Strony

piątek, 26 października 2018

Pierwszy człowiek czyli First Man

Poszedłem na film z uprzedzeniami i takimi samymi wyszedłem. Czego się obawiałem? Że to nie będzie ciekawa historia pomimo tego, że dotyczy doniosłego wydarzenia, jakim było lądowanie człowieka na Księżycu. Przyznam, że jako dziecko myślałem, że loty kosmiczne, które opisywano tak barwnie w książkach SF, to już w zasadzie rzeczywistość na wyciągnięcie ręki. Ta przyszłość, w której żyjemy, jest jednak strasznie rozczarowująca, nie ma latających samochodów, ani choćby deskorolek. Z tej perspektywy zdobycie Księżyca to jednak marne osiągnięcie, choć imponujące pod względem wydanych na nie kosztów. Pół filmu to kwestie techniczne, więc sceny wypełnione wypowiedziami w stylu „Przełączam na AL”, „Houston, mamy alarm w module CS2” itp. Pozostałe pół to obrazek rodzinny z Armstrongiem w roli tatusia i męża. Najciekawsza postać to żona, która ma przechlapane, skoro musi się liczyć z tym, że każde wyjście męża do pracy może być jego ostatnim. Powody do obaw są poważne, bo koledzy Neila giną jak muchy przy kolejnych testach kosmicznej technologii. Jeden z wypadków sprawił, że Armstrong stał się kandydatem do pierwszego lotu na Księżyc po tym, kiedy w czasie symulacji zginęli wcześniej wytypowani astronauci. Nieco dziwne, bo czyż nie po to przeprowadza się symulacje, aby w warunkach kontrolowanych bezpiecznie przetestować sprzęt? Jeśli wierzyć twórcom, sam Armstrong jest postacią tak bezbarwną, że aż dziw bierze, że został wytypowany na głównego bohatera. Zero polotu, medialny nielot, który na pytania dziennikarzy odpowiada w stylu trenera Janasa, zupełny brak wyczucia politycznego, kiedy zdarzyło mu się być w Waszyngtonie (co akurat mogło mieć znaczenie, kiedy w SZA rósł sprzeciw wobec nadętych kosztów utrzymywania NASA), a jeszcze nieszczególnie udany tatuś, który przymuszony odbywa z synami rozmowę przed lotem na Księżyc - i to przymuszenie widać wyraźnie. Jedyne, co być może jest warte uwagi (poza żoną), to niektóre sceny z lotów kosmicznych czy stratosferycznych z punktu widzenia pilota. Żeby to przetrzymać, trzeba mieć naprawdę nerwy ze stali i psychopatyczną zdolność panowania nad emocjami. Podziwiamy takich ludzi, ale raczej nie jako bohaterów filmowych.

PS. Jak to zwykle bywa z filmami o znanych postaciach, nie mamy tu specjalnie wiele suspensu. Wiemy przecież, że nic Armstrongowi złego się nie stanie, poleci na Księżyc i wróci - może nie bez problemów, ale jednak. Nie wspomniano w filmie nic o otoczce medialnej lądowania na Księżycu - przecież ówczesna technologia przekazu telewizyjnego była marna w zestawieniu z dzisiejszą, a jednak udało się nie tylko przesłać sygnał na Ziemię, ale wyemitować na całym globie. Nawet w krajach przeciwnego bloku politycznego, których władze musiały przy okazji zjeść niesmaczną żabę, kiedy okazało się, że Amerykanie objęli prowadzenie w kosmicznym wyścigu. I jeszcze jedna kwestia: słynne słowa Armstronga, kiedy stawiał pierwszy krok na srebrnym globie. Czy wymyślił je sam Armstrong? Jak pisałem wyżej, niewiele na to wskazuje, bo w zasadzie nic specjalnie ciekawego poza tym nie powiedział. Z filmu się nie dowiemy, choć według informacji w sieci rzeczywiście wymyślił je sam, ale jeszcze przed lotem, a nie po wylądowaniu. Może był to jednak bardziej nietuzinkowy gość, niż jego filmowy wizerunek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz