fabularnie nijak ze sobą nie związanych poza tym, że we wszystkich częściach występuje ta sama drugoplanowa postać nazwana R.M.F. Pierwsza opowieść to historia o facecie totalnie kontrolowanym przez szefa, druga - o mężczyźnie, którego żona wraca z wyprawy na Pacyfiku, po dłuższej nieobecności bez żadnych wieści. Trzecia, w pewnym sensie najdowcipniejsza, opowiada o pewnej sekcie, która ma swoją metafizyczną agendę. Metafizyka to taka radosna twórczość, która w sumie sprowadza się do żonglerki niemożliwymi do weryfikacji postulatami, więc skąd moglibyśmy wiedzieć na pewno, że jacyś realianie czy sekta Gałęzi Dawidowej nie odkryli czystej prawdy? Mały spojler: dowcip polega na tym, że sekta z filmu głosiła prawdę. Wszystkie trzy części są mocno psychiatryczne, a najbardziej druga, w której dochodzi do krwawych ekscesów. Niewątpliwą zaletą filmu jest nieprzewidywalność, czyli odejście od schematów fabularnych. Czy to odejście jest wycieczką w rejony atrakcyjne? Powiedziałbym, że tak, ale jednorazowo. Yórgosie, nie próbuj tego powtarzać. Poza tym zwróciłem uwagę na niesamowite chóry Jerskina Fendrixa w ścieżce dźwiękowej. Film nie powiela stereotypów kina niezależnego, nie ma tych dłużyzn, kiedy ona patrzy, zegar tyka, kropla wody spada w zlewie - i już minął kwadrans filmu. W tym filmie jest suspens - dziwny, ale jest.

Czarodziejski flet w Breslau (Opera Wrocławska)

Jednym z moich marzeń było usłyszenie arii Der Hölle Rache na żywo. Spełnione. Aria jest wyczynowa, nie mam większych zastrzeżeń do jej wrocławskiego wykonania, choć na moje ucho orkiestra trochę pomogła diwie lekko zwalniając przy staccato. Moje ulubione wykonanie do obejrzenia w jutubie to wersja Cristiny Deutekom. Jak wiemy, Czarodziejski flet to nie opera, lecz śpiewogra, z licznymi monologami podawanymi bez muzyki (w przeciwieństwie do recytatywów, które zwykle są po prostu nużące). We Wrocławiu wszystkie je wycięto i wstawiono komentarze inspirowane kryminałami Krajewskiego. I wyszło, że Królowa Nocy to burdelmama, Sarastro to nawrócony bandzior itp. Syfilityczny półświatek - to oglądamy na scenie. Jeśli chodzi o realizację tej wizji, nie zgłaszam zastrzeżeń. Wolałbym jednak wcześniej obejrzeć spektakl zrealizowany po bożemu, Czarodziejski flet jako baśń, wprawdzie niezbyt składną, ale jednak baśń. Mam więc jeszcze jedno marzenie. Na koniec myśl zaczerpnięta z libretta: mężczyzna powinien kierować sercem kobiety ku rozsądkowi. Urzeka nas idea serca przepełnionego rozsądkiem, nawet jeśli to serce kobiece.

Godzilla Minus One (Gojira Mainasu Wan)

Podobno jest jednoznaczna wykładnia tytułu (polecam przyjrzeć się transkrypcji japońskiej), ale będę trzymał się swojej: wracamy do źródeł, a ten film mógłby w zasadzie być prequelem pierwszego filmu o Godzilli. Miałby więc numer minus jeden. Film obejrzałem z powodu ciepłej oceny krytyków i widowni. To dziwne, bo filmy o potworach rzadko kiedy nawet są zauważane. Obejrzałem i zgadzam się. Akcja toczy się w ostatnich dniach drugiej wojny i parę lat po niej. Główny bohater to Shikishima, niedoszły kamikadze, który stchórzył w sytuacji, kiedy jego poświęcenie nie miałoby już żadnego sensu. Wraca do rodzinnego Tokio, wielkiego gruzowiska po konwencjonalnych bombardowaniach i próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Mógłbym tak jeszcze długo pisać o życiowych udrękach Shikishimy bez wspominania Godzilli, bo wiecie co? Mogłoby jej nie być, a nadal byłby to ciekawy film przy założeniu, że wycięty potwór zostałby zastąpiony innego rodzaju niebezpieczeństwem, co dałoby okazję Shikishimie do popisów odwagi. Jako pacholę uwielbiałem te wszystkie Godzille, Mechagodzille, Gigany itp. Później miałem przerwę, bo być może artyści z Toho wzięli sobie dłuższy dłuższy urlop. Parę lat później zdarzyło mi się widzieć kolejny monster movie, chyba był to Superpotwór - film, który należałoby raczej zaliczyć do monster porn, bo chodziło w nim głównie o to, że jakieś potwory ścierały się ze sobą, podczas gdy fabuły prawie nie było. I co? Tu proszę sobie wpisać parę wulgaryzmów, najlepiej odnoszących się do organów z prawdziwego porno. To nie działa. Zauważmy przy okazji, że sceny seksu pokazywane w zwykłych filmach fabularnych robią często mocniejsze wrażenie niż czyste porno, choć przecież pokazywane są tylko umownie. Wniosek: żeby filmowe potwory robiły wrażenie, musimy choć trochę wciągnąć się w perypetie bohaterów ludzkich. To zdecydowanie udało się w Godzilli Minus One. Sama Godzilla jest zanimowana świetnie, a jak rozwala Tokio, to wierzymy, że demoluje prawdziwe budynki, a nie makiety w studiu, nawet jeśli wiemy, że to wszystko jest CGI. Poza tym jednak jest to stworzenie dość bajkowe (czego tu nie uzasadnię), więc ta staranna animacja ma posmak jednorożca w atlasie anatomicznym dla weterynarzy. Na koniec wspomnijmy o kolorycie japońskim, który przejawia się w osobliwym (dla nas) zachowaniu Shikishimy, który chcąc zaznaczyć, jak bardzo zależy mu na pozytywnej decyzji urzędnika, wali czołem o pulpit biurka.
The Infamous Middle Finger The Infamous Middle Finger