Strony

piątek, 29 listopada 2019

Opera za trzy grosze w Teatrze Variete

Brecht to niby zatwardziały komuch, ale pamiętamy jego wierszyk Rozwiązanie z czasów NRD, w którym zwrócił uwagę na to, że skoro naród utracił zaufanie władz po powstaniu 17 czerwca, to należałoby naród rozwiązać i wybrać inny. Jakoś mało po linii to było, ale zauważmy, że mógł sobie pozwolić, bo miał status komunistycznego świętego. Znam i kocham songi Brechta w interpretacji Wojnowskiej, a wiele z nich pochodzi z musicali Brechta sprzed drugiej wojny, w tym oczywiście z Opery za trzy grosze. Ciekawe, że niedługo wcześniej widziałem inny spektakl inspirowany Operą żebraczą Gaya, czyli W'Ariacje pożądania w Teatrze Bagatela. W tamtym spektaklu w dość zabawny sposób uwspółcześniono sztukę Gaya, a ogólnie wyszło na to, że gangster Macheath padł ofiarą swoich chuci. W Operze Brechta jest podobnie, nawet mamy Balladę o seksualnej zależności, ale nie w ordynarnym tłumaczeniu Stillera, więc nie usłyszymy, że „W pysk sobie pluje, sam na siebie tupie/ A przyjdzie noc i leży znów na dupie!”. W Pieśni o nieskuteczności ludzkich wysiłków jest pamiętny koncept o człowieku, który chce żyć z głowy swej, ale jeśli ty też chcesz, to zobaczysz, że z twej głowy wyżyje tylko wesz. I ta przepiękna piosenka o Jenny piratce, śpiewana znienacka przez Polly Peachum, więc raczej słabo wkomponowana w fabułę. Jeśli mogę oceniać z głębi swoich nieprofesjonalnych trzewi - wersja Variete jest zrobiona świetnie. Można by rzec, że to tania rozrywka, ale zdaje się, że po niedawnych katastrofach ekonomicznych, za które zapłacili Jaś i Małgosia Kowalscy, podczas gdy prezesi amerykańskich koncernów wypłacali sobie premie z publicznej pomocy, przesłanie Brechta rozumiane jako krytyka kapitalizmu, jakkolwiek toporna, zyskało nową świeżość. I jak tu się nie zgodzić ze stwierdzeniem: czymże jest obrabowanie banku wobec założenia banku?

Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego?

To jest przecież wiara, więc nie muszę tego uzasadniać - powie wierzący. Powiedzmy na początku, że wszyscy w coś wierzymy, nawet jeśli nie chcielibyśmy się do tego przyznać. Na przykład w to, że istnieje świat niezależny od nas i istnieją inne przedmioty i podmioty, ale są to wierzenia konieczne do funkcjonowania w świecie. Wiara w jakiegokolwiek boga nie wydaje się konieczna. Miliony ludzi nie wierzą w boskość Jezusa, czasem nawet nie mają o nim bladego pojęcia i jakoś żyją. (Sam słyszałem Hindusa, który oświadczył, że nie ma pojęcia, o co chodzi w święcie „Christmas”, które mimo to jest jednym z urzędowo ustanowionych świąt w Indiach.) Jako człowiek niereligijny nie widzę żadnej różnicy między twierdzeniami chrześcijaństwa i islamu, jeśli mam rozważać ich prawdziwość. Gdybym miał brać pod uwagę inne względy, to jako pedałek rzecz jasna wybrałbym chrześcijaństwo, najlepiej takie w wersji duńskiej, które przekształciło się w rodzaj klubów dyskusyjnych. Kto wie, może w Danii chodziłbym do kościoła? Wróćmy do tej wiary, która nie wymaga uzasadnienia. Jeśli z takich nieuzasadnionych źródeł mają wynikać prawa ustanawiane w kraju dla wszystkich, to widać, że to jest słabe. Znamy taki kraj? Ja znam. Jak mówi Dillahunty, wiara nie jest wiarygodnym sposobem dochodzenia do prawdy. I pyta: czy jest jakieś twierdzenie, którego nie dałoby się przyjąć na wiarę? Ale przecież Bogu chodzi o naszą wiarę, nie wiedzę, bo gdybyśmy po prostu wiedzieli, gdyby Bóg bezsprzecznie objawił się każdemu z nas, tak jak objawił się Szawłowi, to gdzie byłaby wolna wola, której emanacją ma być nasza ufność w Bogu, bowiem takiego uczucia zrodzonego z wolnej woli On od nas oczekuje. Wyraziłem tutaj stanowisko chrześcijan, być może nie stworzyłem chochoła, z którym teraz zatańczę. W moim najgłębszym przekonaniu to, w co wierzę, nie podlega wolnej woli. To po pierwsze. Zdaje się, że chrześcijanie wierzą w szatana, który bez żadnych wątpliwości wie, że jest Bóg, a mimo to go odrzuca. Możliwe jest więc odrzucenie Boga mimo wiedzy o jego istnieniu. W tym sensie Bóg objawiając się nam nie zakłóciłby naszej wolnej woli (pamiętamy przy tym, jak zatwardzał serce faraona - hm, wolna wola, powiadacie?), bo mógłbym wiedzieć, że istnieje, a mimo to odmówić mu posłuszeństwa - przynajmniej do czasu, aż wytłumaczyłby się z paru zbrodni dokonywanych w jego imię, choćby tych opisanych w Biblii, gdzie wręcz domagał się unicestwienia różnych osób według klucza etnicznego. Pytań do Boga miałbym więcej, na tym poprzestańmy. To był punkt drugi. Trzeci i ostatni jest taki: czemu argument o wierze, która nie powinna być wiedzą, nie stosuje się do Szawła, Mojżesza i całego narodu wybranego, dla którego kontakt z ich Bogiem przez lata był codziennością? Czemuż to Bóg stał się ostatnio taki nieśmiały? Że niby ja dobrowolnie ulegam podszeptom szatana, w którego też nie wierzę? A wszechmogący Bóg przygląda się temu spokojnie i potem wtrąci mnie do piekła na wieczność? Religia, która promuje takie poglądy, sama siebie nazywa religią miłości. To mi przypomina tę partię ze spójnikiem „i” w nazwie, która skutecznie niszczy jakikolwiek sens pozostałych członów nazwy. Jako ciekawostkę przytoczmy pogląd świadków Jehowy, którzy uważają, że nie ma piekła, zamiast tego jest grób dla tych, którzy nie zasłużyli na zbawienie. Dusza w ich pojęciu jest śmiertelna, więc bezbożni, w tym wszyscy katolicy, po prostu umrą. Żeby wypracować tę doktrynę, musieli wykonać parę akrobacji myślowych z Biblią, ale oni z tych, co są w stanie uwierzyć w sześć niemożliwych rzeczy już przed śniadaniem.


Powyżej mamy dwa ujęcia tematu „Nawrócenie św. Pawła”, autorem pierwszego jest evincent, a drugiego - Guido Reni.

I ty powieś sobie Jarosława

Rozumiem, że nasza polska prokuratura pod oświeconym nadzorem słusznie ustaliła, że nie ma się co czepiać narodowców, którzy powiesili portrety paru znanych polityków na symbolicznych szubienicach. Interpretując rozszerzająco ten wyrok, postanowiłem powiesić symbolicznie Jarosława Kaczyńskiego w ramach happeningu, za co nie spodziewam się żadnych szykan ze strony organów. Wyszła mi przy tym incepcja, bowiem oglądamy powieszonego Jarosława, który przygląda się się z uśmiechem wieszaniu bombki choinkowej ze znanym symbolem szczęścia.

sobota, 23 listopada 2019

Inne pozytywne uczucia też wchodzą w grę. Korespondencja 1972-2011 (Wisława Szymborska, Stanisław Barańczak)

Wcale nie trzeba lubić poezji, aby się nimi fascynować. W zasadzie nie znam Barańczaka jako poety (pominąwszy jego twórczość humorystyczną), ale jego Książki najgorsze to jedna z lepszych rzeczy, które wpadły mi w ręce w życiu. Podobnie z Lekturami nadobowiązkowymi Szymborskiej. Można się więc spodziewać, że w listach znajdziemy tę fantazję literacką, która błyszczy w ich eseistyce. Ja nie znalazłem. A dokładniej: znalazłem w ilościach homeopatycznych. Barańczak jest bardziej wylewny od Szymborskiej, której wkład w tym tomie jest zdecydowanie mniejszościowy. Główny temat Barańczaka to nieustanne hołdy dla twórczości noblistki i zabiegi o jej popularyzację w SZA, gdzie mieszkał od początku lat osiemdziesiątych. Już przed Noblem udało mu się opublikować tom jej przetłumaczonych wierszy, choć sprawa nie była łatwa. Z opisów można wnosić, że w tym kraju ludnościowo około dziesięciokrotnie przewyższającym Polskę czytelników poezji jest mniej więcej tylu, co u nas. Po Noblu oczywiście zapotrzebowanie wzrosło niebotycznie. W listach Barańczaka zdarzają się wiersze, na ogół te filuterne łamańce językowe, a jeden z listów to perełka w postaci udramatyzowanej (a właściwie ukomediowanej) konferencji prasowej, na której Szymborska mówi językami innych poetów. Znajdziemy w nich też wiele rekomendacji czytelniczych, z których najbardziej zaciekawił mnie Blady ogień Nabokova (tylko nie w tłumaczeniu Stillera! - ostrzega poeta, który przyłożył się do drugiego tłumaczenia tej książki). A co jest tematem Szymborskiej? Banały, jednozdaniowe wzmianki o wyjazdach z Kornelem lub bez, regularnie słane życzenia (bodaj najoryginalniejsze posłużyły za tytuł tomu) i nieustanne zaproszenia do złożenia wizyty w Krakowie. Sporadycznie wymsknie się jakaś bardziej osobista uwaga, jak ta z 1992 roku, że „już może wkrótce obywatelka II kategorii, jako że nie lata do kościółka” (nb. obserwacja prorocza). Po Noblu napisała:
Niełatwo mieszkać w Polsce po nagrodzie Nobla, oj niełatwo. Dla jednych mam być od tej pory Królową Korony Polskiej, z nożyczkami do przecinania różnych wstęg oraz młotkiem do wbijania gwoździ sztandarowych w rękach. Dla drugich jestem w dalszym ciągu zagorzałą bolszewiczką, która była szczera tylko w dwóch pierwszych tomikach, a potem przez 40 lat uprawiała chytry kamuflaż żeby przypodobać się tym naiwnym Szwedom. Są również i tacy, którzy panią Wisławę Szymborską czytali od zawsze, więc chyba zasłużyli na to, żeby się z nimi tą nagrodą pokojową [sic!] Nobla podzieliła. Zwłaszcza biednym parafiom coś się należy. [Interpunkcja oryginalna]
Gdzieniegdzie są też dość oszczędne komentarze do aktualnej polityki. Powyższy cytat to chyba najbardziej osobiste zwierzenie Szymborskiej. Jest jednak w tej książce dodatkowa składowa treści, która sprawia, że pomimo powyższych zażaleń książkę na pewno bym chciał mieć. Chodzi o wyklejanki Szymborskiej, które są reprodukowane w dużej liczbie. I za to niech będą dzięki wydawnictwu a5.

czwartek, 21 listopada 2019

Dziwnych rzeczy można się napatrzeć...

Mkną intrygi na spienionych koniach... Czyli będzie o teatrze. Najpierw o Triumfie woli duetu Demirskiego i Strzępki, znanych mi do tej pory głównie ze słynnej rozmowy z Chlastą w Tok FM, w czasie której Strzępka się wkurwiła, jak to oznajmiła głośno, i razem z Demirskim opuścili studio. Byłem ich ciekaw i przyznam, że niewątpliwie produkcja jest oryginalna - tyle że ilekroć wychodzę ostatnio do teatru, to zieje oryginalnością, a te nieliczne sztuki zrobione po bożemu stają się przez to niezwykle świeże. Triumf to parę opowieści snutych w dość wydumanych ramach katastrofy lotniczej, ze szczyptą fantazji Felliniego. Wśród historii jest ta o gejach, którzy poparli strajkujących górników w Thatcherowskiej Wielkiej Brytanii, jak również o pierwszej zawodniczce, która przebiegła maraton. Niestety tę wcześniejszą opowieść znamy dobrze z filmu Dumni i wściekli, więc efektu zaskoczenia nie było. Krótko potem widziałem Wesele wyreżyserowane przez Klatę, które było odlotowe, zwłaszcza, że jako zespół weselny zatrudnili thrashmetalową Furię. Niepokój mój budziło to, że gdybym nie znał sztuki Wyspiańskiego ze szkoły, to zapewne nie zrozumiałbym, o czym jest rzecz. Jak pamiętamy, dramat kończy się zaklętym tańcem, który Klata wyciął, a zamiast tego kazał postaciom stać bez ruchu, kiedy Jasiek biega pośród nich i próbuje ich wyrwać z letargu. Jasiek nie jest zwykłym chłopcem, nie zdradzę na czym polega jego odmienność, ale trafia do mnie ta metafora. Ten Jasiek wyrywa nas z letargu już dłuższy czas i, zdaje się, niewiele wskórał. Spodobała mi się nieco sardoniczna Panna Młoda i Czepiec, który był zawadiacki i przystojny (Krzysztof Zawadzki). Kolejny spektakl to Dzienniki Gwiazdowe w Grotesce. Wystawiać Lema to zawsze wyzwanie, oryginalne Dzienniki to ładnych paręset stron, więc oczywiście trzeba dokonać wyboru. Zawsze można się doczepić, że przecież można było sięgnąć po to, zamiast tamtego. Sam Lem napisał sztukę o profesorze Tarantodze (kiedyś widziałem w Teatrze TV i do dzisiaj marzę, aby zobaczyć jeszcze raz), sądząc po niej - wolałby tradycyjny teatr.  Przedstawienie jest znowu dość oryginalne, choć pod względem magii środków teatralnych dość ubogie, jeśli chwilę wcześniej było się w krakowskim Teatrze Starym. Zupełnym zaskoczeniem była piosenka śpiewana przez Ijona Tichego, czyli mocne odcięcie się od skompromitowanego Stanisłąwskiego (w stronę skądinąd skompromitowanego Brechta). Momentami było niezłe, zwłaszcza wątek mnichów-robotów był udany. Znowu muszę powiedzieć, że gdybym nie znał tekstu, to prawdopodobnie odniósłbym całkiem mylne wrażenie, jeśli chodzi o Lema, który jest znacznie dowcipniejszy od swojej wersji scenicznej. Teraz proszę nie czytać, bo ejdżyzm i fatszejming przez ze mnie przemówi: wolałbym w roli Ijona kogoś młodszego i chudszego. Na koniec Stary Testament - reanimacja w Teatrze Słowackiego. Skoro produkcje teatralne to często sceniczne przeróbki dzieł niedramatycznych, to czemu nie potraktować podobnie Starego Testamentu? Wziąć stamtąd parę historii i przeinterpretować lub w ogóle nadać im jakiś sens, którego często są wyzbyte. W sztuce mamy stworzenie świata i ludzi oraz historie: żony Lota (nieznanej z imienia!), Tamar (córki Dawida), Judyty i Holofernesa, sędzi Gedeona, Dawida i Batszeby, Zuzanny i starców i Samsona i Dalili. Chyba lepiej byłoby sobie te opowieści przeczytać przed obejrzeniem sztuki, choć być może by to zaszkodziło. Trzy mocne punkty spektaklu to bardzo ładne śpiewy na początku i końcu, bardzo dobry monolog żony Lota (z trafnym pytaniem: to ja zostałam ukarana, bo się obejrzałam, a za to, co potem działo się w jaskini między Lotem a córkami, nikt nie został ukarany!?) i przejmujący, pokonany Samson. Zdziwił nas nieco geriatryczny Adam, ale w końcu został stworzony na podobieństwo Pana, który sam młody nie był. Ciekawostka: w czasie spektaklu wyświetlano napisy po angielsku i ukraińsku. Organizacja widowni sugeruje, że będzie interaktywność, ale uspokajam: była wprawdzie, ale w stopniu znikomym. Trafiłem do grupy „złych pomysłów”, zapewne całkiem prawidłowo, skoro wypisuję tutaj takie rzeczy.

Zabójczy rejs czyli Murder Mystery

Mój Jimmy nie jest frajerem, który daje na rocznicę kartę Amazona - mówi Holly w czasie obiadu z Nickiem i Audrey i pokazuje nowy pierścionek. Wszyscy się śmieją, nawet Nick, który parę godzin wcześniej kupił żonie kartę podarunkową Amazona. Wersja budżetowa, pięćdziesiąt dolarów. Żona marzy od dawna, a dokładniej - od wesela, o podróży do Europy, która miała być ich poślubną, ale się nie złożyło. W porywie szaleństwa Nick zgadza się na podróż, choć przekracza to zdecydowanie jego możliwości budżetowe. Dziwnym trafem poznany w czasie lotu angielski wicehrabia oczarowany Audrey zaprasza parę na jacht swojego wuja na rejs po Morzu Śródziemnym, a na pierwszej powitalnej kolacji dochodzi do morderstwa owego wuja, więc już wiemy co oglądamy: komediową wersję kryminału Agathy Christie o morderstwie w wyższych sferach. Wszyscy płynący jachtem są podejrzani, Nicka i Audrey nie wyłączając, choć oni akurat nie mieli powodu mordować wuja, w przeciwieństwie do pozostałych: zemsta lub chęć zagarnięcia ogromnego majątku na drodze spadkowej. Nicka gra Sandler, aktor, na którego komediowy czar jestem dość odporny, a Audrey - Aniston, która przeciwnie - radzi sobie z moim układem odpornościowym. Drugi ograny motyw to prostak Amerykanin, dzięki któremu udaje się rozwiązać sprawę i schwytać złoczyńców. Mniej więcej przed czterdziestką traci się zdolność do traktowania takich filmów jako super zabawy. Mnie całkiem wystarczyło, że był to najlepszy film jaki widziałem tego dnia. Przyznałbym mu trzecie miejsce w tej kategorii, jak to się przytrafiło pewnemu facetowi, który jako jedyny wystartował w pewnym konkursie.

niedziela, 17 listopada 2019

Siłacz czyli Athlete: Ore ga Kare ni Oboreta Hibi

Japonia to ciekawy przypadek z wielu względów, choćby dlatego, że jest to zapewne najszybciej zmodernizowany kraj świata, który ze średniowiecza przeskoczył od razu w epokę high-teku. W sensie obyczajowym Japonia jest dość wsteczna, bo pary jednopłciowe nie mają tam żadnych praw, co jest o tyle dziwne, że wedle mojego rozeznania nie jest to kraj ludzi religijnych, a to głównie z rozmaitych religii wywodzą się zakazy zrównania par homo w prawach. Temat dyskryminacji gejów jest w tym filmie raczej uboczny, a na planie pierwszym mamy romans Kohei z Yutą, pierwszy - jak na Japończyka apetyczne ciacho - świeżo po kolapsie nieudanego, choć długoletniego małżeństwa, drugi jest otwartym gejem z rodzinną traumą w postaci ojca w śpiączce i niezrealizowanych planów życiowych. Wiadomo, że nie może być cukierkowo, po pierwszej fazie ćwierkająco-szczebiocącej nastąpi zaraz druga, kiedy zaczną się problemy, a nie wchodząc w szczegóły powiedzmy, że kochankowie nie są szczególnie dobrze dobrani. Cóż, nie pomoże na to polska żubrówka serwowana w klubie dla gejów. Przy okazji mogliśmy stwierdzić, że japońskie pedałki w swym afektowanym przegięciu potrafią być równie irytujące, co te zachodnie. Nie ma w filmie drugiego polskiego akcentu jakim jest piosenka Szła dzieweczka w wersji japońskiej, podobno nie wiedzą tam nawet, że to zapożyczone z Polski. Mimo wszystko zakończenie jest w miarę optymistyczne - takie, że można z czystym sumieniem stwierdzić, że było to jednak coś ambitniejszego niż typowy romans. Sprawdziłem za pomocą tłumacza gugla znaczenie tytułu japońskiego. Pęknięcie, które we mnie utonęło. Coś w sam raz dla Malindy.

wtorek, 12 listopada 2019

Telefon zaufania czyli Crisis Hotline (lub Shadows in Mind)

Simon od niedawna pracuje w telefonie zaufania dla elgiebetów, a już jest mocno znudzony. Marudzą, że nie mogą znaleźć partnera lub że szef ich nie docenia. Co to znaczy? To, że zaraz zadzwoni chłopiec z planem zamordowania paru osób. Miejsce akcji to Dolina Krzemowa, więc wiadomo, dzwoniący Danny zna dobre sposoby, aby zabezpieczyć się przed namierzeniem. Pracować w takim miejscu to spełnienie marzeń, nie? Oczywiście, jeśli nie przeszkadza ci, że za swoją pensję możesz wynająć schowek na miotły, a tymczasem nowo poznany Kyle (poznawany coraz dogłębniej, dodajmy) mieszka w dwupiętrowym apartamencie, który u Danny'ego zachwyt wzbudza. Gdzież to można tak dobrze się ustawić? W branży porno, która według scenarzystów prosperuje świetnie. Sam Kyle jest zaledwie człowiekiem od stron www, ale to już wystarczy, żeby nieźle zarabiać. Danny poznaje jego pracodawców, parę zblazowanych gejów, oraz, przy okazji, tajemniczego Forresta. Porno biznes jako taki jest legalny, ale dla szczodrych VIP-ów urządza się specjalne pokazy wykraczające poza granice prawnego banału. Danny'emu, który tymczasem już zdążył się zakochać w Kyle'u, niezbyt się to podoba, więc planuje namówić ukochanego, aby rzucił tę lewą robotę i zamieszkał razem z nim w schowku na szczotki. Ten film to rzadki przypadek, kiedy widz jest trzymany w napięciu, bo przez długi czas naprawdę trudno odgadnąć, skąd wzięły się mordercze plany Danny'ego. Dla twórców filmowych jest to sytuacja dużo lepsza od tej, kiedy mordercze plany rodzą się w głowach widzów, którzy właśnie obejrzeli ich dzieło. Dziwna mi wyszła ta pochwała filmu, ale mogło być gorzej. Zwłaszcza gdyby mi wtrąciła wiewiórka Małgosia się.

Miłość pod jednym dachem czyli Falling Inn Love

Dachem dwuspadowym - podpowiada usłużnie słownik Google'a. I to jest chyba dowcip lepszy od czegokolwiek w tym romkomie, który jest dziełem na swój sposób wybitnym, jeśli sądzić, że motywacją twórców było stworzenie filmu, który jest esencją tego, co najgorsze w romkomach. Przyznaję - oglądałem z zapartym tchem. Cudowna, zużyta po tysiąckroć klisza następuje zaraz po ślicznym, wytartym banale, który poprzedziła sytuacja zapierająca dech swoją przewidywalnością. To taki film, który Mamoń polubi od razu, choć wcześniej go nie widział. Panna Gabriela z San Francisco traci niespodziewanie pracę oraz chłopaka Deana, to drugie z własnej inicjatywy. Dostaje propozycję w stylu nigeryjskiego księcia, a tu proszę, ten nowozelandzki hotelik, który znienacka stał się jej własnością, istnieje naprawdę, choć nie jest taki uroczy jak na zdjęciach. Dowcipy sypią się jeden po drugim, jak u Barańczakowego gawędziarza. Drzwi odpadają z framugą, kran się urywa, łóżko zapada, okno ma tylko pół szyby, a wszędzie panoszy się koza. Jest i Jake, książę z bajki, czyli lokalny mistrz remontów, za którym Gabrysia z początku nie przepada, choć nie ma żadnego powodu, ale ma go scenarzysta, bo przecież to takie fajne, że najpierw patrzyli na siebie spode łba, a później się całują. Na koniec, po remoncie pojawi się ex, wezwany przez podstępną konkurentkę, o nie! Czyżby miał to być koniec romansu Gabrieli i Jake'a!? Ależ nigdy w życiu, romans jest jak cukier, a prędzej niż cukier skończy się świat. Przy okazji: trochę nas dziwi przystojniak Dean, któremu ciężko jest pojąć, że został rzucony. Wygląda na osobnika słabo oblatanego w zawiłościach związków heteroseksualnych, całkiem jakby był gejem, którym jest grający go aktor.

Alita: Battle Angel

Z okazji ostatniego Terminatora dopadła mnie refleksja o niezwykłej wtórności kultury naszych czasów, w których dominują sequele, podróbki, przeróbki i niedoróbki. Terminatory, alieni, avengersi, batmany i wonder womany... Nawet chwalony ostatni Joker to jednak nic nowego pod księżycem Gotham City. Czy Alita to nowa gwiazda na niebie współczesnej popkultury? Nie. To wyciągnięty z grobu żołnierz-zombie Brechta, któremu leją do gęby wódę, żeby truchło mniej cuchło. Film złożony jest z samych spodzianek. Mamy wiek XXVI, Alita jest przywróconym do życia cyborgiem, pardonnez moi, cyborżką z czasów wojen rozegranych trzy wieki wcześniej. Co to jest? - pyta Alita doktora Idę. - Motorball. Nic, co powinno by cię interesować - pada odpowiedź. Motorball to rodzaj wyścigu z wszelkimi chwytami poniżej pasa, które pozwalają wyeliminować przeciwników, miecze, piły, kłonice. I co się okaże? Alita będzie mistrzem motorballa. Nie tylko tym, bo również znakomitą wojowniczką w filigranowym ciele. Nawet jeśli potną ją na kawałki, nic się nie stanie, bo w tej epoce zamiana jednego ciałka na inne to fraszka, igraszka, zabawka blaszana. Opowieść urywa się w środku, kiedy już staje się jasne, kto jest prawdziwym wrogiem Ality. Moja ciekawość dalszego ciągu historii zemsty nie jest zbyt nachalna. Może to starość, przez którą kiepsko znoszę te nieustanne sceny walki pokazywane jako ciąg półsekundowych ujęć z animacją komputerową. Sama Alita o buzi z japońskich kreskówek też jest animowana, zabieg dość dziwny, jeśli wziąć pod uwagę realistyczne animacje z Władcy pierścieni. Niegdyś Wybrańczyk pasjonująco omówił filozoficzne aspekty Naruto, jednej z japońskich anime. Nie sądzę wszelako, żeby film o Alicie był dla niego w jakikolwiek sposób inspirujący.

Młodość Astrid czyli Unga Astrid

Duński film o słynnej szwedzkiej pisarce. Jaki to interes dla Duńczyków? No, zawsze to miło przedstawić się jako kraj ludzi bardziej otwartych od tych zakutych religijnych pał ze Szwecji lat dwudziestych. To właśnie w Danii pod okiem dobrej pani wychowuje się dziecko Astrid, poczęte w związku niesakramentalnym. Cały dramat kręci się wokół dziecka Astrid, matki odseparowanej od maleńkiego synka sztywnymi konwenansami epoki. W zasadzie film mógłby opowiadać o krawcowej, a nie słynnej pisarce, bo sukces literacki jest dla Astrid jeszcze odległą przyszłością. Film ma jeden moment wspaniały, kiedy Astrid dla dobra dziecka postąpi wbrew swoim najgłębszym pragnieniom. Jak to zwykle z filmami biograficznymi o pisarzach: ich oryginalne pomysły są dużo ciekawsze od historii ich życia. Niedolą pisarki trochę się znudziliśmy, ale oczywiście też trochę się przejęliśmy, choć dalece nie takim stopniu jak niegdysiejszą Filomeną. Na zakończenie mamy jaskółkę nadziei: jednak te pały nie były aż tak zakute.

