Strony

czwartek, 31 stycznia 2019

Ten Typ Mes - LOVEYOURLIFE

To było tak. Siedzę sobie w uczelnianym bufecie i czekam na duże latte po wiejsku (nie sojowe), a z radia lecą nuty. Gość właśnie zaczyna śpiewać o koleżce spod Lichenia, który znalazł misia, a miś mówi... I tyle usłyszałem, bo nie wiedzieć czemu (albo wiedzieć?), kolega z bufetu przełączył stację. Wyciągam więc smartfon i guglam, bo strasznie chciałem wiedzieć, co było dalej z tym misiem. Dobrze, że nie miałem jeszcze kawy, bo chyba bym oparskał cały bufet. Załączam teledysk i tekst.


Lower Entrance na bicie, na bicie
Żeby był taki hit, musi być "love" - Love your life
I "life" - Love your life
Najlepszy jest "love" (love) - Love your life
I "life" - Love your life
Bez "life" i "love" nie ma tego - Love your life
Co chcę osiągnąć - Love your life
Yo, yo - Love your life

Mam tu historię o koleżce, który był spod Lichenia, spod Lichenia
I znalazł misia, misia, miś mówi "spełnię twe trzy życzenia
Jooooooke! spełnię jedno, jedno, ale, mordo, na pewno"
Typ mówi "chce rżnąć Edytę Herbuś, rżnąć jak stare drewno"
"Gitara!" mówi misio i typ już leży pod nią
Ona jego i on ją swoją wsiową pochodnią
Dała mu klucz do komnat swego giga apartamentu
Wolniej, zamieszkał z nią, comprende?
Kremy, jamy, sesje, bankiety, surowa ryba, do opery bilety
I co dzień pyta go rano, kiedy zamówi wymarzony kinkiet
A on "chyba kurwa żartujesz! nie ma ważniejszych spraw?"
I kiedy przeczyści jelita, i czy imię dla córki dobre Cynthia
Cynthia, jakie jelita? Mają mi w dupę wsadzać szlauch?
Po tygodniu typo dzwoni do brata, mówi "Słuchaj, Włodek
Niby to panna jak inna, ale you don't know the half"
Nie wiem, czemu tak mówi, ale mówi "you don't know the half"
"Serio, już dłużej nie mogę, bracki, przyjedź po mnie
I want my life back!"

Alkomaciarze o owocowych oczach
Ładne dziewczyny w beżowych rajstopach
Odwiedzi was miś wypchany pluszem
Specjalny miś saper, odminuje dusze
Wiecznie spłukani, co widać po fryzurach
Zdrowy organizm, ale zmęczony akurat
Was też odwiedzi miś wypchany pluszem
Specjalny miś odminuje dusze

Love your life x7

To był hojny miś, znudzony troszeczkę
Objeżdżał wsie i małe miasteczka
Tak trafił na Anetę, mylił się myśląc, że podniesie poprzeczkę
"Miś super, życzenie o jaaa! chcę bogatego typa i kwadrat w WWA"
I nim Aneta zdążyła gumą splunąć
Była już w stolicy z biznesmenem imieniem Bruno
Ale to nie był chłopak z technikum
Chciał ciągle anal, kusił do narkotyków
Potem przedstawiał ją różnym dyrektorom i mówił:
"Anette, dziś pobawimy się we czworo"
Obolała piła z nudów i braku przyjaciół, a Bruno mówił jej:
"Trochę odstajesz od kochanek moich kumpli, więc mam tu dla ciebie prezent
Pod postacią serii operacji plastycznych, nie wahaj się ani sekundki!"
Następne, co pamięta, to bandaże na japie i pielęgniarka
"Jak się pani czuje? No jak?"
Pieką ją cycki, policzki, usta, jęcząc drapie, jęczy znaczy mówi:
"Nie mam jeszcze 22 lat, I want my life back!"

Wierzę w słuchacza, że zbędny tu morał
Choć bajka bez morału to jakaś chujnia!
Love your life powtarzam raz po raz
Ale czy to odkrywcze? Nieszczególnie
Ci ludzie w tabloidach to tylko ludzie
Stroją fochy, chrapią, każdy z nich sra
Miś mnie nie skusi na 24 grudzień, znaczy grudnia
I nie zapłaczę "I want my life back!"

'Cause I love my life
Love my life
I love my life 

Alkomaciarze o owocowych oczach
Ładne dziewczyny w beżowych rajstopach
Odwiedzi was miś wypchany pluszem
Specjalny miś saper, odminuje dusze
Wiecznie spłukani, co widać po fryzurach
Zdrowy organizm, ale zmęczony akurat
Was też odwiedzi miś wypchany pluszem
Specjalny miś odminuje dusze

Scott Walker - It's raining today

Piękną piosenkę wybrali do czołówki Ślepnąc od świateł. Udało się po całości.

środa, 30 stycznia 2019

Dogrywka czyli The Pass

Jedność akcji, miejsca i czasu - nawet jest tutaj coś takiego, tyle że podzielone na trzy osobne segmenty, każdy w odstępie pięciu lat od kolejnego. Dodałbym tu jeszcze jedność wieku bohaterów oraz ich muskulatury, bo wprawdzie niby ich postarzono dodając zarost, ale nic poza tym. A muskulaturę można podziwiać niemal bez ograniczeń, zwłaszcza ciemnoskórego Ade. W pierwszym epizodzie Ade i Jason, młodzi piłkarze w decydującym o ich karierze momencie, spędzają noc w jednym pokoju hotelowym, bo tak ich rozlokowano przed meczem. Niezwykle są rozmowni, ale z szumu informacyjnego da się odcedzić dwie istotne wskazówki: że mecz następnego dnia ma być bardzo ważny, bo po nieudanym występie pożegnają się z boiskiem. Po drugie, oczywiście tematem jest seks, który jakie panny zaliczył, i byłoby tak pięknie i heteroseksualnie jak w mokrych snach ekipy z Ordo Iuris, gdyby nie pocałunek. Co tak naprawdę się potem stało, tego się nie dowiemy, ale - pomijając epizod drugi - chłopcy spotkają się po dziesięciu latach, kiedy jeden z nich będzie sławnym piłkarzem, a drugi skromnym pracownikiem branży hydraulicznej. Z kontekstu wynika, że nie utrzymywali kontaktu, ale nigdy o sobie nie zapomnieli. Mogłaby to być piękna miłość, ale chyba od czasów Dumasa wiara w takie nadzwyczajności mocno podupadła. Jednak nie miłość jest głównym tematem, a raczej pytanie, czy będąc gwiazdą sportu można się wyoutować? Oczywiście, że można, ale z jakim skutkiem? O ile w przypadku pływaka Daleya problem nie wydaje się poważny, to dla piłkarza jest to już jakiś orzech do zgryzienia, bo ci kibice oczekują od swoich idoli jednoznacznej orientacji seksualnej. Jako psycholodzy-amatorzy oczywiście mamy hipotezę, która to wyjaśnia, ale zachowamy ją dla siebie. Za to podzielimy się ze światem własną fantazją sportowo-seksualną: dorodne mięśniaki wykonują układy gimnastyczno-artystyczne ze wstążką. No i mamy mokro, jak koledzy z OI.

Cola de mono

Osobliwością tego filmu są napisy rzucane na ekran, w tym przepis na sporządzenie „małpiego ogona”, czyli tradycyjnego napoju alkoholowego pijanego w Chile w czasie świąt Bożego Narodzenia. Tytuł jest właśnie hiszpańską nazwą tego specyfiku. Historia jest dość kameralna, bo w zasadzie są trzy postaci, matka i jej dwóch dorastających synów. Taty nie ma, bo popełnił samobójstwo. Zdarzeń jest tutaj parę na krzyż, więc tylko powiem tyle, że przynajmniej jeden z braci okaże się gejem, co wywoła skutki i reperkusje, nawet dość niespodziewane. Młodszy brat jest dziwakiem czytającym książki, co nawet w połowie lat osiemdziesiątych chyba nie było takie częste. To na pewno nie jest film dla zwolenników produkcji Marvela, bo jest w nim swoiste napięcie, czyli całkiem inaczej niż u Marvela. Wynika ono z prostej obserwacji: zupełnie, ale to zupełnie nie wiemy, jak rozwinie się fabuła. Poleje się krew czy szampan? Przy okazji jest dawka egzotyki i lekkiej erotyki, kiedy razem z bohaterem udajemy się na przechadzkę po parku, w którym spotykają się homoseksualiści. Jest ciepło, jak to na Boże Narodzenie, a najwyraźniej żadne konwencje społeczne nie nakazują spędzać wigilii z rodziną. Co kraj, to mniej lub bardziej luźny obyczaj.

sobota, 26 stycznia 2019

Glass

Patricia, Dennis, Hedwig, Bestia, Barry, Heinrich, Jade, Ian, Mary Reynolds, Norma, Jalin, Kat, B.T., Kevin Wendell Crumb, Pan Pritchard, Felida, Luke, Goddard, Samuel, Polly - w tych rolach wystąpił James McAvoy. Jak to możliwe? Chyba tylko w taki sposób jak w Little Britain, bo jak inaczej? Nie, bo James wcale nie zmienia fatałaszków co pięć sekund, a przez cały czas korzysta ze swojego zaskakująco umięśnionego ciała w naturalnej, mniej lub bardziej ubranej postaci. Postanowiłem tego nie zdradzać do końca, ale jedno jest ważne: jest on superbohaterem, a oprócz niego jest ich jeszcze w filmie dwóch, a wszyscy są pod obserwacją psychiatryczną, bo nie ma przecież czegoś takiego jak superbohaterzy. Glass jest zwieńczeniem trylogii filmowej, po Niezniszczalnym i Splicie, filmach które ominęły moją percepcję, co zapewne zakłóciło recepcję, która sprowadza się do życzenia, aby nikt nigdy nie wpadł na pomysł zrobienia tetralogii z trylogii. Niby fajnie, że mamy taki nieszablonowy film o superbohaterach, ale fabuła przypomina mi kropelkę miodu rozsmarowaną na tuzin kanapek, co oczywiście pozwala nacieszyć się każdym jej detalem, który po chwili staje się usypiająco nudny, a na nowy trzeba czekać kwadrans. To jedna kwestia, a druga to zwieńczenie intrygi tytułowego Glassa, która jest naiwna niczym dzieci na katechezie podziwiające tatusia godzącego się zabić swoje dziecko. Nie mogę tutaj wejść w szczegóły, ale gdyby tak działał współczesny świat z jego internetami, to wszyscy już wierzylibyśmy w starożytnych kosmitów, yeti, żony Jezusa i bezpłatną służbę zdrowia. Na razie wierzymy w muskulaturę McAvoya, imponującą, ale nie przesadzoną.

czwartek, 17 stycznia 2019

Moje wielkie włoskie gejowskie wesele czyli Puoi baciare lo sposo

Translator google'a tłumaczy włoski tytuł jako „Możesz pocałować pana młodego”, a polski podpina się pod sukces znanego filmu sprzed lat. Zaczyna się od podpuchy, kiedy Antonio opowiada o swej ukochanej osobie nie zdradzając jej płci, aż w końcu po paru chwilach widzimy, że jest to misiaczkowaty Paolo. Mieszkają razem w Berlinie, ale postanawiają wziąć ślub u rodziny Antonia we Włoszech. „Ślub” to za duże słowo, we Włoszech jeszcze się nie da, ale mogą zawrzeć związek partnerski. Jak się okaże, ta rodzina Antonia jest nieco problematyczna, bo choć niby wiedzą, że Antonio jest homo, to jednak nie wszyscy, a ci, którzy wiedzą, mają jeszcze jakieś złudzenia. Krótko mówiąc będzie dramat, mama Antonia wyrzuci męża z domu, a i Paolo będzie miał nielekko, bo warunkiem zorganizowania ślubu postawionym przez matkę Antonia jest udział w uroczystości matki Paola, dla której ślub syna z mężczyzną jest atrakcją dorównującą świętu dziękczynienia dla indyka. W fabułę wmieszane są osoby postronne, w tym transwestyta Donato i Camilla, stalkerka Antonia. Jest również brat Francesco, który w temacie związku dwóch mężczyzn jest dużo bardziej elastyczny od taty Antonia, choć trudno się dziwić, skoro chodzi o syna. Mistrzowska była jedna z rozmów ojca Antonia z Francesco, od absurdu w stronę konkretu. Bajeczna jest sceneria, akcja rozgrywa się w ślicznym włoskim miasteczku Civita di Bagnoregio położonym na malowniczym wzniesieniu. Bardzo udał się ten film - z małym wyjątkiem: zakończenia, które jest totalnie absurdalne w kontekście całego filmu, bo tak w oderwaniu - tylko umiarkowanie absurdalne. Wyszło tak, jakby nam sprzedali czekoladę, która jest zwykłą czekoladą z wyjątkiem jednej ostatniej kosteczki, która jest kawałkiem panierowanego kotleta schabowego z kością.

impactor u księdza

Polski kontrapologeta impactor znalazł sobie ciekawą niszę, czyli fora dyskusyjne na filmwebie. Dziwne trochę, ale jak sam mówi, gdy próbował inicjować dyskusje na stronach poświęconych religii odzew był zbyt zmasowany, żeby jeden człowiek mógł sobie z nim poradzić. Nie chodzi o jakość argumentów, ani nawet ilość (bo gdyby je zebrać, jest ich z dziesięć), ale o to, że nie da się odpowiedzieć na więcej niż parę postów dziennie, bo trzeba jeszcze spać, jeść i zarabiać. Obejrzałem jutubową relację ze spotkania impaktora z niewymienionym z nazwiska księdzem doktorem z krakowskiego PAT-u. „Obejrzałem” to niezbyt pasujące słowo, bo mamy tylko zapis audio, ale impactor wyświetla wiele komentarzy do słów księdza, więc lepiej używać ocząt w czasie odbioru. Nie spodziewałem się wiele po katolickim księdzu doktorze, ale to, co usłyszałem, to było jedno wielkie, żenujące i zasmucające nic. Ksiądz miał kryzys wiary w seminarium, ale zawierzył się Bożej miłości i to jest argument. Nic mi do tego, jeśli mu to wystarczy, ale w rozmowie ze sceptykiem nie dało się znaleźć nic sensowniejszego? Dlaczego ma mnie przekonać żarliwa wiara księdza, a nie imama? Na podobny argument ksiądz odpowiada, że różne Bóg wybiera drogi do objawienia się, co, rzekłbym, jest oczywiście wyjściem z sytuacji, jeśli rozmawiamy o fantasmagoriach, ta nie realiach. Dlaczego owo „nic” jest zasmucające? Ano dlatego, że zdarzyło mi się słuchać debat anglojęzycznych z udziałem niejakiego Johna Lennoxa, który ma wiele argumentów na rzecz swojej wersji boga, z których żadne mnie nie przekonują, ale żeby dojść do takiego wniosku, muszę jednak wykonać jakąś pracę myślową. W przypadku księdza doktora - żadna praca nie jest konieczna. Nie wiem, czy na uczelniach katolickich kładzie się nacisk na apologetykę - jeśli tak, to ksiądz doktor zdał ją ledwo, ledwo, lub w ogóle jest to dziedzina zaniedbana. Wspomniany Lennox (matematyk, swoją drogą) przedstawia generalnie argumenty na rzecz „boga filozofów”, które nigdy nie powinny być przekonujące bez świadectw empirycznych. Bóg ma istnieć, bo umysł ludzki jest dostrojony do odbioru świata (he he, gdyby nie był, to by nie było ludzi), co można podeprzeć jakimiś wersami z Biblii. Jestem gotów ad hoc stworzyć (lub choćby sobie wyobrazić) sensowniejszą niż chrześcijaństwo religię, w której ten postulat będzie zachowany. Polskim Lennoxem jest Tomasz Szarek (o ironio, też matematyk), który zapewne byłby ciekawszym rozmówcą dla impactora. Samego impactora podziwiam, ale podziw nie jest bezkrytyczny, bo mam dwie uwagi. Pierwsza: naprawdę nie uważam, że ta myśl zasługuje na rozpowszechnianie:
Jak stąd wynika, jedynie religia działa w ten sposób, co jest oczywistą nieprawdą, bo mamy jeszcze innego rodzaju fanatyzmy. Poza tym za lekko w tym aforyzmie szafuje się pojęciem „dobroci”, którą można rozumieć na wiele sposobów, a jeden z nich jest taki, że ludzie dobrzy czynią dobro, więc człowiek czyniący zło nie jest dobry. Kim w takim razie jest „dobry człowiek czyniący zło”? Druga uwaga dotyczy tego wersu z Biblii:
Zajrzałem do Biblii angielskiej (wersja NIV) i zobaczyłem, że te słowa są przytoczone w cudzysłowie, zatem niekoniecznie Paweł się z nimi utożsamia. Byłby więc to bardzo nędzny argument. Ale coś mnie tknęło i spojrzałem na inne tłumaczenia i okazało się, że redaktorom NIV nie pasowały te słowa Pawła, więc niby dokonali lekkiej zmiany, ale całkowicie odwrócili ich znaczenie. Punkt dla impactora. Więc tego... Rodzi się bardzo poważne podejrzenie, że wielu redaktorów Biblii tłumaczonej na różne języki trochę poprawiało słowo Boże, kiedy im nie pasowało. Z samym impactorem można się zapoznać poprzez jutubową Stację Ateizm.

środa, 9 stycznia 2019

Narodziny gwiazdy czyli A Star Is Born

Jackson Maine grany przez Bradleya Coopera jest już gwiazdą, więc nie do niego odnosi się tytuł. Repertuar Jacksona porównałbym do Bruce'a Springsteena, czyli coś w rodzaju mocnego, gitarowego rocka z leciutką nutą country. Rodzącą się gwiazdę Ally gra Lady Gaga, która przypadkiem poznaje Jacksona, a to niespodziewane spotkanie zamienia się w romans i wspólne występy, po których Ally rozpoczyna samodzielną karierę. Brzmi to jak współczesna wersja bajki o Kopciuszku. Bajka kończy się taktownie w momencie ślubu, więc nic się już dzieci nie dowiedzą, że Książę jest alkoholikiem i ćpunem, co mąci szczęście zakochanej pary. W przypadku Jacksona i Ally nie tylko to, bo jemu kariera się zacina, podczas gdy ona staje się prawdziwą gwiazdą estrady. Można więc podejrzewać go o zazdrość, kiedy w przypływie szczerości na bani mówi jej, że jest nieautentyczna. W ten sposób zahaczamy o bardzo ciekawy dla mnie temat: cóż to jest autentyczny artysta? Po paru chwilach namysłu doszedłem do wniosku, że nie wiem. Czemu Jackson z gitarą ma być bardziej „autentyczny” od Ally, której manager każe ćwiczyć układy choreograficzne i dyktuje, gdzie i z kim występować? Choć sama Lady Gaga wydaje się tworem wykoncypowanym na potrzeby publiczności, to czy mamy prawo powiedzieć, że udaje i jest nieprawdziwa? Przecież jej fani nie są nijak przymuszani do interesowania się nią. To samo można powiedzieć o muzyce disco polo. Nie słucham, nie lubię, ale powiedziałbym, że muzycy grający Pendereckiego są bardziej ustawiani do swej roli, a przez to „sztuczni”. Zdaje się, że podział na artystów „autentycznych” i „nieautentycznych” jest innym sposobem stwierdzenia, że coś lubię, a czegoś nie. Wracając do filmu: zdecydowanie warto zobaczyć to w kinie z dobrym nagłośnieniem, bo na laptopie na pewno nie zrobi takiego wrażenia. Na koniec pozwolę sobie na lekki spojler: przez cały film zastanawiałem się, co ja właściwie paczę. Okazało się, że melodramat.

W niewoli pragnień czyli The Breeding

O jakież to pragnienia może chodzić w pozycji z outfilm.pl anonsowanej jako thriller erotyczny? Oj, obawiam się, że nie chodzi o pragnienie posiadania nowego ajfonu eks. Ani też pragnienie czynienia użytku z kobiecych organów płciowych. Ale też nie chodzi o taki poczciwy seks, zwany waniliowym, jakiemu mogliby się oddawać całkiem dobrze dobrani chłopcy z obsady. Nie znaczy to, że takiego nie ma, ale artysta Thomas przesiadujący całymi dniami w domu jest najwyraźniej znudzony swoim facetem, który grzecznie chodzi do pracy, i szuka podniet gdzie indziej. Miał zapewne nadzieję na małe sado-maso na boku, a tymczasem Lee, który przywabił Thomasa, wziął swoją role mastera bardzo serio i... Tyle może wystarczy o tym wątku, bo jest jeszcze inny, w którym niejaki Jackson też ma trochę pofyrtane w główce, bo zamiast się cieszyć zwykłym seksem ukradkiem próbuje filmować swoich kochanków, których też wynajmuje za pieniądze, choć jest przystojnym facetem i na pewno znalazłby sobie kogoś fajnego, gdyby tylko miał na to ochotę. Żaden z motywów nie został klarownie domknięty, co pozostawia widza na pewnym głodzie informacji. Na samym początku mamy scenę spowiedzi, która sprawia wrażenie, jakby film miał być tanią erotyką, ale jest to mylne wrażenie. Jest lekko mocniejszy niż średnia, jednak Ducha świętego za bardzo nie obraża.

czwartek, 3 stycznia 2019

Aquaman

Varga niegdyś pisał, że Prezes obejrzał film Kobieta i mężczyzna wyłącznie dla Brigitte Bardot (która w tym filmie nie grała). My mieliśmy to szczęście, że wybraliśmy się na film z powodu Jasona Momoi, który akurat tu wystąpił w roli tytułowej. Do tej pory znaliśmy Aquamana jedynie z dzieła pornograficznego, w którym dał tyłka między innymi Supermanowi i Batmanowi, więc teraz mogliśmy zobaczyć, co było dalej. O ile filmy o superbohaterach mają jakiś sens, to ten właśnie ma, bo Aquaman jest tu jedyny, a nie jako jeden z wielu w nużących produkcyjniakach Marvela. Arthur, bo takie jest jego imię, jest dzieckiem latarnika i królowej z Atlantydy, która jest mylnie uważana za legendę. Jako dorosły znany jest w świecie, ale dziwnym trafem nadal nikt nie kojarzy jego pochodzenia z królestwem w głębinach. Tam tymczasem dojrzewa myśl o wypowiedzeniu wojny ludziom z lądu. (Nic dziwnego swoją drogą, skoro oceany traktowane są jako wysypisko śmieci.) Orm, przyrodni brat Arthura, pragnie zdobyć władzę nad podwodnymi królestwami (a jest ich z sześć), a potem zaatakować lądy. Powstrzymać ma go Arthur, który niespecjalnie ma na to ochotę, ale przekonuje go w końcu podwodna księżniczka Mera. Kluczem do sukcesu ma być legendarny trójząb starożytnego króla Atlana, a jego poszukiwania mają w sobie coś z przygód Indiany Jonesa. Po drodze zdemolują sycylijską wioskę i pokonają Otchłańców, a przy okazji odkryją, co stało się z mamą Arthura. Przesłanie jest jak z Eurowizji, Love love peace peace, plus to, że możesz być mieszańcem jak Arthur, a mimo to wiele osiągnąć. Dziecko, którym jestem podszyty, ubawiło się widokiem jeźdźców na koniach morskich będących powiększonymi morskimi konikami oraz wielką ośmiornicą, która waliła wszystkimi mackami w bębny w czasie pojedynku Arthura z Ormem. 

Kraina cieni czyli Shadowlands

Matko bosko gejowska! Cóż ten David wyczynia... Film składa się z trzech oddzielnych części, a w zasadzie jest to miniserial sklejony w jeden film. Pierwsza to bardzo psychicznie chora opowieść o chirurgu z czasów po pierwszej wojnie światowej, ale bez kurczowego trzymania się realiów. Chirurg owładnięty jest manią cielesnej perfekcyjności, czym moglibyśmy od biedy wytłumaczyć jego liczne zabójstwa (nawet dwóch obmacujących się króliczków), ale już nie tego steku nonsensów, jakim jest autorski akompaniament lingwistyczny. Druga część to opowieść z lat mniej więcej pięćdziesiątych, dwóch miłych chłopców udaje się na miłosny pobyt pod namiot do lasu. Oczywiście ukrywają się przed światem, ale odkrywają obecność jeszcze jednego chłopca, tak jak oni – obdarzonego miłą dla oka muskulaturą. Trzecia część to okropnie sentymentalna historia w stylu Love Story, tak się strasznie kochali, ale jeden z nich umarł! A ten, który przeżył, męki przeżywa wspominając utraconą miłość. Szkoda, że Davida ponosi ta artystyczna paranoja, nie pierwszy raz zresztą. Wiemy, że kino gtm bywa schematyczne i banalne, ale Kraina cieni nie jest sensowną na to odpowiedzią.

Jak dogonić szczęście czyli Hector and the Search for Happiness

Pegg grający główną rolę i komentarz z offu – a zwłaszcza początek w stylu Terry’ego Gillama – bardzo nas zwiódł. Dobra, początek jest w miarę zwyczajny, Hector jest psychologiem, który prowadzi zwykłe sesje terapeutyczne, ale już zaraz zacznie się dziać coś zabawnego lub absurdalnego. I niby się dzieje, bo wiedziony impulsem Hector wyrusza w świat, aby przekonać się, czym jest szczęście i jak je zdobyć. W Chinach dzięki kaprysowi bogatego kolegi z lotu spędza noc w luksusowym hotelu i klubie. „Niektórzy widzą szczęście w pieniądzach i władzy”, zapisuje w notatniku. Co?! Trzeba jechać do Chin, żeby zanotować taki coelhizm, banalny nawet według standardów Coelho? Dalej nie będzie pod tym względem lepiej, bo gdyby spisać te wszystkie „złote” myśli, to lepiej już Katechizm KK poczytać. Mądrzej nie jest, ale przynajmniej można się zbulwersować. W Pekinie Hector poznaje smutną prostytutkę, w Tybecie buddyjskiego mędrca, w Afryce spotyka przyjaciela z dawnych lat, który ma chłopaka. Tam zostaje porwany, a po mękach się uwalnia i odwiedza swoją dawną miłość w Los Angeles. Żeby nie spojlerować, pominę wniosek finalny opowieści, który jest kolejnym szczytem banału, choć wydawało się, że przed chwilą był ten największy. Film nie jest zły do szpiku, ma lepsze momenty, a jednym z nich jest podróż afrykańskim samolotem w towarzystwie intrygującej ciemnoskórej damy. Ale to raczej na zasadzie wyjątku.

Randka w ciemno z życiem czyli Mein Blind Date mit dem Leben

Jeszcze przed maturą Sali traci wzrok, a raczej zostaje mu z niego jakieś pięć procent zwykłego. Jest uparty i zdaje zwykłą maturę, po której postanawia realizować swoje plany życiowe pomimo oczywistych trudności. Ukrywając prawdę dostaje się na staż do najlepszego bawarskiego hotelu, gdzie kolejno zajmuje się sprzątaniem pokojów, pracą w kuchni, a na koniec – obsługą gości w restauracji hotelowej. W zasadzie wszyscy, którzy odgadują problem Saliego, starają się mu pomóc, a najbardziej Max, który w ogóle Saliemu zawdzięcza swój staż. Na ostatnim etapie jest najtrudniej, bo Kleinschmidt, szef kelnerów, jest pedantyczny do bólu i tego samego wymaga od pozostałych. W połączeniu z kłopotami rodzinnymi i sercowymi Sali tego nie wytrzymuje i zaczyna brać narkotyki – niby po to, aby móc dłużej pracować. Następuje katastrofa. Czy Saliemu się uda? Nie trzeba być Pytią, aby odgadnąć. Film trzyma stałe w napięciu, bo przecież w każdej chwili możemy spodziewać się nieszczęścia – i owszem mamy, ale mniej niż byśmy oczekiwali. Temat zapewne bardzo oryginalny nie jest, ale po milionie filmów o superbohaterach i romkomów ten wydał się świeży i oryginalny. Dodatkową podnietą ma być „oparty na faktach”, choć akurat na mnie to słabo działa.

Mamma Mia! Here We Go Again

Pierwsza Mamma Mia! była strzałem w dziesiątkę, bo po prostu Abby nie da się nie lubić. Historyjka była pretekstowa, ale zrobiona z dowcipem – zwłaszcza do dziś mnie bawiąca scena tańca z płetwami. W sequelu płetw nie ma i raczej nie ma nic w zamian. Oczywiście śpiewają i tańczą (na szczęście Brosnan prawie nic nie śpiewa), ale efektu zaskoczenia już nie ma, a sama historyjka jest banalna. W retrospekcjach Donna zadaje się z trzema tatusiami swojej córki Sophie, podczas gdy w naszych czasach Donna jest już denatką (cholera wie czemu), a Sophie próbuje przywrócić pensjonat mamy do świetności, co się z pozoru nie uda, a jej związek ze Sky'em się rozpadnie. Ale oglądamy bajkę, gdzie babcie wychodzą cało z wilczych brzuchów, a szklany pantofelek pasuje na dokładnie jedną stópkę. Tak będzie i tym razem, impreza na otwarcie hotelu uda się znakomicie, a nawet bardziej, bo nieoczekiwanie przybędzie babunia i na widok Fernanda zaśpiewa Fernando. Zaskoczenie jednak było: albo twórcy postanowili użyć w filmie mniej ograne kawałki Abby (które dla mnie brzmiały banalnie), albo po prostu nie ma aż tylu hiciorów, żeby zapełnić dwa filmy. Dwa z nich zresztą pojawiły się w części pierwszej. Może nie warto było iść jeszcze raz?

303. Bitwa o Anglię czyli Hurricane: Squadron 303

Tak się składa, że ubiegłego lata mieliśmy bitwę na filmy o Dywizjonie 303, bo dwa dzieła na ten temat weszły do kin w tym samym czasie. Nie wiem więc, który miała na myśli Babcia Weatherwax (@babcia_w) z Twittera, kiedy chwaliła film za nieepatowanie wulgaryzmami. W tym epatowania nie ma, niemniej jedna „kurwa” pada i to chyba nawet po polsku, co nie jest wcale oczywiste, bo to film wielojęzyczny, w którym przymusili Rheona, aby mówił po polsku. I mówi ładnie, bo mu podłożyli dubbing (chyba), ale ruch ust zgadza się z mówionym tekstem, co nas cieszy nawet bardziej, niż te liczne reklamy, w których mówią po polsku, ale z warg można odgadnąć angielski pierwowzór. Historii dywizjonu nie pamiętałem, ale szczególnych zaskoczeń nie było. Anglicy niechętnie powołali go do życia, nie spodziewali się żadnego sukcesu, a tu niespodzianka. Oglądało się nieźle, choć po Gwiezdnych Wojnach pojedynki w powietrzu nie robią specjalnie wielkiego wrażenia. Ale nie trzeba imponującej wyobraźni, żeby zdać sobie sprawę z tego, że wylot na misję jest czymś innym, niż wyjście do biura. Nie tylko dlatego, że wiesz, że możesz nie wrócić – ale czasem widzisz, jak twój kolega ginie zestrzelony, a ty musisz zachować zimną krew. W fabułę wpleciony jest wątek romansowy Zumbacha z ładną blond panną i perypetie z nim związane. Historia nie kończy się specjalnie dobrze. Churchill wprawdzie wypowiedział słynne słowa o tych niewielu, ale po wojnie potraktowano ich z buta, więc należałoby podsumować Churchilla mówiąc, że nigdy nikt nie powiedział czegoś tak pompatycznego, za czym poszłyby czyny znaczące coś całkiem przeciwnego. Sam Zumbach do Polski sowieckiej nie wrócił, a podobno wsławił się później w Afryce, gdzie strzelał do autochtonów chcących zrzucić kolonialne jarzmo.

Lot z przygodami czyli The Layover

Dwie panny, Kate i Meg, zaliczają zawodowe wtopy, a ponieważ są przyjaciółkami, jedna z nich zabiera drugą do Fort Lauderdale na Florydzie, aby się odstresować. Na Florydzie – jak to zwykle – szaleje huragan, więc samolot ląduje w Saint Louis, gdzie pasażerowie mają czekać na kolejny samolot. I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie było jeszcze bardziej cudownie, gdyż panny w samolocie poznały Ryana, od którego miękną im kolana, a czaszkę wypełnia jedna myśl: mój ci on! Reszta filmu to mniej lub bardziej zabawna rywalizacja o względy Ryana, czytaj: jego penisa. Kończy się poczciwie, Meg odnajduje miłość tam, gdzie się nie spodziewała, a Kate staje się babką asertywną, choć nie dlatego, że dorobiła się wnuków. Gdybym miał dokonać ewaluacji niniejszego produktu, powiedziałbym, że nie odradzam.

Niezwykła podróż fakira, który utknął w szafie czyli The Extraordinary Journey of the Fakir

Jako dziecko Aja zapragnął spełnić swoje marzenie, które objawiło mu się w postaci katalogu meblowego z egzotycznymi nazwami foteli, łóżek i szaf. Jako szablonowe dziecię chciałem zostać kolejarzem, bo nie wpadł mi nigdy do ręki katalog Ikei. (Chyba zresztą nie było czegoś takiego w tamtych czasach.) Inne marzenie to zabrać mamę z Bombaju do Paryża, nieoczywiste jeśli jest się synem ciężko harującej praczki, a nie bratankiem Mittala. Wyrósł Aja na drobnego naciągacza udającego fakira, ale marzeń o Paryżu nie porzucił nawet wtedy, gdy mamę mógł zabrać tylko w postaci urny z prochami. Ścigany przez lokalnego mafiosa wyrywa się z Bombaju z fałszywym paszportem i podrabianą stueurówką, bo czego więcej trzeba? W Paryżu trafia do Ikei, gdzie poznaje miłość swojego życia, ale romans umiera w zarodku, bo przypadkiem szafa, w której nocował, została wysłana do Anglii. Nie tak łatwo wrócić na lewych papierach, a po małym fast forwardzie widzimy go u gwiazdy filmowej w Rzymie, dzięki której zbija fortunę, potem ją traci, odzyskuje, przepuszcza, a na koniec wraca do Indii, gdzie inspiruje młodocianych złodziejaszków, aby wrócili do uczciwego życia. Bardzo sympatyczna to historyjka, która trochę przypomina Amelię, ale nieco spoczciwiałą, bez tych jej złośliwości i aranżowania seksu między znajomymi.