Strony

sobota, 29 grudnia 2018

Cytat wart ocalenia

If you go in somebody’s dorm room and she touches you, and places your penis in her mouth, she has not conveyed consent. (Hanna Stotland, uczelniany konsultant ds. molestowania seksualnego)

Źródło wzięte z tweeta @amyalkon. W zasadzie miałem się dziwić, że narracja pani Stotland jest płciowo stronnicza, ale przyznam, że dziwniejsze byłoby, gdyby nie była.

Tweet wart zacytowania

Autorem jest @KeatonPatti, który dał botowi do obejrzenia tysiąc godzin występów stand-upowych, a potem zażyczył sobie, aby bot na tej podstawie sam coś stworzył. [X]

Ornitolog czyli O Ornitólogo

Ten przypadek to świetny materiał na podpuchę. Polećcie ten film znajomemu mówiąc, że jest to piękna historia o miłości – lub coś w tym stylu. O czymkolwiek to jest, nie ma chyba jeszcze wystarczających środków komunikacji, aby to przekazać – w języku ludzi czy aniołów. Zaczyna się zwyczajnie, ornitolog Fernando podgląda dzikie ptactwo na leśnym odludziu. Malownicze ujęcia, spokój, a jedyny kontakt z cywilizacją to rozmowy z partnerem. Wkrótce Fernando pakuje rzeczy do kajaka, wypływa na dalsze obserwacje i tonie. Jeśli odrzucimy pogląd, że dzieło jest mocno inspirowane Krainą Grzybów, ciąg dalszy ma sens w zasadzie tylko jako zwidy przedśmiertne, bo niby ratują go dwie zbłąkane chińskie katoliczki, które za chwilę okazują się obłąkane. Fernando ratuje się ucieczką i, gdyby to była mniej psychiatryczna opowieść, to po prostu czym prędzej by wrócił do cywilizacji, ale tajemnicza konieczność mu tego wzbrania. Dzięki temu zazna wielu jeszcze przygód, spotka dzikich, przygodnego kochanka i amazonki. Nad wszystkim unosi się Duch święty w postaci białej gołębicy, bo przeznaczeniem Fernanda jest zostać gejowskim świętym. Wszystkie te zdarzenia mają miejsce gdzieś na północy Portugalii, co jest największą niespodzianką, bo do tej pory myśleliśmy, że „już nie ma dzikich plaż”.

Idealny dom czyli Ideal Home

Z każdą chwilą przekonujemy się, że film jest ulepiony ze wszystkich znanych nam, tysiąckroć ogranych i niemiłosiernie oklepanych stereotypów. Do pary gejów trafia chłopiec powiązany pokrewieństwem z jednym z nich, choć w żaden inny głębszy sposób. Choć nie planowali poszerzenia rodziny, pomimo początkowych oporów przyjmują dzieciaka i wchodzą w rolę opiekunów. Starszy Erasmus to gwiazda telewizyjnego programu kulinarnego, młodszy, Paul, to jego współpracownik. Pierwszy jest ikonicznym, elokwentnie sarkastycznym gejem (z obowiązkowym akcentem brytyjskim – czyli współczesny klon Oscara Wilde’a), choć okazywanie uczuć nie wychodzi mu już tak świetnie. Mają już dłuższy staż pożycia, więc ciągle się kłócą i spierają, a robią to uroczo. Oczywiście, że dziecko wpłynie ozdrowieńczo na relacje między nimi. Oczywiście, że będzie parę melodramatycznych momentów. Mniej oczywiste było to, że tak świetnie wypadną odtwórcy ról chłopca i Paula, w tej ostatniej – Paul Rudd z imażem podstarzałego hipstera. Dialogi – zaskakująco zabawne. Jak nam kiedyś uświadomiono, Szekspir był plagiatorem, który przerabiał rzeczy gorsze na lepsze. Coś takiego zaszło w tym przypadku.

Io c'è czyli Just Believe

Obejrzałem to w czasie dłuższego lotu. Warunki do oglądania przeciętne, więc wybrałem film z napisami, bo to lepsza opcja w hałasie. Na razie Lufthansa nie rozpieszcza nas polskimi napisami. Czy to jakaś nowa reguła, że komedie francuskie są defunesowo głupkowate, a włoskie starają się udawać, że nie są komediami? Przyznam, że historyjka ma potencjał. Massimo odziedziczył po tatusiu pensjonat, ale coraz gorzej mu idzie, więc widząc działalność domu pielgrzyma prowadzonego przez zaradne zakonnice, postanawia założyć swoją religię, aby korzystać z niekończących się wakacji podatkowych. Do biznesu zaprzągł nowego męża swojej byłej żony, któremu zależy na powodzeniu Massima, bo żyje z alimentów płaconych żonie. Wymyślają religię, która w zasadzie ma już nazwę, choć mało kto przypisuje temu charakter religijny: egoizm. Ja jestem bogiem, każdy z nas nim jest. Typowe zagranie jest takie, że ludzie się przyłączają i zaczynają brać to serio. I robi się strasznie poważnie jak na komedię. W Polsce podobno mieliśmy gang, który podszył się pod związek wyznaniowy i sprowadzał towary zwolnione z VAT-u. Mieliśmy? Mamy nadal.

Beyond the Crusades (Michael Paulkovich)

Paulkovich to znajomy z Tweetera, który kiedyś został zapytany przez kolegę o powody jego niewiary. Michael postanowił spisać dwadzieścia, ale się rozpędził i napisał sporą książkę. Jej atuty to nagromadzenie faktów, którego nigdzie indziej nie widziałem. Biblia jest maglowana i męczona na sto różnych sposobów, od wtórności zapisanych w niej legend, poprzez niezliczone jej absurdy, po historyczne konsekwencje działań ludzi nią inspirowanych. Trzeba autorowi przyznać, że nie pisze stylem drętwym, jest samoukiem, ale jego słownictwo jest tak bogate, że co chwilę potykałem się o jakieś nieznane mi słowa. Mały minus to konstrukcja książki, która powoduje wiele powtórzeń, kiedy autor wraca do tematu, aby go szerzej omówić. Mam wrażenie, że w niektórych momentach Michael nie zgadza się z Carrierem, innym niewierzącym, który na przykład twierdzi, że wyznawcy Mitry wcale nie wierzyli w jego męczeńską śmierć. Jak dowiadujemy się z książki, dość zagadkowa była decyzja władców Rzymu z czwartego wieku, ażeby do rangi religii państwowej podnieść akurat chrześcijaństwo. Jak wiemy, imperium średnio na tym wyszło.

[23, Michael o swojej dziewczynie, która „odnalazła” Jezusa]
As you might imagine she regressed toward homophobic and extremely conservative views; she became about as much fun as Jerry Falwell at a Joan Jett concert.

[24]
In 1270 the king of Aragon, James I, passed a law wherein all people were required to turn their Bibles in to the bishop to be burned; the penalty for not doing so was that they would be declared heretics.

[28]
Jesus himself argued he could not possibly be descended from David (Mk 12:35-37). Therefore, according to Jesus, he was not the prophesied messiah, not the savior of mankind.

[40]
The book of Genesis mentions that the Pharaoh of Egypt bestows great gifts upon Abraham including male and female slaves and camels. Christian Bishop James Ussher eventually would place this fictitious event in the exact year 1921 BCE and this approximate century is generally agreed upon by Bible scholars for the tale. This is of particular interest within this discussion because camels would not actually be introduced to that region until one thousand years thereafter.

[60]
Mithras (long before “Jesus”) was killed then resurrected on “the third day.”
Wbrew Carrierowi.

[70]
Almost exactly two thousand years ago an outspoken evangelist roams the Mediterranean somewhere around Egypt and Judea, preaching to the masses. Whether you are a believer or not, this is undisputed history and this rabble-rousing proselytizer flourished around the time we designate as 20-33 CE .
You may have guessed the name of the man of whom I speak: Carabbas.
Według Paulkovicha przerobiony na biblijnego Barabasza.

[71]
His acts and travels are well documented. I speak of a magical, saintly prophet among men, referred to as the son of god: Apollonius of Tyana.
Kolejny pierwowzór, który mógł dać początek postaci Jezusa.

[78]
Also regarding his death, it seems strange that Acts 10:38-39 (...) refers to “Jesus of Nazareth... whom they slew and hanged on a tree”

[87]
Roman prefects did not — and could not — interview every prisoner, and certainly would not have bothered with a zealot like the Jesus character, whose (Hebrew) crimes of “blasphemy” (...) were of no concern to Roman authorities.

[91]
To many early Christians, the prophesied Messiah was a spirit, an idea, a logos— a magical essence or “word” from Heaven.

[98]
Sometime between 270 and 300 philosopher Porphyry writes his Against the Christians , citing several objections to the newfangled cult of (forged) messianic prophesy.
To nawet ukazało się po polsku.

[114, Dark Ages]
Reading would be banned, “witches” murdered by millions, and Roman society rapidly would lose the body of people knowledgeable in engineering and science. Christian law even condemned bathing, being a mark of “vanity.”

[122, o chrześcijańskiej miłości bliźniego]
Fanatical monks eventually catch up with Hypatia when she is about sixty years old. They ambush her chariot on her trek homeward, strip her naked, drag her through dusty streets, and torture her to death by skinning her alive.

[173]
Printer Robert Barker attempts to produce a reprint of the KJV in 1631, and the following year he is prosecuted for unauthorized publication of a Bible. His version contains several errors: Deuteronomy 5:24, “And ye said, Behold, the LORD our God hath shewed us his glory and his greatness...” is inadvertantly printed as “...shewed us his glory and his great asse...”—and the word not was omitted from Exodus 20:14, resulting in “Thou shalt commit adultery.”

[179]
In 1704 Sir Isaac Newton uses the book of Daniel to calculate the Second Coming of Christ (and accompanying end of the world): it will not be until 2060 CE. So breathe easy, we have some time left.
Trochę szkoda, że Newton marnował swój talent na bzdury.

[190]
In 1913 Polish ophthalmologist Ludwig Lazarus Zamenhof, inventor of the artificial language Esperanto, synthesizes a religion he calls Homaranismo that is peaceful, moral and benevolent—the ultimate good deed in a world of poisonous superstition and childish cults that have persisted for millennia, attenuating human progress. Homaranismo is an Esperanto word that could be translated as “humanism” or “humanitarianism.”

[194]
In 1970 Hal Lindsey and Carole Carlson write the book The Late Great Planet Earth , eventually adapted for a movie I have not seen (nor plan to), predicting that the Rapture would come in the 1980s. The band Blondie came out with a song called “Rapture” in 1981, so Lindsey and Carlson, it seems, were right... sort of.
„Rapture” oznacza wniebowzięcie sprawiedliwych tuż przed końcem świata. W taką bzdurę wierzą miliony chrześcijan w SZA.

[217, ciekawostka]
Condoleeza Rice famously had to explain why the Bush administration ignored the President’s Daily Brief of August 6, 2001 entitled “Bin Laden to Strike in US.”

[233]
With the canon as my witness, I must raise serious objections to any “moral perfection” of Jesus. The words that come to my mind are:
- ignorant (e.g. Mt 6:25-6, Mt 6:34, Acts 10:38).
- contradictory (Lk 16:16 vs. Mt 5:17 vs. Rom 6:14 vs. Mt 19:17).
- violent (Mk 7:10, Jude 1:5-8, Lk 19:27, Mt 11:20-24).
- unjust (Lk 12:46-49).
- unforgiving and devoid of empathy (Mt 23:14).
- intolerant and racist (Mt 10:5-6, Mt 15:22-24, 2 John 1:10, Acts 13:17-19, Jude 1:5-8).
- illogical and nonsensical (Mt 5:29-30, Mt 24:37-39, Mt 12:40, Jn 3:14).

[236]
In chapter three, “Religion and War,” Ward claims Christianity had “humanising effects” on the Roman Empire. I believe the millions of victims tortured and murdered by Christian oppressors would disagree—if only they could.

[243]
Also to his credit Jesus does not infer that only dark-skinned individuals should be owned as property; Jesus is an equal-opportunity supporter of slavery and righteous lashings.

[262]
The “Moral Teachings Jesus of Nazareth,” as Thomas Jefferson put it, are in fact mostly immoral, and Jesus’ revered Sermon on the Mount counts among his most dreadful rants. His preachments included, from Matthew chapter 6:
Take no thought for your life, what ye shall eat, or what ye shall drink; nor yet for your body, what ye shall put on. Is not the life more than meat, and the body than raiment? Behold the fowls of the air: for they sow not, neither do they reap, nor gather into barns; yet your heavenly Father feedeth them... Therefore take no thought, saying, What shall we eat?

[268]
It seems that to be a true Christian you must hate just about everybody—except perhaps your enemies (Mt 5:44), whom you are commanded to love.

[280, o egipskiej Księdze Umarłych]
Those Egyptian texts expose the primary roots of Judaism and Christianity.

[298]
According to the account by Philostratus, Apollonius had a divine birth, practiced celibacy, and cured the ill and the blind. He cleansed entire cities of plague, could foretell the future, spoke to and fed the masses, was worshiped as a god, and was in fact the son of god.

[299]
And you know god not only hates fags (Lev 18:22), but also dykes (Rom 1:21-26).
A jednak!

[312]
Yahweh apparently forgot to tell Noah to collect seeds and plants.

[322]
Jewish historian Josephus was quite the teller of tales between 75 and 95 CE. He also wrote, perhaps, some history.

[343]
And there were no “500 witnesses” as apologists insist; this was a later insertion, and certainly not found in the Gospels—why didn’t the Gospel writers mention witnesses?

[352]
Devout Athenagoras never states that Christians believe that the son of God appeared in human form. In fact he stated the opposite.

[353]
Note that the supposedly atrocious persecution of Christians during Nero’s time was a later fabrication; but that is another story.

[354]
Fun fact : Some Bible writer seems to believe the value of pi is exactly three (2 Chron 4:2 and 1 Kings 7:23).

[362]
Saul supposedly visited Lystra and met Timothy. Before leaving, he gave Timmy’s penis a holy trim-job (Acts 16:3). If he practiced Hebrew tradition, Paul as mohel would bite Timothy’s penis to rip the foreskin off and then suck it to keep it sterile. Parting is such sweet sorrow.

[367]
“Because the Bible tells me so” is childish reasoning. “Because the brothers Grimm tell me so” makes as much sense.

[370, o Rayu Comforcie, chrześcijańskim fundamentaliście, z którego zachwytu nad bananem jako darem Boga podkpiwa sobie Paulkovich]
I would have to imagine that, as a devoted Christian, Comfort condemns both homosexuality and sodomy. I almost pity him on the day someone takes him aside and points out that there is a male appendage, readily modifiable in size and pliability, also easily held in the hand and fitting perfectly in the mouth, matching up with his banana-based tests that confirm God made such things flawless and with oral intake in mind.
However I cannot guarantee that this appendage will not squirt in Ray’s face.

[387]
Next there is the question of Noah’s ability to collect pairs of all animals on Earth, which must include all insects, dinosaurs and even unicorns (Num 23, Dt 33, Job 39, Ps 23, Isa 34, more).

[403]
“But those mine enemies, which would not that I should reign over them, bring hither, and slay them before me.” (...) So score one point for Jesus: it was not he who made the murderous proclamation.
Słowa te wypowiada kandydat na króla, którego Jezus daje jako przykład. Czyli nadal niezbyt dobrze.

[411]
Jesus says If a woman becomes widowed, then re-marries, she is an adulterer (Mk 10:12).

[426, cytat z Roberta Ingersolla, dziewiętnastowiecznego ateisty]
If a person would follow, today, the teachings of the Old Testament, he would be a criminal. If he would strictly follow the teachings of the New, he would be insane.

[546]
One thus wonders how Horus and Jesus might go about curing hemorrhoids.
Jezus do uzdrawiania używał swojej śliny.

[546, ciekawostka]
Literally hocus-pocus : the term comes from Latin hoc est corpus meaning “this is my body” from the Jesus tales.

[551, gdzie leżał biblijny Eden?]
My guess is that Eden is located very near Jack's beanstalk.

[551, o wyznaczaniu płci za pomocą chromosomów]
Taking into account chromosomes, physical characteristics, and sexual orientation there are many “types” of people. Consider just two: (1) XY chromosomes, with penis, male breasts, bisexual; and (2) XXX chromosomes, vagina, female breasts, lesbian. You can see the number of permutations or combinations is large - in fact at least 4*3*2*4 = 96.

Jaskiniowiec czyli Early Man

Animacje spod znaku psa Grommita są niesłychanie zabawne, a choć robię to niechętnie, muszę przyznać, że nudzą mnie po dziesięciu minutach. No bo są też zwyczajnie dziecinne, a na moje oko i ucho - pozbawione tych aluzji adresowanych do dorosłych, którzy często z konieczności są widzami towarzyszącymi swoim pociechom. Jak „Jaskiniowiec”, to mamy ludzi w epoce brązu, a precyzyjniej rzecz ujmując to jest w niej część animowanych ludzików, bo pozostali żyją sobie w stanie półdzikim w swojej uroczej dolinie. Jak rozumiemy z filmu, jest to jedyna dolina nadająca się do zamieszkania, a otoczona jest czynnymi wulkanami, górami i przepaściami. Przypadkiem dolina obfituje w rudę miedzi, więc zagarnął ją podły Nooth wyganiając z niej dotychczasowych mieszkańców. A ci, zdesperowani, pod wodzą młodego Duga postanawiają zawalczyć o odzyskanie swojej doliny tocząc z Noothem bój na boisku piłkarskim, a dokładniej - z jego drużyną futbolową. Bo w tym świecie tak się właśnie rozstrzyga spory. Teraz zaczyna się schemat wytarty bardziej niż Wałęsa z „P”i„S”-owskiej wersji historii. Oczywiście będzie wiele przeszkód na drodze do zwycięstwa, momenty zwątpienia, a pomyślny dla dzikusów przebieg zdarzeń wyniknie z tego, że ktoś o to niepodejrzewany okaże wspaniałomyślność. Jak mi powiedziano, dzieci oglądające film postanowiły przerwać, bo jest zbyt drastyczny. No to porażka, nieszczęście i klęska, że tak powiem, bo dla tych, co się nie boją, film jest zbyt infantylny, a dla targetu – zbyt straszny.

Mając 17 lat czyli Quand on a 17 ans

Jedna ze szkolnych traum to sytuacja, kiedy nie znasz odpowiedzi na pytanie nauczyciela, który rzuca w stronę klasy: „Czy ktoś wie?”. Oczywiście liczysz na solidarność kolegów i koleżanek, ale nic z tego, rękę podnosi Kasia, twoja najlepsza przyjaciółka. Blizna psychiczna na całe życie. To ma niby być à propos filharmonii (stary rodzinny kawał), czyli filmu, ale nie do końca, bo choć wprawdzie Damien wyciął Thomasowi numer taki, jak Kasia, ale wcale nie był jego przyjacielem, a nawet całkiem przeciwnie. Zdarzenia rozgrywają się w podalpejskim francuskim miasteczku, w którym Damien mieszka z matką, a tatusia nie ma, bo jest na misji wojskowej w Afganistanie lub Iraku. Z kolei ciemnoskóry Thomas ma do szkoły z górki, bo razem z adopcyjnymi rodzicami mieszka daleko od cywilizacji. Widząc to, mama Damiena, poniekąd postać bardzo sympatyczna, przygarnia Thomasa, aby ułatwić mu naukę przed maturą, dzięki czemu nie będzie musiał tracić godzin na dotarcie do szkoły. A teraz już wszystko jasne, skoro to outfilm. Od wrogości do bliskości, najpierw cielesnej, a potem się zobaczy, choć nie do końca, bo film skończy się bez postawienia kropki nad „i”, co jest, jak wiemy, głupim sformułowaniem, skoro kropka w literze „i” jest jej integralną częścią. Zdecydowanie nie jest to film w skali 0-10 zasługujący na woreczek po drożdżówce, dałbym mu nawet drożdżówkę w woreczku. Po krótkim wahaniu: lekko nadgryzioną drożdżówkę, bo na wspomnienie Thomasa kąpiącego się zimą w lodowatym górskim jeziorze chowają mi się organy płciowe.

poniedziałek, 3 grudnia 2018

Strategia optymalnie zrównoważonego rozwoju „NiC”

Właśnie usłyszałem prezydenta tego kraju, w którym mieszkam, który na ogólnoświatowym szczycie klimatycznym w Katowicach ogłasza dumę z zasobów węgla w Polsce, które starczą jeszcze na 200 lat. Rozbieżności poglądów w tym temacie spore są, skoro kto inny dzisiaj u Janiszewskiego mówił o dwunastu latach. Dwanaście czy dwieście, brzmi podobnie. W sprawie wypowiedział się Instytut Sztuki i Rozwoju, który opowiada o strategii rządu w sprawie ograniczenia emisji CO2.

niedziela, 2 grudnia 2018

Mee And The Band - Eat Pierogi

Nie będziesz pożądał pierogów bliźniego swego. Ani skwarków jego.

sobota, 1 grudnia 2018

Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia

Jest to cytat z listu św. Pawła do Filipian, werset 4:13. Wytatuował go sobie na klacie David Rose, aktor porno w wersji homo. W jego przypadku trafniejsze byłoby tłumaczenie: Wszystko mogę w Tym, który mnie utwardza.

Jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu (Jaś Kapela)

Przyznam, że tytuł mnie zaintrygował. Po co w zasadzie sięgać po mocno nieaktualne felietony z 2010 roku plus minus 2? Części odniesień już nie łapię, a nie wydają mi się aż tak frapujące, żeby sprawdzać w sieci, o co chodziło. Na szczęście takich nieświeżych tekstów jest w sumie mało. Część dotyczy ówcześnie rządzącej Platformy „Obywatelskiej” i można ahistorycznie stwierdzić, że te ataki utorowały drogę „P”i„S”-owi do władzy. Można, ale czynić z tego Jasiowi zarzut byłoby głupotą. Do dzisiaj mamy w głowie obraz Polski jako kraju umęczonego i biednego. Tymczasem według wielu wskaźników nie jest z nami aż tak źle. Jak wiele razy mówi Kapela, nasz pracodawca przeciętnie z jednego złotego zainwestowanego w pracownika wyciska ponad półtora. Jest to średnia w skali europejskiej imponująca, skoro wyższa o jakieś 25% (przeciętnie). Powszechne narzekania na wysokie koszty pracy brzmią w tym kontekście jak pies miauczący, co mało mleka daje. Jeśli chodzi o tytuł zbioru, to chodziło o fejsbukowy wygłup. Powstała grupa o nazwie „Odebrać dzieci Terlikowskiemu i oddać parze homoseksualnej!!!”. Terlikowski opowiadał, jak pokazał to córce, która się tym przejęła. Kompetencjami rodzicielskimi popisał się tak wspaniale, że rzeczywiście chyba lepiej by było, aby dzieci przejęła jakaś normalna para gejów. Język i wyobraźnię Jaś ma, więc rozbawił mnie parokrotnie, co jest trudne, bo ponury jestem z natury. Przekonałem się o tym, kiedy zobaczyłem parę zdjęć, na których jest jedna ponura twarz wśród uchachanych buzi dokoła.

[95]
Ale wróćmy do chamów. Niewątpliwie jest tak, że niektórzy potrafią wyrażać swoje emocje i opinie za pomocą słów w rodzaju: „Szanowany panie, czy byłby pan łaskaw przesunąć swoją dłoń w stronę wschodzącego słońca, gdyż odnoszę wrażenie, że uwiera mnie w miejscu, gdzie bije serce każdej ludzkiej istoty”. Inni natomiast powiedzieliby: „Weź tę grabę z mojego cyca, klingoński wypierdku, którego mama podkłada głos w reklamach społecznych, a tata rozbija się daewoo lanosem, zanim przypierdolę ci w kostropate coś, co masz zamiast twarzy.” Która z tych wypowiedzi, według państwa, charakteryzuje chama? Jacek Żakowski pewnie by wiedział. Ja nie jestem pewien.

[250]
Ogólne wnioski na temat tego, co zrobić z biednymi, nasuwają się oczywiste: przenieść ich gdzie indziej. Biedni zresztą też to po części rozumieją. Czasami nawet tak okrutnie dobrze, że wsiadają na pontony czy inne tratwy i próbują przepłynąć jakiś ocean. Profesor Janusz Majcherek martwi się jednak, że nasi polscy biedni nie są równie zdesperowani. Co gorsza, nie dysponujemy żadnym oceanem, więc sprawa jest niemal beznadziejna.

[490]
Na przykład w klub sportowy Zagłębie Lubin. Jego piłkarze też nie cierpią na nadmierne zarobki. Raczej przeciwnie. Ich pensje są tak małe, że po pracy muszą się zajmować handlem. Czym handlują piłkarze, gdy nie biegają po boisku? Oczywiście sprzedają mecze. Trzeba więc było tych biednych piłkarzy jakoś wesprzeć. Pewnie dlatego 90 procent sponsoringu ze strony KGHM idzie na sport. Dokładanie się do budowy stadionu również wydaje się naturalną działalnością spółki giełdowej. W końcu któregoś dnia członkowie jej zarządu nie będą już członkami jej zarządu. A klub potrafi się chyba odwdzięczyć.

[512]
Chwin wprowadza w swoim tekście termin „mniejszości intelektualnej”, do której oczywiście sam się zalicza. Ktoś młodszy i bardziej arogancki niż ja mógłby spytać: jakim prawem? Czy nie należałoby do tej mniejszości przeprowadzać jakichś egzaminów, które oblewałyby osoby niewiedzące, kto reżyserował Pogardę? Chwin twierdzi, że nie.
Chwin zarzucił nakręcenie tego filmu Antonioniemu, a obecny konstrukt społeczny nazywany „prawdą” twierdzi co innego.

[735, o wynurzeniach Hołowni]
Informacja trzecia: modlić można się wszystkim. „Przed Bogiem [człowiek wierzący – J.K.] nie musi się «spinać», może modlić się emocjami, poirytowaniem, zmęczeniem”. To chyba odpowiedź na pytanie zadane w poprzednim akapicie. Skoro można się modlić zmęczeniem, to czemu nie zmywaniem albo sprawdzaniem Facebooka? Podejrzewam, że nawet więcej jest osób, które się modlą sprawdzaniem Facebooka niż zmęczeniem. Mam nadzieję, że informator Hołownia raczy również o nich wspomnieć w kolejnym wywiadzie dla prasy kobiecej.

[897, zadanie gimnazjalne]
Uzasadnij, że Karol Wojtyła po wyborze na papieża pozostał patriotą.
Patriotyzm to umiłowanie własnego narodu. Naród to grupa ludzi, których łączy wspólna kultura, język, religia. Można być patriotą dowolnego narodu. Nie ma powodu uważać, że Karol Wojtyła po wyborze na papieża przestał być patriotą. Jednocześnie nie ma przyczyn, by sądzić, że pozostał patriotą polskim. Będąc od dłuższego czasu zaangażowany we wspólnotę Kościoła katolickiego, z którym łączyła go wspólna kultura, język (Sobór Watykański II, dopuściwszy możliwość odprawiania mszy w językach narodowych, podkreślił, że językiem liturgicznym Kościoła jest łacina), a przede wszystkim religia, był patriotą watykańskim. Proces przepoczwarzania się papieża z patrioty polskiego w patriotę watykańskiego zaczął się już w seminarium, aby przybrać ostateczny kształt wraz z wyprowadzką Wojtyły do Watykanu. Przyszły papież pozostał patriotą, tylko zmienił naród, który umiłował.

[1016]
„Kochacie waszych ludzi? Kochacie to, co robicie? Bo jeśli nie ma w was miłości, w waszych ludziach nie będzie siły. (…) Nie wiem, czemu tu jestem, bo niewiele wiem o zarządzaniu, ale jeśli chcecie zmienić waszych ludzi, musicie ich kochać”. Matka Teresa jako propagatorka kapitalizmu kognitywnego? Swoją drogą nie wiem, co robiła na konferencji w San Francisco pt. „Inżynieria i architektura zmiany”. Ale podejrzewam, że zarabiała pieniądze.

[1148]
Trend, żeby dawać ludziom tylko to, co najlepsze, zaczął się już zresztą jakiś czas temu. Jego odpryski można obserwować na stronie internetowej Polskiego Radia. Jeden z popularniejszych artykuł na tejże nosi tytuł: „Nagrała seks z psem”. Jak można się domyślać szacunek do odbiorców wymaga, aby takie artykuły były publikowane, bo czytelnicy witryny Polskiego Radia lubią zwierzęta (jak wskazują tematy innych popularnych artykułów) i się takimi tematami interesują. Zapewne są to więc najlepsze tematy. Być może nawet lecą z płyt. Z pewnością nie ma dnia, kiedy by ktoś nie nagrał seksu z psem. Czy szacunek dla odbiorców nie wymagałby, żeby Polskie Radio informowało o tym codziennie?

[1242]
Nielubiących Biebera jest jednak znacznie więcej. Więc gdy menedżer Justina zapowiedział, że jego podopieczny wyruszy w trasę koncertową po krajach, które wytypują fani, na forach zrobiło się gorąco. Można było głosować na dowolny kraj. Bez żadnych ograniczeń. Czy można się zatem dziwić, że szybko na pierwsze miejsce wysforowała się Korea Północna?

[2219, o wyborach prezydenckich w 2010]
Na szczęście są też inni kandydaci. Oni mają coś ciekawego do powiedzenia. Na przykład Korwin-Mikke: „Chciałbym odebrać prawo wyborcze wielu osobom, nie tylko kobietom”. Albo Marek Jurek, dla którego „prześladowanie homoseksualistów jest zdrowym odruchem samoobrony społeczeństwa”. Co być może tłumaczy popularność kandydatów, którzy starają się nic nie powiedzieć.
Ci inni to Komorowski i J. Kaczyński.

[2381]
Jakoś nie przypominam sobie, żeby którakolwiek z istniejących sejmowych komisji śledczych coś wyjaśniała, co zapewne wynika wyłącznie z mojej ignorancji, a nie rzeczywistych dokonań tych instytucji, które zapewne są wszechstronne i dogłębne. A jednak jakoś umykają wzrokowi opinii publicznej. Przynajmniej mojemu. Na tyle skutecznie, że odnoszę wrażenie, iż w działalności komisji wcale nie chodzi o to, żeby coś wyjaśnić, ale jedynie, żeby wyjaśniać.

[2784, genialny felieton o „inwestowaniu w kapitał ludzki”]
I czas na mojego mistrza. Przed państwem Włodzimierz Osuch! Autor projektu „Wstań, unieś głowę”. Za jedyne 5,17 miliona złotych zorganizował kursy dla 48 trwale bezrobotnych. Na których osoby te „wyuczyły się różnych zawodów i umiejętności – od fryzjerstwa i obsługi wózka widłowego po malowanie na szkle”. Sto tysięcy na głowę? Za kurs fryzjerstwa? Uczyli się go w Paryżu? A malowania na szkle na prywatnych lekcjach u Edwarda Dwurnika? A w czasie lekcji wachlowały ich egipskie hostessy? Warto też wejść na stronę internetową projektu (projekt-sampo.com.pl). Można tam znaleźć takie ciekawe artykuły jak „Przerwa w lekcjach i pokazuje waginke”. Zresztą strona to za dużo powiedziane, raczej blog i trudno powiedzieć, kiedy po raz ostatni został on dotknięty ludzką ręką.

[2943]
Przy okazji choroby Nergal ma okazję wypowiedzieć się na temat obyczajów polskiej prawicy: „Nigdy bym nie przypuszczał, że moja choroba może się stać dla pewnych osób pretekstem do prowadzenia swojej własnej krucjaty. Głosy o tym, że moja obecna sytuacja może mnie rzekomo zbliżyć do Boga, sprawić, że odrzucę swoje ideały i ugnę kark przed jedynym słusznym w tym kraju światopoglądem, nie tylko zaskoczyły mnie, ale i przeraziły. To typowy przykład cynicznego wykorzystywania cudzego nieszczęścia dla zbijania dodatkowego kapitału dla swoich własnych poglądów. Zachorował, na pewno nawróci się, odkryje, że religia chrześcijańska, z którą tak zajadle walczy, stanie się mu bliska…”.
I dalej: „Czytałem lepsze książki niż Biblia, czytałem też mądrzejsze. Wojna, krew, szantaż, gwałty, kazirodztwo, pedofilia, zoofilia, kolaboracja, zdrada… zło wyziera z każdej strony”.

środa, 28 listopada 2018

Jonas

Jonasów jest dwóch, nastoletni i dojrzały (czyli po trzydziestce). Pierwszy chodzi do szkoły, a jak wiadomo, szkoła albo zdrowie, w każdym razie lekko nie jest. Pojawia się Nathan, nowy chłopak w klasie, który wcale nie wygląda na geja, bo jest zadziorny i bezczelny. Nieco to nawet dziwne, że zainteresował się Jonasem. Jonas dojrzały zostaje wyrzucony przez partnera z domu z powodu deficytu wierności, ale nie snuje się po mieście ot tak, bez celu. Z jakiegoś powodu ciągle ma na oku dorodnego blondaska. W jego sytuacji lepiej byłoby nie szastać pieniędzmi na drogi hotel, w którym blondasek pracuje na recepcji. Skutki papierosa zapalonego w pokoju hotelowym są opłakane, ale nic nam nie mówią, żeby Jonas na tym specjalnie finansowo ucierpiał. Tym samym film odcina się od realizmu w sensie balzakowskim. Obie historie Jonasów są ze sobą zgrabnie splecione i byłoby paskudnym nietaktem wyjawiać, w jaki dramatyczny sposób są ze sobą powiązane. Ciekawostka jest taka, że aktorów grających Jonasa i blondaska dzieli różnica wieku lat czterech, a w scenariuszu - osiemnastu. Zgadzamy się, że grający postać tytułową Félix Maritaud ma przed sobą świetlaną przyszłość w wielu ponurych filmach. W zakończeniu pewna prawda wychodzi na jaw po latach, choć bardzo to dziwne, bo jej zdradzenie nie wiąże się ze szczególnym osobistym kosztem. Obejrzenie filmu też nie wiąże się z wielkim osobistym kosztem, w sumie wyszliśmy lekko na plusie.

Cukiernik czyli The Cakemaker

Może mógłbyś ze mną tam pójść? - pyta Oren ledwie co poznanego cukiernika Tomasa. Tam, czyli do sklepu, w którym Oren chce kupić prezent dla syna. Ciach, bez zbędnych fabularnych owijek w bawełnę, widzimy mężczyzn splecionych cieleśnie. Mija rok i i ciągle się spotykają, ale z rzadka, bo Oren ma pracę i rodzinę w Jerozolimie, a w Berlinie bywa najwyżej raz na miesiąc. Niespodziewanie w pewnym momencie kontakt się urywa, a smutek rzuca cień na prosiaczkowate oblicze Tomasa. Po krótkim śledztwie okazuje się, że Oren zginął w wypadku i dlatego nie reagował na wiadomości, które Tomas zostawiał na poczcie głosowej. Nie wydaje się, żeby Tomas był człowiekiem zamożnym, ale scenariusz przewidział, że stać go było na porzucenie pracy i wyjazd do Jerozolimy, gdzie odnalazł żonę Orena, a po niedługim czasie nawet zatrudnił się w jej kawiarence jako piekarz ciast. Ani słowem przy tym nie zdradził się, jakie były jego związki z Tomasem. Więcej o fabule nie będzie, ale można się domyślać, że prawda wyjdzie na jaw, choć jakie tego będą efekty - to już takie jasne nie jest. Zwłaszcza że zakończenie jest otwarte. Bohaterowie są dość mało wylewni, więc to widz musi odgadnąć, co kierowało Tomasem, gdy postanowił się zbliżyć do rodziny swojego zmarłego kochanka. Pierwsze z brzegu nasuwające się wyjaśnienie to tęsknota po utraconej miłości, której namiastkę może w ten sposób uzyskać. Ciekawostki: Przed Tomasem w kawiarni żony do kawy oferowano jakieś humusy lub szakszuki, a w zestawie z kawą kosztowały 25 szekli (szekla to praktycznie jeden peelen). Poza tym niesłychanie ważny jest certyfikat koszerności, który można na przykład stracić, kiedy goj dotknie piekarnik. Szczypta kolorytu lokalnego - zawsze dobry pomysł. [X]

niedziela, 25 listopada 2018

Dom nad jeziorem czyli Tämä hetki kaislikossa (lub A Moment in the Reeds)

Po angielsku „Chwila w trzcinach”, a po fińsku chyba tak samo, bo kto tam wie, jakie numery odstawia tłumacz google'a. Leevi wraca na wakacje z Paryża do ojca w Finlandii, a plany wakacyjne ma dość nieszczególne, bo będzie zajmował się remontem domu. Do pomocy zatrudniają Tareqa, uchodźcę z Syrii, który u siebie był architektem, a teraz musi jakieś gwoździe wbijać. Skoro to outfilm.pl, można bez trudu odgadnąć, dlaczego Tareq wolał wyjechać z Syrii i dlaczego niespecjalnie cieszy go myśl o tym, żeby sprowadzić na miejsce rodzinę (która jest jakby już w drodze). Również to, jakie rozrywki zapewnia sobie chłopcy w czasie pobytu na odludziu, kiedy to tatuś będzie musiał wyjechać w interesach. Z wielu powodów związek tych dwojga nie powinien się udać, zwłaszcza że Leevi nie wiąże swojej przyszłości z Finlandią, a Tareq nie ma ochoty na kolejne przenosiny. Można odnieść wrażenie, że emigracja Leevi'ego ma to samo podłoże, co w przypadku Tareqa, choć homofobia w wydaniu fińskim ma się do syryjskiej jak cytryna do wody królewskiej. Film raczej nikim nie wstrząśnie, bo emocje są na wodzy, ale powinien zaciekawić, bo na swój sposób Finowie to dla nas egzotyka porównywalna z Bliskim Wschodem.

Niesamowity serial The Office

Nigdy nie sądziłem, że dam taki tytuł. Niesamowite w serialu The Office jest to, że był całkiem znośny przez siedem pierwszych sezonów, a kiedy odszedł Steve Carell grający szefa Michaela, nagle stał się przezabawny. W odcinkach z Carellem nie zdarzyło mi się, że musiałem zastopować, żeby się wyśmiać, po Carellu - regularnie. Zachowuję na pamiątkę udane fragmenty, w pierwszym widzimy dziewczynkę, która zrobiła łomot Andy'emu i Pam, a została przyprowadzona do biura, aby ich przeprosić. (S08E17)
albo nie to

W drugim fragmencie Nellie ma ochotę usidlić Darryla. Zamawiają taco. Ze słowniczka: slimy znaczy śluzowaty. (S08E22)


A teraz scena oświadczenia polityka, który jest mężem zadeklarowanej chrześcijanki Angeli. Nieboga musiała wcześniej zjeść żabę, kiedy okazało się, że Oskar, kolega z biura, jest kochankiem jej małżonka. (S09E19)

środa, 7 listopada 2018

Bohemian Rhapsody

Filmy biograficzne często wcale nie są biograficzne, bo służą jako pretekst do sformułowania jakiegoś przesłania - niby przy okazji, ale przysłaniającego opowieść o rzeczywistych wydarzeniach (przykładem Amadeusz). W przypadku tego filmu jakiejś nachalnej tezy nie wyczuwam, a to, co można by wyabstrahować z opowieści o Freddiem Mercurym, jest niczym odkrywczym. Uwierz w siebie, uważaj, żeby po sukcesie woda sodowa nie uderzyła ci do główki, dobrze się namyśl, jeśli chcesz palić za sobą mosty, kiedy jesteś częścią zgranej paczki. I tak dalej. Swego czasu było dla mnie zdumiewające, że Freddie, czyli Farrokh Bulsara, urodził się w Zanzibarze i wcale nie był Europejczykiem, choć nie było po nim tego widać. Tym więc film mnie nie zaskoczył, za to zdziwiłem się pierwszą miłością Freddiego, która nie była mężczyzną. Dużo czasu upłynęło, zanim Freddie przerzucił się na facetów, a jeszcze więcej - zanim został ikoną gejów po ujawnieniu. Na szczęście prawie nikomu to już wtedy nie przeszkadzało. Również na szczęście - jako osobowość w świecie muzyki Freddie nie był kojarzony z gejami, bo jego twórczość miała wymiar uniwersalny i szufladkowanie go pod kątem orientacji seksualnej byłoby przejawem niezdrowej manii godnej Kowalczyków i Terlikowskich. Przyznam jednak, że obcowanie z Freddiem zawsze mi sprawiało przyjemność, bo w latach osiemdziesiątych to był kawał faceta, jakby wyjętego z komiksów Toma of Finland, który nie miał zahamowań, aby pokazać się bez koszulki. W tamtych czasach był to jedyny dostępny zamiennik obecnego internetowego porno. Dzisiaj przyznam, że Freddie niewątpliwie przegrałby z Idrisem, który właśnie został kolejnym najseksowniejszym facetem naszych czasów. Fabularnie opowieść orbituje ku występowi zespołu Queen w czasie koncertu Live Aid w 1985 roku, który - jak rozumiem z filmu - był bardzo udanym comebackiem zespołu po paru latach, kiedy nie było wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek razem zagrają. Asekuruję się trochę, bo dobrzy ludzie mówią mi, że film pokazuje fałszywy obrazek Mercurego i paczki. Gdyby rzeczywiście miało mi zależeć na ciekawej historii, to zapewne bym się rozczarował. To jest jednak mało ważny powód, żeby pójść na ten film, a dobitniej rzecz ujmując - jeśli muzyka Queen nie robi na was wrażenia, darujcie sobie. Jeśli przeciwnie - polecam gorąco, bo film to w zasadzie piosenki Queen przetykane wątkami fabularnymi, przy czym niektóre z nich bardzo fajnie z nimi splecione, jak choćby w przypadku utworu tytułowego. (Nie było niestety You take my breath away.) Jeszcze dwie refleksje: wątek w którym Freddie odnajduje swoją ostatnią miłość, Jima Huttona, ma wszelkie oznaki plagiatu z Kopciuszka. Druga: mniej więcej w połowie filmu zdałem sobie sprawę z tego, że Freddiego gra Malek znany nam z serialu Mr. Robot. Z tej okazji wykonałem w myślach podwójne salto z piruetem, bo Mr. Robot jest typem z zupełnie innej galaktyki, raczej tej od Vadera.

Małżeństwo czyli Martesa

Bardzo to czasem ciekawe doświadczenie, kiedy rozpoczyna się oglądać film z zerową o nim wiedzą. Może nie zerową, bo w końcu outfilm.pl pokazuje filmy z wątkami homo, ale w tym przypadku było o tyle dziwnie, że bohaterowie wyglądają jak Europejczycy, ale mówią w języku obcym totalnie (czyli nawet nie ma podstawowego stopnia znajomości: rozpoznania - a w taki sposób znamy wiele języków, na przykład francuski, węgierski, rosyjski...). A gdybym się zainteresował, to wiedziałbym od razu, że jest to film albańsko-kosowski z akcją osadzoną zapewne w Prisztinie. Głównym bohaterem jest Bekim, który planuje ślub z Anitą, gdy tymczasem z Paryża wraca jego dawny kumpel Nol. He's bad news - mówi Anicie siostra Bekima, Zana (po albańsku). Podejrzenia widzów są jednoznaczne, nie potwierdzę ich tutaj, ale wyjawię to jedno: myliła się Anita sądząc, że Nol jest byłą miłością Zany. Fabularnie jest to bardzo dobrze znany nam schemat, choć podany w sosie bałkańskiego kolorytu (wspomnienia niedawnej wojny), co jakoś ten film wyróżnia. A zupełnie zadziwiające, niesamowite i w pewnym sensie alarmujące jest to, że taki film powstał w rzekomo skrajnie niesprzyjających okolicznościach. Po pierwsze, Kosowianie mają wiele innych problemów wartych sfilmowania, a po drugie, podobno w Kosowie dominuje islam (atoli ceremonia ślubna wyglądała mało religijnie). Po trzecie, ten film nie sprawia wrażenia „wprawki w temacie”, jest zdumiewająco dojrzały i w pewien sposób wymyka się kliszom (czego wyjaśnić nie mogę, aby nie spojlerować). Dlaczego alarmujące? Bo w naszej ukochanej ojczyźnie, tak dumnej ze swoich osiągnięć, czegoś podobnego jeszcze nie widziałem (a mam w pamięci Płynące wieżowce). Przy obecnych trendach nawet nie robię sobie takich nadziei.

piątek, 2 listopada 2018

Stulecie analnej niepodległości

Zawsze miałem wrażenie, że po wtrąceniu słówka „analny” gdziekolwiek i jakkolwiek dostajemy coś intrygującego. Jak zwykle nic odkrywczego nie opowiem, bo temat jest wałkowany wszędzie do imentu, ale mam ochotę i już. (Pominę dupochrony w stylu „podobno” lub „mówi się, że”.) Jak wiadomo, jest pomysł, aby 12 listopada tego roku był wyjątkowo dniem wolnym. Wszystko przebiega zgodnie z regułami dyktatury, w której wola jest sparaliżowana obawą przed reakcją Wodza. Dlatego pomysł wszedł do realizacji tak późno, a w dodatku tak ciamajdowato, że dopiero za pięć dwunasta będzie wiadomo, czy i dla kogo będzie wolne. Wolny dzień jest potrzebny, bo w zasadzie nic innego nie wypaliło. Rok temu najważniejsze pisiorki ze szczytów władzy dały drapaka ze stolicy na 11 listopada, bo w przeciwnym razie musiałyby się albo pokazać na marszu niepodległości (rasistowsko-homofobicznej imprezie ONR-u), albo tłumaczyć, czemu nie poszli. Tak źle, i tak niedobrze. Wychodzi na to, że tak samo będzie w tym roku. „Napięte grafiki” uniemożliwią prezydentowi, jego szefowi i świcie szefa dołączenie do marszu, który będzie, jaki będzie. Dużo chachów miałem z okazji tego marszu, na który zapraszał wszystkich Duduś, a w końcu ogłosił, że sam się nie wybierze. Nie wypaliły rozmowy Dudusia z organizatorami. Ale jak mogły wypalić, skoro Duduś prosił o mniej radykalizmu, podczas gdy impreza ONR-u przyciąga tłumy właśnie swoimi skrajnościami. Jest to ich flagowy produkt marketingowy, więc, no pasarán, Duduś! (To znaczy przejdą, przejdą, ale bez niego.) Ma być Orbán? On chyba aż taki w Wodzu zakochany nie jest, żeby robić za gwiazdę na wątpliwej imprezie. Na obchody podobno przeznaczono 240 milionów. Nie dostał ich Kusznierewicz - i słusznie, a ja chętnie zobaczę rozliczenie finansowe Polskiej Fundacji Narodowej. Ile kasy poświęcili na sprowadzenie boksera Davida Haye'a, który jest taką znakomitością, że nie kojarzę go z niczym więcej, jak tym przyjazdem właśnie? Wiem, że fani boksu mogli o nim słyszeć, ale jeśli PFN chciała mi zaimponować, to udało im się tylko z powodu muskulatury Haye'a. Co tam ma jeszcze być? Biletowany „Koncert dla Niepodległej”. Naprawdę? Nie dało się zrobić wstępu wolnego wydając trochę z tych 240 baniek? Śpiewanie hymnu o godzinie 12 w dzień niepodległości? Mogę zaśpiewać podczas gotowania zupy, ale ile za to dostanę z 240 baniek? Jestem dość interesowny, ale patrząc na władzę dojącą spółki skarbu państwa i demolującą ustrój kraju tak, że z tym krajem zaczyna mi być ciężko się identyfikować - cóż mi pozostaje? Ponieważ na wynagrodzenie liczyć nie mogę, chyba uczczę stulecie analnie - i na tym poprzestanę.

niedziela, 28 października 2018

Bezpańskie psy czyli Dog Tags

Rozmachu filmowi zarzucić nie można, ale to nic dziwnego w niszowych produkcjach gtm. Za to, rzekłbym, widać jakąś koncepcję, która zdołała mnie przekonać do filmu. Nietypowe jest to, że wątek homo nie połączono ze standardowymi zagraniami typu ujawnienie i szok otoczenia lub przejawy homofobii. Co nie znaczy, że momentami nie ma zdziwień. Gej Andy wciąż przeżywający rozstanie z ukochanym ewakuuje się z imprezy, która wyraźnie przeradza się w orgię, a parę chwil później (choć w scenariuszu jest to parę miesięcy) widzimy go gotowego wystąpić w scenie pornograficznej. Jego partnerem miał być Nate, który uciekł, kiedy zorientował się, o co chodzi. Nawiasem mówiąc, czy naprawdę tak się pozyskuje zasoby ludzkie do produkcji porno? Zbieg okoliczności sprawił, że chłopcy nie rozeszli się każdy w swoją stronę, lecz ruszyli razem na zachód SZA, bo akurat było im po drodze. Andy jednak nie narzuca się koledze, który wedle wszelkich znaków jest heterykiem na przepustce z wojska, jadącym z wizytą do narzeczonej in spe. Różnych rzeczy można się później napatrzeć, Nate próbuje złapać kontakt z nieznanym mu ojcem (wątek rozegrany rewelacyjnie), a z kolei rodzinna sytuacja Andy'ego jest - jak na geja - dość niestandardowa. Jak widać, robię uniki, żeby nie zdradzić zbyt wiele, ale jedno wyjawię: tak, chłopcy zbliżą się do siebie w sensie par excellence cielesnym, ale co z tego wyniknie, pani redaktor Janicka? Wniosek mało palący, ale dość oczywisty, jest taki: nie nadużywać eyelinera.

piątek, 26 października 2018

Pierwszy człowiek czyli First Man

Poszedłem na film z uprzedzeniami i takimi samymi wyszedłem. Czego się obawiałem? Że to nie będzie ciekawa historia pomimo tego, że dotyczy doniosłego wydarzenia, jakim było lądowanie człowieka na Księżycu. Przyznam, że jako dziecko myślałem, że loty kosmiczne, które opisywano tak barwnie w książkach SF, to już w zasadzie rzeczywistość na wyciągnięcie ręki. Ta przyszłość, w której żyjemy, jest jednak strasznie rozczarowująca, nie ma latających samochodów, ani choćby deskorolek. Z tej perspektywy zdobycie Księżyca to jednak marne osiągnięcie, choć imponujące pod względem wydanych na nie kosztów. Pół filmu to kwestie techniczne, więc sceny wypełnione wypowiedziami w stylu „Przełączam na AL”, „Houston, mamy alarm w module CS2” itp. Pozostałe pół to obrazek rodzinny z Armstrongiem w roli tatusia i męża. Najciekawsza postać to żona, która ma przechlapane, skoro musi się liczyć z tym, że każde wyjście męża do pracy może być jego ostatnim. Powody do obaw są poważne, bo koledzy Neila giną jak muchy przy kolejnych testach kosmicznej technologii. Jeden z wypadków sprawił, że Armstrong stał się kandydatem do pierwszego lotu na Księżyc po tym, kiedy w czasie symulacji zginęli wcześniej wytypowani astronauci. Nieco dziwne, bo czyż nie po to przeprowadza się symulacje, aby w warunkach kontrolowanych bezpiecznie przetestować sprzęt? Jeśli wierzyć twórcom, sam Armstrong jest postacią tak bezbarwną, że aż dziw bierze, że został wytypowany na głównego bohatera. Zero polotu, medialny nielot, który na pytania dziennikarzy odpowiada w stylu trenera Janasa, zupełny brak wyczucia politycznego, kiedy zdarzyło mu się być w Waszyngtonie (co akurat mogło mieć znaczenie, kiedy w SZA rósł sprzeciw wobec nadętych kosztów utrzymywania NASA), a jeszcze nieszczególnie udany tatuś, który przymuszony odbywa z synami rozmowę przed lotem na Księżyc - i to przymuszenie widać wyraźnie. Jedyne, co być może jest warte uwagi (poza żoną), to niektóre sceny z lotów kosmicznych czy stratosferycznych z punktu widzenia pilota. Żeby to przetrzymać, trzeba mieć naprawdę nerwy ze stali i psychopatyczną zdolność panowania nad emocjami. Podziwiamy takich ludzi, ale raczej nie jako bohaterów filmowych.

PS. Jak to zwykle bywa z filmami o znanych postaciach, nie mamy tu specjalnie wiele suspensu. Wiemy przecież, że nic Armstrongowi złego się nie stanie, poleci na Księżyc i wróci - może nie bez problemów, ale jednak. Nie wspomniano w filmie nic o otoczce medialnej lądowania na Księżycu - przecież ówczesna technologia przekazu telewizyjnego była marna w zestawieniu z dzisiejszą, a jednak udało się nie tylko przesłać sygnał na Ziemię, ale wyemitować na całym globie. Nawet w krajach przeciwnego bloku politycznego, których władze musiały przy okazji zjeść niesmaczną żabę, kiedy okazało się, że Amerykanie objęli prowadzenie w kosmicznym wyścigu. I jeszcze jedna kwestia: słynne słowa Armstronga, kiedy stawiał pierwszy krok na srebrnym globie. Czy wymyślił je sam Armstrong? Jak pisałem wyżej, niewiele na to wskazuje, bo w zasadzie nic specjalnie ciekawego poza tym nie powiedział. Z filmu się nie dowiemy, choć według informacji w sieci rzeczywiście wymyślił je sam, ale jeszcze przed lotem, a nie po wylądowaniu. Może był to jednak bardziej nietuzinkowy gość, niż jego filmowy wizerunek.

piątek, 19 października 2018

Chłopak dla mojej mamy czyli Dating My Mother

Może to nawet nie takie dziwne, że mamie podoba się, że syn wrócił do niej po studiach - i dobrze im się razem mieszka, a nawet śpi w jednym łóżku, co jakoś tam jest wytłumaczone okolicznościami, ale ciągle nas dziwi. Rodzina jest zdekompletowana po śmierci ojca Danny'ego, więc matka nie przejawia typowego ponoć w Ameryce parcia na usamodzielnienie się dzieci. Owszem, nieco irytujące jest, że Danny nie ma pracy, a jego wizja zawodowej przyszłości w postaci kariery pisarskiej wygląda tak, jak należałoby to trzeźwo ocenić - na mrzonkę. Nie widząc wielkiej przyszłości dla siebie w New Jersey Danny planuje z kumplem Khrisem wyjazd do Los Angeles. Tymczasem mamusia postanawia znaleźć nowego chłopa, co dla Danny'ego problemem nie jest, bo nawet jej kibicuje. Jakoś nie wspomniałem, że Danny jest gejem, a to dlatego, że to prawie wcale nie jest żaden problem, bo jest on stuprocentowo wyoutowany. Oczywiście też chciałby sobie kogoś znaleźć, ale przy takim stopniu zaangażowania sukcesów nie zaliczy, nawet na Grindrze. Pomysłowo przedstawiono kontakty przez internet, bo zaaranżowano je jako niby realne spotkania, ale w tak niebanalny, choć prosty sposób, że nie ma żadnej konfuzji w rozumieniu tych scenek. Kończy się happyendowo, ale w sposób inny niż byśmy oczekiwali. Jeszcze na jedno zwróciłem uwagę, czyli na grę aktorską, która tutaj w pewnym stopniu przypomina filmy Woody'ego Allena, choć jest mniej manieryczna. Film jest bezpretensjonalny i sympatyczny, więc polecam tym, którzy nie oczekują po każdej produkcji kinowej arcydzieła na miarę Obywatela Kane'a.

Venom

Powiedzmy otwarcie, że produkcje Marvela budzą u nas entuzjazm porównywalny z chęcią czytania powieści Katarzyny Michalak po ich omówieniu przez Opydę. Maciupeńki. Ale pałamy afektem ukierunkowanym na Toma Hardy'ego, dlatego też wybraliśmy się na niniejszy film. Dobrze pamiętałem, że Venom jako postać pojawił się już w filmie Spider-Man 3, ale tam był jednym z czarnych charakterów, a tym razem zatrudnili go w roli głównej. Sprowadził go z kosmosu na Ziemię niejaki Drake, filmowy klon Elona Muska, a teraz próbuje stworzyć symbionta, czyli mieszańca obcego z człowiekiem. Chwilowo wszystkie próby kończą się efektem podobnym do zabijania wampirów w True Blood, czyli rozciapcianiem. Oczywiście wiemy z góry, że Eddie grany przez Hardy'ego jednak przetrwa, kiedy zbiegiem okoliczności wstąpi w niego Venom. Nie ma żadnego problemu z komunikacją, bo Venom świetnie rozumie po angielsku, jak niemal wszyscy obcy w produkcjach holiłódzkich. Dalej jest już przewidywalnie, bo na Ziemie trafił również Riot, ziomek Venoma, który ma naprawdę złe zamiary względem ludzkości, wobec tego musi przegrać, choć jest od kolegi lepiej wyposażony (w moce). Tymczasem Venomowi pobyt na Ziemi zaczął się podobać pomimo tego, że w tutejszych produkcjach filmowych trzeba na siłę upychać wątki miłosne. Bo jak wiadomo, duch miłości zstępuje i odmienia oblicze Ziemi. Tej Ziemi.

środa, 10 października 2018

Kamerdyner

Ech, polskie filmy... Wiadomo, co będzie po takim wstępie. Marudzenie. Gdyby miało być konsekwentnie, to obok Kaszubów mówiących po kaszubsku mielibyśmy Niemców mówiących po niemiecku, więc cały czas powinny być napisy - poza jednym krótkim momentem, w którym pojawia się delegat rządu z Warszawy. Niemcy w filmie mówią jednak po polsku - i to całkiem ładnie. Tytułowy kamerdyner to Mateusz Krol, syn kaszubskiej kobiety, która zmarła przy porodzie. Opiekę nad sierotą roztoczyła rodzina von Kraussów, lokalnej pruskiej arystokracji, a powód był taki, że był on najprawdopodobniej potomkiem samego hrabiego, który szczodrze rozsiewał swój materiał genetyczny w okolicy. Mateusz jest postacią w rozkroku, wychowywany przez Niemców utrzymuje więź z Kaszubami, a szczególnie Bazylim, który w społeczności lokalnej pełni rolę podobną do Macieja Dobrzyńskiego z Pana Tadeusza. Jest ów Bazyli niby to specjalistą od maszyn prostych, ale w swoim czasie będzie delegatem swojego ludu na powojennej konferencji w Wersalu, gdzie przyczyni się do przyłączenia Kaszubów do Polski. A nie wspomniałem, że akcja rozpoczyna się w roku 1900. Motorem napędowym fabuły jest uczucie Mateusza do Marity, córki hrabiostwa, więc można mówić o nieformalnym kazirodztwie - bo w papierach wszystko było jak trzeba. Oczywiście był to straszny mezalians bez przyszłości. Szczególnie brat Marity miał wiele oporów wobec tego związku. Jest również wątek homo, ale tak ponury, że chyba lepiej, aby go nie było. Na razie narzekań nie było, więc czas zacząć. Poza Bazylim granym przez Gajosa nie widzę w tym filmie ani jednej ciekawej postaci. Kochankowie się kochają, ale nie wiem, skąd to uczucie bystrej Marity do przeciętnego Mateusza. Dialogi mają polot ptaszka kiwi, oto próbka:
- Zostaję.
- A ja? A my?
Mimo tego zdołała mnie ta historia wzruszyć, bo to na nieco mniejszą skalę opowieść taka, jak o rzezi Ormian w Przyrzeczeniu.

Ogień i furia. Biały Dom Trumpa (Michael Wolff)

Z komuny pamiętam wizyty w księgarni, gdzie asortyment był tak „bogaty”. że można było eksponować książki na półkach okładkami w stronę klienta - wszystkie książki. Były wśród nich pozycje, które zajmowały swoje szacowne miejsce przez lata, a były to pisma Lenina i przemówienia Jaruzelskiego. Bynajmniej nie dlatego, że ludzie je kupowali a drukarnie robiły dodruki. A piszę o tym dlatego, że gdyby ktoś kiedyś wpadł na pomysł, aby wydać przemówienia Trumpa zebrane w książce - kupiłbym bez wahania. W książce Wolffa jest niestety tylko jedno przemówienie, które postanowiłem przytoczyć in extenso na końcu, choć jest to zapewne skrót autora. Było ono skierowane do szefostwa i funkcjonariuszy CIA, którzy zapewne spodziewali się usłyszeć od prezydenta o oczekiwaniach nowej ekipy. Jak pisze autor, osobliwa oracja Trumpa wywołała wśród słuchaczy efekt Rashōmon - czyli krańcowo sprzecznych reakcji, od szyderstwa pomieszanego z niedowierzaniem po zachwyt. (Dygresja: nie mówię efekt „Rashōmona”, bo ten tytuł z Kurosawy oznacza starożytna bramę, więc „Rashōmon” to jest ona, ta brama. Na polskie pieniądze można by to przełożyć jako „efekt Pawłowicz”.) Wracając do Trumpa, wszystkie jego wystąpienia wywoływały i do tej pory wywołują palpitacje serc i kiszek w jego ekipie, bo jedno jest pewne: w jego strumieniach świadomości nie ma nic pewnego. A te nieliczne momenty, kiedy czyta z kartki, są również zabawne, bo oświadczenie po zamieszkach w Charlottesville poświęcone - dla odwrócenia uwagi - pladze narkotykowej wygłosił rzekomo podpierając głowę ręką. Może i tak, ale nie zauważyłem tego na dostępnym w sieci filmie. W dużej mierze zawdzięczał Trump swój sukces Steve'owi Bannonowi, który dokooptował do jego sztabu wyborczego niedługo przed wyborami, a był narzucony przez Mercerów, hojnych sponsorów kampanii Trumpa i właścicieli bardzo mocno prawicowego medium Breitbart (przez co należy rozumieć związki z amerykańską Tea Party, na prawo od Foxa). Sam Bannon jest swego rodzaju wizjonerem, dla którego Trump był nie tyle przywódcą, co środkiem do celu, jakim była wymarzona przez Bannona rewolucja wymierzona przeciw starym układom i to nie tylko w rozumieniu krajowym, ale i światowym. Ta rewolucja to w skrócie kontrrewolucja antyglobalistyczna. Wojna handlowa z Chinami to jeden z pomysłów Bannona, choć już bez niego jest realizowany. Książka mogłaby mieć alternatywny tytuł Trump vs. Bannon, bo w zasadzie cała opowiada o konfrontacji tych dwóch postaci. Rozpoczyna się od spotkania Bannona z dziennikarzami, tuż po wygranych wyborach, ale jeszcze przed przejęciem urzędu. Kiedy Bannon roztoczył swoją wizję nowych rządów popartą wyrafinowaną analizą, z sali padło pytanie, ile z tego rozumie sam Trump. Rozumie tyle, ile rozumie - odparł Bannon po dość długim wahaniu. Parę miesięcy po objęciu przez Trumpa prezydentury wypłynęła wiadomośc o spotkaniu syna i zięcia Trumpa z szemranymi Rosjanami, którzy mogli mieć jakieś haki na Clintonową. Jest psychologicznie jasne, dlaczego sobie na takie rzeczy pozwalali: do dnia wyborów mało kto w sztabie Trumpa wierzył w wygraną, więc mało kto zakładał, że te podejrzane spotkania wyjdą kiedykolwiek na jaw, a nawet jeśli - to jakie będzie to miało znaczenie? W Białym Domu Trumpa Bannon objął poważną funkcję dyrektora strategicznego, ale szybko się przekonał, że łatwo nie będzie, bo ma konkurencję w postaci córki i zięcia prezydenta, Ivanki i Jareda Kushnerów, których autor zlepił w „Jarvankę”, mroczną siłę ekipy, z powodów rodzinnych mającą u prezydenta fory. Pod względem profesjonalnym byli to polityczni dyletanci, których pomysły miały zazwyczaj urok tanga na polu minowym. Bannon na swoim stanowisku nie przetrwał nawet roku, a według autora mniej chodziło o spory merytoryczne między nim a prezydentem, a bardziej o kwestie autorstwa sukcesu wyborczego Trumpa. Sukces ma wielu ojców, ale w tym przypadku Trump konkurencji nie tolerował. Media przyzwyczaiły się do prezydentów-nudziarzy, którzy wypowiadają okrągłe zdania. Trump przełamał tę sztampę i, kto wie, może nawet jako postać barwna zdobyłby upragnioną przychylność mediów, gdyby nie to, że zbyt często plecie przerażające bzdury. A teraz obiecany cytat z przemówieniem.
Na widok zaintrygowanej publiczności dał się być może ponieść wiecznie drzemiącej w nim arogancji, bo zupełnie zapomniał o przygotowanym wystąpieniu i powiedział coś, co można zaliczyć do najbardziej osobliwych uwag, jakie kiedykolwiek wygłosił jakikolwiek amerykański prezydent: „Sporo wiem o West Point. Osobiście mocno wierzę w tradycję akademicką. Opowiadam czasem, że miałem wujka, który przez trzydzieści pięć lat był wybitnym profesorem na MIT i miał niesamowite osiągnięcia akademickie, był wręcz akademickim geniuszem. Wtedy ludzie pytają: czy Donald Trump jest intelektualistą? Zapewniam, jestem bystrym człowiekiem”.
Miała to być swoista pochwała dla nowego dyrektora CIA, który wkrótce obejmie stanowisko. Mike Pompeo, absolwent West Point, przyjechał na miejsce wraz z Trumpem i stał teraz pośród zgromadzonych – równie skonfundowany jak wszyscy.
Trump tymczasem ciągnął: „Powiem wam, że gdy byłem młody… Oczywiście nadal czuję się młodo – czuję się, jakbym miał trzydzieści… trzydzieści pięć… trzydzieści dziewięć lat… Ktoś zapytał: Czy jest pan młody? A ja powiedziałem, że moim zdaniem jestem młody. W ostatnich miesiącach kampanii robiliśmy po cztery, pięć, nawet siedem przystanków. Przemowy, wystąpienia przed 25, 30 tysiącami ludzi, 15 tysiącami, 19 tysiącami. Czuję się młodo, wydaje mi się, że wszyscy jesteśmy bardzo młodzi. Gdy byłem młody, to w tym kraju zawsze wszystko się wygrywało. Wygrywaliśmy w handlu, wygrywaliśmy wojny. Nie pamiętam, ile miałem lat, jak jeden z moich wychowawców powiedział mi, że Stany Zjednoczone nigdy nie przegrały wojny. A potem, później, jest tak, jakbyśmy niczego nie wygrywali. Znacie to stare powiedzenie, że zwycięzca bierze wszystko. Pamiętacie, że ja zawsze mówię, żeby zatrzymać ropę”.
„Kto ma zatrzymać ropę?”. Zdezorientowany pracownik CIA gdzieś na tyłach sali odwrócił się do kolegi obok.
„Nie byłem fanem Iraku, nie chciałem iść do Iraku. Ale powiem wam, że jak już weszliśmy, to wyszliśmy źle, a ja zawsze dodatkowo mówiłem, żeby zatrzymać ropę. Miałem na myśli względy gospodarcze, ale gdyby się nad tym zastanowić, Mike (tu Trump spojrzał w głąb sali, zwracając się do przyszłego dyrektora), gdybyśmy zatrzymali ropę, to nie byłoby ISIS, bo oni na tym zarabiają. I dlatego należało zatrzymać ropę. Ale w porządku, może jeszcze będzie okazja. Tylko że prawda jest taka, że trzeba było zatrzymać ropę”.
Prezydent przerwał i uśmiechnął się z nieskrywaną satysfakcją.
„Wybrałem was na mój pierwszy przystanek, ponieważ jak wiecie, toczę właśnie wojnę z mediami, a to najbardziej nieuczciwe istoty na Ziemi, i zdają się sugerować, że popadłem w konflikt ze wspólnotą wywiadów. Chciałbym dać wam do zrozumienia, że wybrałem was na mój pierwszy przystanek dokładnie dlatego, że jest wprost przeciwnie, co oni doskonale wiedzą. Sprawę liczb już wyjaśniałem. Osiągnęliśmy coś wczoraj podczas przemówienia. Wszystkim się podobało przemówienie? Musiało się podobać. Mieliśmy tam rzeszę ludzi. Widzieliście ich. Było gęsto. Dzisiaj rano wstaję, włączam wiadomości, a oni pokazują puste pola. No to mówię: Chwileczkę! Wygłaszałem to przemówienie. Patrzyłem przed siebie, na to pole. Wyglądało mi to na milion, półtora miliona ludzi. A oni pokazali pole, na którym prawie nikogo nie było. I powiedzieli, że Donald Trump nie potrafi skutecznie porwać ludzi. A ja mówię, że zbierało się na deszcz, a deszcz powinien ich odstraszyć, a tu Bóg spojrzał w dół i powiedział, że nie pozwoli, żeby padało w trakcie mojej przemowy. No i ja na samym początku powiedziałem: O, nie, bo na pierwszą linijkę spadło kilka kropli. Powiedziałem: No szkoda, ale jakoś przetrwamy. Prawda jest taka, że zaraz przestało padać…”.
„Nie, nie przestało”, rzuciła odruchowo kobieta z kancelarii. Szybko jednak się zreflektowała i z niepokojem na twarzy zaczęła się rozglądać, czy aby nikt tego nie usłyszał.
„A potem zrobiło się naprawdę słonecznie, a potem, jak już zszedłem, to zaraz się rozpadało. Lał deszcz, ale udało się nam coś niesamowitego. To naprawdę wyglądało na milion, półtora miliona ludzi. Ile ich było, tyle było, ale ciągnęli się aż do Mauzoleum Waszyngtona. A tu przez przypadek włączam tę stację i ona pokazuje puste pole i mówi, że udało nam się przyciągnąć 250 tysięcy ludzi. To oczywiście też niezły wynik, ale to kłamstwo… Jeszcze inny ciekawy przypadek wczoraj. W Gabinecie Owalnym stoi piękny pomnik doktora Martina Luthera Kinga, a tak się składa, że ja lubię Churchilla, Winstona Churchilla. Myślę, że większość z nas lubi Churchilla. On nie pochodzi z naszego kraju, ale ma z nim wiele wspólnego. Pomógł nam, to nasz prawdziwy sojusznik, a jak wiecie, jego pomnik został wyniesiony… No więc reporter z magazynu »Time«, a ja byłem na okładce ze czternaście czy piętnaście razy i chyba do mnie należy historyczny rekord magazynu »Time«. No bo jak Tom Brady pojawia się na okładce, to jednorazowo, bo wygrał Super Bowl czy coś. Ja byłem w tym roku na piętnastu. Mike, takiego rekordu to chyba nikt nie pobije, chyba się zgodzisz… Co myślisz?”.
„Nie”, odparł Pompeo z lekkim przerażeniem.
„Powiem wam, że oni potem mówią, że to ciekawe, że Donald Trump zlikwidował popiersie, pomnik doktora Martina Luthera Kinga. A on tam stał, kamerzysta przy nim stał. Więc Zeke… Zeke… ten z magazynu »Time«… pisze artykuł o tym, jak to ja go zlikwidowałem. Ja bym tego nigdy nie zrobił. Mam wielki szacunek do doktora Martina Luthera Kinga. Ale takie właśnie nieuczciwe są media. Robi się z tego wielka historia, a potem sprostowanie jest o, takie (wykonał palcami gest wskazujący na małe rozmiary). Ledwo linijka albo może w ogóle nic nie napisali? Chciałbym po prostu powiedzieć, że bardzo cenię uczciwość, lubię uczciwą reporterską pracę. Powiem wam raz jeszcze, choć powiem to dopiero wtedy, gdy wpuścicie tu tysiące innych ludzi, którzy próbowali wejść… Bo ja tu wrócę i może wtedy spotkamy się w większej sali, może będzie trzeba znaleźć większą salę i może, może, to będzie sala wybudowana przez kogoś, kto się zna na budowaniu, i nie będzie w niej kolumn. Rozumiecie? Pozbędziemy się kolumn. W każdym razie chciałem wam po prostu powiedzieć, że was kocham, że szanuję was jak nikogo innego. Robicie fantastyczną robotę i znów będziemy zwyciężać, a wy będziecie prowadzić tę szarżę, więc bardzo wam dziękuję”.
A teraz cytaty.

[1081]
Stojący na trybunie honorowej George W. Bush skomentował to wydarzenie stwierdzeniem, które zapewne na stałe zapisze się w kronikach jako przypis do wystąpienia Trumpa: „To dopiero było popieprzone”.

[1400, o Rebece Mercer]
„Ona jest walnięta… walnięta… Po całości… Naprawdę, jeśli chodzi o kwestie ideologiczne, to z nią po prostu nie da się rozmawiać”, powiedział jeden z wysoko postawionych przedstawicieli Białego Domu Trumpa.

[2114]
Bannon, który sam siebie kreował na czarną dziurę milczenia, stał się jednocześnie swego rodzaju oficjalnym głosem z owej dziury – powszechnie dostępnym Głębokim Gardłem. Lubił dowcipkować, ochoczo, emocjonalnie i z zaangażowaniem rozprawiając na rozmaite tematy.
Jest nawiązanie do słynnego filmu pornograficznego, którego tytuł oznacza też potocznie źródło niejawnych informacji.

[2348, o spotkaniu z Putinem]
Tymczasem Putin miał go gdzieś i ostatecznie na kolacji po gali Trump został posadzony między facetem, który wyglądał tak, jakby w życiu nie jadł sztućcami, a Jabbą z Gwiezdnych wojen w koszulce polo.

[2617]
Zasadniczy problem prezydentury Trumpa, wpływający na każdy aspekt jego polityki i przywództwa, polegał na tym, że on nie przetwarzał informacji w sposób konwencjonalny. W pewnym sensie nie przetwarzał ich wcale.

[4227, o Trumpie]
Jeśli pojawiało się cokolwiek, co kojarzyło się mu z salą lekcyjną lub z wykładem – po prostu wstawał i wychodził.

[4815]
W rzeczywistości, by uniknąć konwencjonalnego działania – a w zasadzie jakiegokolwiek poczucia ciągu przyczynowo-skutkowego – prezydent eliminował wszystkich ze swoich działań.

[5088]
Abdel Fattah el-Sisi, egipski siłacz, pogłaskał prezydenta ze słowami: „Jest pan niezwykłą osobowością, zdolną dokonać niemożliwego”. („ Masz pan świetne buty”, odpowiedział Trump. „Rany, ale buty, człowieku…”).

[6135, o Bannonie]
„Ktoś, kto dwukrotnie doprowadzi do wybrania tego idioty, jest w pełni godzien politycznej nieśmiertelności”, powtarzał Nunberg.

sobota, 6 października 2018

Weronika i zombie (Marcin Szczygielski)

Nie czytałem tego typu książek od dawna, ale wpadła mi w ręce i postanowiłem zaryzykować. Wielką zachętą był zasłyszany w Tok FM fragment, w którym Weronika opowiada o swojej ciotce, bo jest on zwyczajnie świetny. Najlepszym targetem książki mogłaby być Kasia, moja córka w wieku licealnym, ale nie jest, bo nie mam córki. Tytułowa Weronika jest licealistką, która po rozwodzie rodziców przeprowadziła się z matką z Poznania do Warszawy i z osoby popularnej w szkole stała się klasowym popychadłem. A tytułowy zombie to starszy pan Jan, który mieszka w tym samym bloku, a przypadek zrządził, że się zetknęli ze sobą bliżej i na swój nieoczywisty sposób - polubili. Weronika aniołkiem nie jest, ale po zaliczeniu moralnej wpadki i paru innych nieszczęściach wszystko jej się jakoś ułoży. Książka jest zacna i na pewno bym ją Kasi polecił. Załączam cztery fotki. Na pierwszych dwóch mamy relację z lekcji o rodzinie, której stopień skomplikowania przerósł moim zdaniem zawiłości związane z kazirodztwem w rodzinie Ptolemeuszy, o których pisała Szymborska. Na kolejnych dwóch jest opowieść o jednej z niezliczonych ciotek Weroniki.