Terminator: Mroczne przeznaczenie czyli Terminator: Dark Fate

Czy to dobry pomysł, aby przez popkulturę lansować nowe wzorce ról społecznych? W sensie idei - czemu nie, irytuje mnie wiele stereotypów, w myśl których kobiety nie powinny być inżynierami lub matematykami. (W ramach dygresji wspomnę o rzekomej dyskryminacji kobiet w naukach ścisłych. Najbardziej przekonuje mnie argument o presji rodziny, które daje sygnały w rodzaju: czy ty, dziecko, zwariowałaś? Chcesz być matematyczką? Nie poradzisz sobie, idź pracować do szkoły. Na poziomie uczelni nigdy żadnej dyskryminacji nie widziałem.) Jeśli natomiast chodzi o spodziewane wpływy pieniężne - jest to wielkie ryzyko, bo już jakoś tak jest, że znane produkcje spod znaku SF przyciągają nerdów płci męskiej, którzy niespecjalnie przepadają za silnymi postaciami kobiecymi. Z serią filmów o terminatorach pod względem feministycznym nie było tak źle, już w pierwszym filmie Sarah Connor dzielnie poradziła sobie z morderczym żelastwem. Najnowsza produkcja na otwarciu poniosła finansową klapę, choć jako fabuła jest pomysłowym autoplagiatem. Znowu mamy płynny metal i człowieka płci żeńskiej, obrończynię Dani, przyszłej zbawczyni ludzkości, która zajęła miejsce zlikwidowanego Johna Connora. Przyznam, że się już dawno pogubiłem we wszystkich pętlach i paradoksach czasowych Terminatora, i niespecjalnie chce mi się dociekać, czy nowa fabuła ma sens w odniesieniu do poprzednich. W pierwszym filmie z serii wysłannik od Johna zapładnia Sarah, więc nie byłoby Johna, gdyby nie wysłannik, ale nie byłoby wysłannika, gdyby nie John. Krążą słuchy, że odpowiednia kombinacja marihuany, pejotlu i kazań Jędraszewskiego może pomóc nam z tym handlować. W drugim Terminatorze mieliśmy przeprogramowanego T-101, teraz też będzie, choć trochę głupiej. Moją radość budzi to, że w ramach feministycznego odwrócenia ról jako sex zabawki występują mężczyźni, w tym przypadku będzie to Diego, brat Dani, szybciutko wyeliminowany z akcji, ale za to wcześniej pokazał zgrabny torsik. Ten cały feminizm zalatuje seksizmem à rebours, ale to dobrze, przynajmniej dla gejów. Jako film akcji jest to produkt całkiem przyzwoity, a przypięta mu łatka feministyczna nie ma wpływu na mój odbiór. Z taką opinią chyba wypadam z głównego nurtu, przeto pozdrawiam z osobnego wysięku z szamba.

poniedziałek, 4 listopada 2019

Król, który uciekł (Jędrzej Napiecek)

„Prawdziwi” patrioci powinni mieć problem z Henrykiem Walezym, który porzucił tron tak wspaniałego kraju jak Polska, choć oczywiście nie była to Polska, lecz Rzeczpospolita Obojga Narodów. Dlatego poręczne bardzo jest, że można określić go ciotą i nieudacznikiem. Jak zauważa Napiecek, jako król Francji uchodzi Henryk za jednego z lepszych, który mógłby wiele więcej osiągnąć, gdyby nie udany zamach na jego życie. Nie jestem patriotą „prawdziwym”, więc Walezy nie stoi mi kością w gardle, a ze Stommy zapamiętałem ów obrazek z królewskiej ucieczki, kiedy zbiegom już za granicą drogę zagrodził kasztelan Tęczyński na czele oddziału, po czym przysięgając wierność Henrykowi upuścił krwi swojej. Tym akurat Henryk niewiele się przejął. Powieść Napiecka jest raczej luźno oparta na faktach, ale za to czyta się bardzo dobrze. Główna postać to Jan Krasowski, nieomal geniusz sprytu i intelektu uwięziony w ciele karła, który pociąga za sznurki w taki sposób, aby nikt nie odgadł, jaka jest jego rola. Cała afera z Henrykiem na polskim tronie to intryga Jana, który w ten sposób realizuje swój plan zemsty. Gratuluję Napieckowi stylu, wyjątkowo dla mnie lekkostrawnego, a przy tym nie ma się wrażenia, że głupotkę czytamy. To nawet niezły pomysł, żeby o tamtych czasach pisać bez cienia stylizacji i silenia się na archaizmy. Zauważmy, że te archaizmy brzęczały w uszach tamtej epoki jak żywa mowa. Za to opieprz należy się redakcji, która koncertowo spartoliła korektę. Autor od biedy może nie wiedzieć, że pisze się „szczęk oręża”, nie „strzęk”, „homunkulus”, nie „hummunkulus” (użyty raczej absurdalnie), „sybaryta”, nie „sabaryta”, „arkebuzy”, nie „akrebuzy”, oraz że nie powinno się używać „także” w znaczeniu „tak więc”. Większa odpowiedzialność za te ekscesy spada na redaktorkę Paulinę Bieniek, która ma na sumieniu maturalne wpadki licealistów, którzy być może sięgną po tę książkę. Im zatem tej pozycji nie polecam.

niedziela, 3 listopada 2019

Niedorajda, czyli co nam radzą poradniki (Michał Rusinek)

Po przeczytaniu Co w drókó piszczy Kerna musiałem nieco odchorować, bo śmiech to zdrowie, ale jego nadmiar powoduje osłabienie ogólne, a najbardziej strun głosowych. Warto czasem poćwiczyć śmiech bezgłośny na takie okazje. Dobrze, że nie mam zwyczaju turlania się, choć zdarza mi podczas śmiechu się trząść tułowiem w pozycji leżącej, ale łóżko mam niezłe, bo wytrzymało. Rusinek aż takich komplikacji u mnie nie spowodował, ale nie twierdzę, że jest on w zestawieniu z Kernem niedorajdą. Ja też już nie jestem tym czytelnikiem Kerna, bo upłynął szmat czasu od tej pory, chociaż wydaje się, że to tylko strzęp ścierka. Poradniki, o których pisze autor w tytule, należy rozumieć szeroko, a miejscami lepiej przestać rozumieć, bo w przeciwnym razie za poradnik należałoby uznać nie tylko rozmaite wynurzenia z czeluści internetowych, ale i ogłoszenia o kupnie i sprzedaży, jak również treść tatuaży. Marty Gessler przyszłości być może będą odsłaniać uda, aby ukazać przepis na pierogi ruskie à la tyrolienne, a teraz musi nam wystarczyć to po chińsku.

[247, Jak podrywać]
„Uważam, że świat idei Platona, podmiot transcendentalny u Kanta i trzeci świat Poppera mają ze sobą coś wspólnego” – też tak uważamy.

„Hej, ty też jedziesz tym pociągiem?” – to także zdanie, które każe odbiorczyni zadać sobie pytania natury filozoficznej i od razu sytuuje dalszą konwersację na planie filozofii języka oraz logiki. Chyba że rzeczona odbiorczyni uzna nadawcę za kretyna.


[418, Jak sprzedawać]
„Oddam za Milkę najchętniej wszystko”
Ten ostatni przykład brzmi szalenie dramatycznie. Nie wiemy, czy istnieje uzależnienie od czekolady, ale sugerowalibyśmy ogłoszeniodawcy wizytę u psychologa.

[614, Jak być inteligentem]
Prokrastynacja – ulubiona czynność tych, którzy zamiast realizować → Projekty, chodzą do kawiarni i gadają o projektach. To właśnie dzięki prokrastynacji projekty często pozostają w poprawnej znaczeniowo sferze projektów.

[832]
Ha, ha, ha.
Polemika z autorem: słownik dopuszcza śmiech w tej szacie ortograficznej, ale ja lansuję śmiech „cha, cha, cha”, bo „ha” pasuje mi raczej do sytuacji trudnych: „ha, trudno!”.

[1056, Jak przetrwać]
Zrób płot z moczu – brzmi to dość tajemniczo, więc przeczytajmy rozwinięcie tytułu: „obsikanie drzew wokół pomoże oznaczyć twój teren, powstrzymując potencjalnie groźne bestie od penetracji”. Znów mamy wrażenie, że to porada dla właścicieli ogonów. Zastanawia nas natomiast brawurowa decyzja tłumaczy, by posłużyć się dość dwuznacznym słowem „penetracja”. Freud się kłania.
Mnie natomiast natychmiast stanęła przed oczyma survivalowa niewiasta obsikująca drzewostan z lęku przed penetracją.

[1829, Jak czytać nagłówki]
„Pokłócili się o wybór imienia dla dziecka. Jedna osoba nie żyje, siedem odniosło obrażenia” – Jesteśmy pod wrażeniem. Zwykle to rodzice wybierają imię dla dziecka. W tym przypadku w dyskusję włączyli się, jak mniemamy, dalsi krewni, znajomi lub sąsiedzi.

[1861, Jak czytać nagłówki]
„Kudowa-Zdrój. Do konkursu zgłosiła się tylko jedna osoba. Zajęła trzecie miejsce” – Nie interesuje nas, co to był za konkurs. Jesteśmy pod wrażeniem bezkompromisowości jurorów. Widocznie na inne miejsca osoba ta nie zasługiwała.
Przynajmniej o tyle dobrze, że nie ex æquo.

Mapplethorpe

Być gejem i nic nie wiedzieć o Mapplethorpie - toż to zgroza. Przed obejrzeniem filmu byłem przykładem takiej obrzydliwości w oczach Pana. W swoich czasach był to pionier, który podniósł fotografię do rangi sztuki, ale chwila, chyba jednak nie, bo byli wcześniej jacyś Beksińscy, a nawet Witkace, ale mało znani za oceanem. Mniejsza o to, a większa o to, czy Mapplethorpe zasługuje na film biograficzny? Po obejrzeniu powiedziałbym, że nie. Przynajmniej nie na taki, jak ten, w którym biografia znanego artysty jest przedstawiona jako wyselekcjonowany ciąg zdarzeń z jego życia bez żadnego motywu przewodniego. W Amadeuszu był ten zafałszowany skądinąd wątek rywalizacji rzemieślnika Salierego z geniuszem Mozartem, w filmach o Napoleonie jest jakaś historia w tle, a tu nic. A AIDS? - zakrzyknie czujny bot Google'a? AIDS jest, ale jako temat zupełnie uboczny. Jedyna refleksja warta zapisania, to kwestia łamania obyczajowego tabu w dziełach sztuki, po swobodnych latach siedemdziesiątych przyszła konserwatywna kontrrewolucja i paru dyrektorów galerii poszło za kratki, kiedy urządzili wystawę dzieł Mapplethorpa. Nic specjalnie zaskakującego nie ma w tej biografii, z początku był zbuntowanym, biednym chłopcem o heteroseksualnym stylu życia, który na szczęście porzucił. Znalazł na swojej drodze życia parę przyjaznych dusz, ale dalibóg nie wiemy dlaczego, bo wydawał się raczej apatyczny. Bronią się nieco lepiej sceny relacji artysty z mocno tradycyjnymi rodzicami, kolejne ciekawe pytanie, jak na takim gruncie mógł zakwitnąć tego rodzaju osobnik jak Mapplethorpe. Niby tu marudzę, ale ostatecznie nie był to zły film, widziało się wiele gorszych, ale i lepszych, a najszybciej się zapomina te średnie. To rzekła Wisława, guru nasza. 

Wymazani czyli Izbrisana

Kto nie miał skojarzenia z Kafką, niech pierwszy rzuci zszywaczem. Biedny Kafka, pisarz dość metafizyczny, stał się popkulturowym znakiem uciążliwości biurokratycznych. Łączenie Kafki z tym akurat filmem nie jest najgorszym pomysłem, bo problemy głównej bohaterki Any to bardziej walka o przetrwanie niż męki związane z wypełnianiem PIT-u. Słowenia nie ma dobrej prasy w Polsce, a znana jest głównie jako kraj tranzytowy, który postanowił na tym zbić interes ustanawiając absurdalnie wysokie opłaty autostradowe, jakieś 15 euro za pół godziny jazdy, jeśli jedzie się z Chorwacji do Austrii (to prawie tak drogo jak na autostradzie Kulczyka pod Poznaniem). Plotki mówią, że kierowcy, którzy chcą ominąć autostrady, są nieźle trzepani przez lokalną policję. Prr, miało być o Anie, która jest z pochodzenia Serbką, ale całe życie spędziła w Słowenii, dokąd przenieśli się jej rodzice jeszcze za czasów Jugosławii. Jak pamiętamy, Słowenia oddzieliła się od tego kraju raczej bezkrwawo, ale na fali nacjonalizmu w początku lat dziewięćdziesiątych lokalni politycy wpadli na pomysł przeprowadzenia czystki etnicznej metodami urzędniczymi. W krótkim czasie element obcy został pozbawiony wszelkich praw, wystarczyło tylko wymazać ich z systemu i odebrać lub unieważnić dowody osobiste. Według filmu w tym czasie urzędy były już skomputeryzowane, a panna recepcjonistka w porodówce sprawdziła w sieci, że Any nie ma w systemie. W sieci? W tym czasie? (A mieszkańcy super nowoczesnego mocarstwa, czyli SZA, do dziś dostają wypłaty czekiem. Czasem czekają na czek wysłany pocztą. Niekiedy czek się opóźnia, bo trzeba konie podkuć po drodze lub naprawić pękniętą oś w pocztowym dyliżansie.) Mimo, że sieć Any nie widzi, przyjęli ją, urodziła, ale jako osoba pozasystemowa nie ma żadnych praw do dziecka. Sytuację komplikuje fakt, że bobas jest owocem zdrady małżeńskiej, a jego tatuś, który jest ważnym Słoweńcem, nie ma raczej ochoty rujnować sobie kariery przyznaniem się do dziecka. Niby jest to jakaś sprawa dla mediów, niesprawiedliwość kłuje w oczy, ale na tym etapie Słowenia jest jeszcze krajem o mentalności totalitarnej, zbyt świeża jest jej niepodległość, aby zapomniano o metodach starego systemu. Wychodzi na to, że Słoweńcy nakręcili bardzo niemiły film o sobie samych. Mają za to u mnie plusa, ale na 15 euro muszą się jeszcze bardziej postarać.

Jonathan Agassi uratował mi życie czyli Jonathan Agassi Saved My Life

Matt Dillahunty, gwiazda ateistycznego internetowego show Atheist Experience, niedawno w rozmowie z religijną panią wyraził swój podziw dla tak zwanych sex workers, czyli pracowników i pracownic sektora usług horyzontalnych. Intencja była oczywista: dobitnie stwierdzić, że odrzuca religijne przesądy potępiające prostytucję i - szerzej - cały biznes wokół seksu. SZA to kraj niezwykle popieprzony pod tym względem, w wielu stanach prostytucja jest nielegalna, choć jednocześnie jest to kraina kwitnącej pornografii, a czymże, jak nie dowodem uczestnictwa w prostytucji, są filmy porno? Albo taka Szwecja, która na jakiejś dziwnej zasadzie zdelegalizowała zakup usług seksualnych, choć ich sprzedaż jest dozwolona. Czemu to ma służyć? (Ok, wiem czemu, ale pytanie zasadnicze jest: po co zakazywać?) W Polsce jest niby sensowniej, nie można czerpać zysków z prostytucji osób trzecich. Piszę „niby”, bo przecież jest to zapis martwy jak Janek Wiśniewski, skoro zakładasz agencję towarzyską i spokojnie trzepiesz kasę, a jak sfilmujesz jakiegoś marszałka ruchającego nieletnią, to możesz liczyć na bonusy. Cały ten wstęp jest po to, żeby odsunąć na bok mało ważną kwestię oceny moralnej Agassiego jako aktora porno. Lub męskiej dziwki, co często idzie w parze z sukcesem w branży porno. Znajduje się wtedy wielu dzianych klientów, którzy zainwestują sporo w kontakt bliższy niż poprzez ekran komputera. Po tytule sądziłem błędnie, że może to być opowieść jakiegoś fana Agassiego, a tymczasem jest to historia samego aktora, bardziej ekshibicjonistyczna niż jego filmy dla dorosłych. Agassi to rzecz jasna pseudonim, prawdziwego nazwiska aktor nie ukrywa, ale mało mu się ono wydawało gwiazdorskie. I właśnie ta postać porno gwiazdy miała go ocalić. Pytanie od czego? Od zwykłego życia w Tel Awiwie? Drogi Jonathanie, tysiące ludzi sobie z tym radzą, a ty byś nie mógł? W filmie Agassi odsłania się mocno, poznajemy jego rodzinę, z której najgłębsze relacje łączą go z matką, wspierająca syna w karierze aktora porno. Może nie do tego stopnia, żeby oglądać jego filmy, choć te nieseksualne fragmenty - owszem. Poza tym poznajemy umiarkowanie mroczną rodzinną przeszłość i niezbyt wesołą chwilę późniejszą, gdy Agassi wypadł już z branży. Kiedy na to patrzymy, zaczynamy wątpić, że Agassi uratował kogokolwiek. To jemu potrzeba pomocy, bardziej niż kiedykolwiek. Z filmu tego się nie dowiemy, ale według Instagrama Agassi trzyma się nieźle. Skądinąd wiemy, że pracuje w hipermarkecie, a po projekcjach filmu zainteresowali się nim reżyserzy teatralni. Zdziwiłbym się, gdyby ten przydługi film spodobał się komukolwiek niezainteresowanemu tematem porno dla gejów. To samo myślałem onegdaj o filmie Dream Boat, więc jasno widać, że się nie znam.