Strony

środa, 7 listopada 2018

Bohemian Rhapsody

Filmy biograficzne często wcale nie są biograficzne, bo służą jako pretekst do sformułowania jakiegoś przesłania - niby przy okazji, ale przysłaniającego opowieść o rzeczywistych wydarzeniach (przykładem Amadeusz). W przypadku tego filmu jakiejś nachalnej tezy nie wyczuwam, a to, co można by wyabstrahować z opowieści o Freddiem Mercurym, jest niczym odkrywczym. Uwierz w siebie, uważaj, żeby po sukcesie woda sodowa nie uderzyła ci do główki, dobrze się namyśl, jeśli chcesz palić za sobą mosty, kiedy jesteś częścią zgranej paczki. I tak dalej. Swego czasu było dla mnie zdumiewające, że Freddie, czyli Farrokh Bulsara, urodził się w Zanzibarze i wcale nie był Europejczykiem, choć nie było po nim tego widać. Tym więc film mnie nie zaskoczył, za to zdziwiłem się pierwszą miłością Freddiego, która nie była mężczyzną. Dużo czasu upłynęło, zanim Freddie przerzucił się na facetów, a jeszcze więcej - zanim został ikoną gejów po ujawnieniu. Na szczęście prawie nikomu to już wtedy nie przeszkadzało. Również na szczęście - jako osobowość w świecie muzyki Freddie nie był kojarzony z gejami, bo jego twórczość miała wymiar uniwersalny i szufladkowanie go pod kątem orientacji seksualnej byłoby przejawem niezdrowej manii godnej Kowalczyków i Terlikowskich. Przyznam jednak, że obcowanie z Freddiem zawsze mi sprawiało przyjemność, bo w latach osiemdziesiątych to był kawał faceta, jakby wyjętego z komiksów Toma of Finland, który nie miał zahamowań, aby pokazać się bez koszulki. W tamtych czasach był to jedyny dostępny zamiennik obecnego internetowego porno. Dzisiaj przyznam, że Freddie niewątpliwie przegrałby z Idrisem, który właśnie został kolejnym najseksowniejszym facetem naszych czasów. Fabularnie opowieść orbituje ku występowi zespołu Queen w czasie koncertu Live Aid w 1985 roku, który - jak rozumiem z filmu - był bardzo udanym comebackiem zespołu po paru latach, kiedy nie było wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek razem zagrają. Asekuruję się trochę, bo dobrzy ludzie mówią mi, że film pokazuje fałszywy obrazek Mercurego i paczki. Gdyby rzeczywiście miało mi zależeć na ciekawej historii, to zapewne bym się rozczarował. To jest jednak mało ważny powód, żeby pójść na ten film, a dobitniej rzecz ujmując - jeśli muzyka Queen nie robi na was wrażenia, darujcie sobie. Jeśli przeciwnie - polecam gorąco, bo film to w zasadzie piosenki Queen przetykane wątkami fabularnymi, przy czym niektóre z nich bardzo fajnie z nimi splecione, jak choćby w przypadku utworu tytułowego. (Nie było niestety You take my breath away.) Jeszcze dwie refleksje: wątek w którym Freddie odnajduje swoją ostatnią miłość, Jima Huttona, ma wszelkie oznaki plagiatu z Kopciuszka. Druga: mniej więcej w połowie filmu zdałem sobie sprawę z tego, że Freddiego gra Malek znany nam z serialu Mr. Robot. Z tej okazji wykonałem w myślach podwójne salto z piruetem, bo Mr. Robot jest typem z zupełnie innej galaktyki, raczej tej od Vadera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz