Nie jestem ci ja gejem od musicali, Alicji Majewskiej czy innej Maryli Rodowicz. Jak bym miał wybór, to zawsze wolałbym Black Sabbath lub Tomahawk. Obejrzałem i nie żałuję, bo ten film jest dużo lepszy niż to sugeruje tytuł. Klimat jest homo i nieco camp, ale chłopcy są zgrabni i chętnie pokazują się goło, poza wrażliwymi okolicami bikini rzecz jasna. Główny pomysł pożyczony jest z Kabaretu, gdzie utwory sceniczne przeplatają się z niescenicznymi perypetiami bohaterów. Na off-Broadwayowych deskach oglądamy alternatywną wersję wydarzeń znanych z Biblii, Bóg wcale nie miał nic przeciwko gejom, którzy zostali stworzeni na wzór ładnie wyrzeźbionych aniołów. Oczywiście była też ta nudna heteroseksualna para Adam i Ewa, po których rajski ogród odziedziczyli Adam i Steve. Po niezbyt jasnych przekrętach fabuły trafiają oni do obozu naprawczego, gdzie mają pokochać Jezusa śpiewając pieśń o tym, że wcale nie chcą lizać fiutków. Poza sceną dramat polega na tym, że niektórzy chłopcy szukają miłości, a inni sypiają często i regularnie, a potem kładą się spać w pustym łóżku, co im bardzo odpowiada. Jest też inny problem, bo rodzice jednego z dwóch głównych bohaterów bardzo chcą zobaczyć premierowy występ syna, ale ten jakby trochę zapomniał im powiedzieć, co to za sztuka i dlaczego on w niej występuje. A rodzice nie są ludźmi, którzy lekko traktują religię. To dziwne, bo nie wyglądają na ludzi dużo starszych od syna, a w tym wieku na ogół się jeszcze nie myśli poważnie o sprawach ostatecznych.
Strony
▼
piątek, 30 grudnia 2016
środa, 28 grudnia 2016
Kobieta ze snu czyli Awaken
Steel
Daniel nie ma jeszcze trzydziestki, a już osiągnął sukces jako gwiazda telewizyjnego programu, w którym prowadzi wywiady z ważnymi ludźmi na ważne tematy. W seksie też jest nieźle, facetów sprowadzanych na szybki numerek wyprasza stanowczo z domu, kiedy jest po sprawie, bo po co sobie komplikować życie. Aż tu nagle w czasie joggingu spoza kadru dobiega złowróżbna muzyczka, co diametralnie zmienia dotychczasowe życie Daniela. Widzimy, że coś ciężko przeżywa, ale długo trzeba będzie czekać na nieprzekonujące wyjaśnienie. Ciężki okres w życiu pomaga Danielowi przetrwać młodziutki Alexander, który się do niego przyplątał niechciany, ale jest tak sympatyczny i wyrozumiały, że ponurak Daniel nie ma serca traktować go brutalnie. Tajemnica Alexandra wyjaśnia pod koniec filmu, ale jest równie naciągana, co trauma Daniela. Może kiedyś na skutek postępu technologicznego uda się z rozwoju ludzkiego wyeliminować okres największych urazów, czyli dzieciństwo. Jeśli komuś się wydaje, że rozpieszcza dziecko i daje mu drogie zabawki, to jest naiwny, bo ta dziewczynka jako dorosła kobieta wyleje wiele łez na kozetce lub wypije o wiele za dużo kieliszków z powodu źle dobranego koloru mebelków w domku dla lalek. Spójrzmy na Reksia oczami dziecka, muzykę wziąłem z filmu.
Baisers cachés czyli Hidden Kisses
Francuski film telewizyjny, nie pierwszy zresztą. Dla szesnastoletniego Nathana zaczyna się ciężki okres. Nie wiadomo, kto wrzucił do sieci zdjęcie z imprezy, na którym widać go w czasie pocałunku z niezidentyfikowanym kolegą. To była zgrywa, tłumaczy ojcu, ale wskutek pomysłowego zabiegu scenariuszowego szybko wraz z ojcem dowiadujemy się, że jednak nie. Ojciec nie znosi tego dobrze, ale to nic w porównaniu ze szkołą, gdzie rozkwita homofobia w różnych jej odcieniach. Od tej jawnej, ze strony kolegów równolatków, do tej bardziej subtelnej - może równie groźnej - kiedy dyrektor szkoły powstrzymuje się od bardzo potrzebnej i wskazanej interwencji, bo to mogłoby się nie spodobać paru rodzicom. No dobrze, ale co z drugim chłopcem? Na razie mu się upiekło, bo nikt nie potrafi go rozpoznać na zdjęciu, a widząc atmosferę wokół Nathana nie ma ochoty się ujawniać, czemu dziwić się nie sposób. Zresztą, aby się nie zdekonspirować, dość mocno się przykłada do homofobicznej nagonki, co żywo przypomina tych teleewangelistów z SZA, którzy jeden po drugim przyłapywani są na seksie z męskimi dziwkami lub homo-podrywie w publicznych kiblach. Do homoseksualnych młodzieńców można skierować ostrzeżenie: zabezpieczcie swoje laptopy jakimś bardziej wymyślnym hasłem, bo w przeciwnym razie mamusia wpada w szok i mówi o wszystkim tatusiowi. Na przykładzie tego drugiego tatusia widzimy, jak ciężko być homofobem. Taki się urodził, więc co można na to poradzić... Homofobia pokazana w tym filmie wydaje się mocno przesadzona, pozostaje pytanie, czy ten obrazek przedstawia patologię, czy normę. Jak kiedyś się dowiem, to napiszę.
Facet, który się zawiesił czyli Numb
Baczność! W tym filmie gra Matthew Perry, więc lepiej sobie podarować, jeśli nie przepadacie. Jest spora szansa, że po tym filmie wszyscy jeszcze mniej będziemy lubić Matthew, bo grany przez niego bohater cierpi na depersonalizację, jest marudny, ponury i złośliwy. Depersonalizacja jest schorzeniem rzadkim i psychicznym, nawet nie bardzo rozumiem na czym polega, podobno na tym, że człowiek patrzy na siebie jak na postać w filmie, a w praktyce przypomina to zwyczajną depresję. Jeśli chcieli nas zadziwić medycznym fenomenem, to klapa. Co dziwne, kobiety lgną do Matthew, widocznie lubią takich nieszczęśników, choć nie trzeba być geniuszem, żeby widzieć, że pożycie łatwe nie będzie, bo w zasadzie już na starcie jest jego rozkład. Zasadnicze pytanie jest oczywiście takie, czy zwycięży miłość, a żadna z możliwych odpowiedzi
- tak, zwycięży,
- nie, nie zwycięży,
- nie wiadomo, czy zwycięży,
poniedziałek, 26 grudnia 2016
Królestwo (Emmanuel Carrère)
Zgadzam się z Carrèrem, że święte teksty chrześcijaństwa są fascynujące, ale widzę inne niż on powody dla tej fascynacji. Są nadzwyczaj prozaiczne, a sprowadzają się do pytania, jak to możliwe, że teksty tak niejasne, wewnętrznie sprzeczne, miejscami barbarzyńskie i zwyczajnie głupie, choć - uczciwie przyznam - miejscami prawdziwie inspirujące i mądre, są do dzisiaj przez zbyt wielu ludzi uważane za podstawę cywilizacji, źródło ocen moralnych lub choćby prawdy o historii czasów, które opisują. Wiele wskazuje, że zasadnicze teksty Nowego Testamentu, czyli Ewangelie i Dzieje Apostolskie, są fikcją literacką, albo inaczej rzecz ujmując - przejawem typowej literatury z czasów, w których powstawały. Taką tezę lansuje Richard Carrier. Wiele listów apostolskich uważane jest powszechnie za fałszywki, dotyczy to paru listów św. Pawła, a tym bardziej listów św. Piotra, który był niepiśmiennym kmiotkiem, więc nie mógł posługiwać się wyrafinowaną greką „swoich” listów. Badania pokazują, że nie było to tłumaczenie z hebrajskiego sporządzone przez kumatego sekretarza. Autor Królestwa przyjmuje całkowicie odmienne stanowisko, bo po prostu zakłada, że opisana historia wydarzyła się naprawdę. A pamiętajmy, że pisze to otwarty ateista, ale jakże różny od Carriera. Jakie ma za tym argumenty? Słabe moim zdaniem. Ewangelie przytaczają przypadek upadku przez dach do pomieszczenia, w którym przebywał Jezus, bo tłum był tak wielki, że innej drogi nie było. Kto by coś takiego wymyślił? - pyta Carrère. Chyba nie docenia ludzkiej pomysłowości. Opowieść o upadku z dachu mogła krążyć jako tradycja oralna i wcale nie musiała dotyczyć Jezusa, ale autorzy Ewangelii mogli w dobrej wierze przyjąć, że to o Jezusa chodziło - i tak trafiła do świętego tekstu. Pomijając standardowe dupochrony, że nawet treść metki przy chińskim podkoszulku jest swoistą kreacją literacką, że nie należy identyfikować autora z postacią kreowaną na autora, Królestwo jest książką niezwykłą, którą można zestawić z Wyznaniami św. Augustyna. Porównywalna pasja, podobna żarliwość. W swoim życiorysie ma Carrère epizod prawdziwej religijności w wieku dojrzałym, psychiczna reakcja na życiowe niepowodzenia. Nie do końca jest jasne, w jaki sposób jego wiara wyparowała po kilku latach - jeśli jest za tym jakaś ciekawa historia, to nie ma jej w Królestwie. Jako wierzący autor bardzo serio podszedł do Nowego Testamentu, czytał go skrupulatnie i zapisywał własne komentarze w dziesiątkach brulionów. Entuzjazm autora udziela się czytelnikowi, który wchodzi w dalece głębsze niż by nawet chciał rozważania dotyczące Nowego Testamentu z naciskiem na Dzieje Apostolskie. Momentami bywa zabawnie, kiedy autor do rozważań o świętych tekstach wplata motyw z internetowej pornografii, do oglądania której przyznaje się z rozbrajającą szczerością. Królestwo jest hołdem złożonym religii przez pisarza ateistę. Warto jednak na drugą nóżkę poczytać o tym, że istnieje alternatywa. Jak przypomina nam Carrier, mało kto pamięta, że św. Paweł zmartwychwstał podobnie jak Jezus, a co więcej - skuteczniej niż Jezus szerzył wiarę chrześcijańską. To jakby poważnie obniża rangę zmartwychwstania samego Jezusa. Z Królestwa warto zapamiętać jeszcze te dwie rzeczy. Według autora przed chrześcijaństwem religia była kojarzona z zestawem beznamiętnie powtarzanych rytuałów, a wszelka religijna żarliwość była uważana za specjalność dzikusów ze wschodu. Wpisana w chrześcijaństwo pasja była jednym z filarów jego sukcesu. Druga kwestia dotyczy napięcia między pierwszymi wyznawcami Jezusa: św. Piotr i św. Jakub mieli lansować tezę, że należy przestrzegać prawa żydowskiego z Pięcioksiągu, a św. Paweł był w tym temacie dużo bardziej liberalny. Zwyciężyła ta ostatnia opcja - kolejny powód sukcesu. Na koniec miłe zaskoczenie: Carrère często wspomina amerykańskiego pisarza Philipa K. Dicka - prztyczek w nos dla subtelnych filologicznych panien, które krzywią się na myśl o fantastyce naukowej.
[1472]
„Każdego dzieła, które twa ręka napotka, podejmij się...” (Koh 9,10) (można to dziś odczytać, co dopiero teraz zauważyłem, jako zachętę do masturbacji
[4396]
Skoro on istniał, skoro się urodził, skoro zmarł, czemu zaprzeczają tylko nieliczni debilni ateiści (...) Zgodzę się, że twierdzić z całą pewnością, że Jezus nie istniał, jest równie debilne, co twierdzić, że istniał z całą pewnością. Stanowisko ateistów jest dużo bardziej zniuansowane niż autor tutaj sugeruje.
[1472]
„Każdego dzieła, które twa ręka napotka, podejmij się...” (Koh 9,10) (można to dziś odczytać, co dopiero teraz zauważyłem, jako zachętę do masturbacji
[4396]
Skoro on istniał, skoro się urodził, skoro zmarł, czemu zaprzeczają tylko nieliczni debilni ateiści (...) Zgodzę się, że twierdzić z całą pewnością, że Jezus nie istniał, jest równie debilne, co twierdzić, że istniał z całą pewnością. Stanowisko ateistów jest dużo bardziej zniuansowane niż autor tutaj sugeruje.
niedziela, 25 grudnia 2016
Bruce Wszechmogący czyli Bruce Almighty
Inżynier Mamoń mówił, że lubimy to, co znamy, więc czemu nie obejrzeć tego jeszcze raz. W zasadzie nie wiem, po co Bóg obdarzył Bruce'a wszechmocą. Chciał odpocząć? Lekko dziwne. Motyw wszechmocy jest dość popularny, ostatnio udanym osiągnięciem w tym zakresie było Czego dusza zapragnie. Na początku Bruce załatwia porachunki z opryszkami (ostrożnie z żartami o małpie wychodzącej z tyłka), potem załatwia sobie awans w pracy pogrążając biednego kolegę, dziennikarza wiadomości - jedna z zabawniejszych scen, choć ja bym uciął ostatnie dwadzieścia sekund. Bruce chce dobrze, na potrzeby romantycznego wieczoru przyciąga Księżyc bliżej do Ziemi. Ukochana jest zachwycona, za to w Japonii doszło do katastrofalnie ogromnych przypływów. Nie jest prosto odpowiadać na modlitwy, bo kiedy znudzony Bruce postanawia się nie rozmieniać na drobne i spełnić je wszystkie, zdesperowane tłumy wszczęły rozróby po tym, jak tysiące ludzi trafiło szóstkę w lotka, a każdy z nich wygrał siedemnaście dolarów. Oj, nie tak prosto jest być wszechmogącym, zwłaszcza jeśli chce się czynić dobro raczej niż zło. A poza tym jest całkiem zwyczajnie, bo znów zwyciężyła miłość. Czy od czasu do czasu nie mogłoby zwyciężyć jakieś inne uczucie? Na przykład podziw dla skąposzczetów?
Brüno
Jest taki gatunek filmów, który w języku lengłydż nosi miano mystery/drama. A tu proszę, mamy film z gatunku mystery/comedy. Może mi kiedyś ktoś wytłumaczy, jak to możliwe, że filantropka Paula Abdul przychodzi do domu umeblowanego Meksykanami i siedzi na jednym z nich udzielając wywiadu. Jakim cudem namówili do udziału w tym filmie Rona Paula, autentycznego i poważnego polityka z partii republikańskiej, którego Brüno usiłuje nakłonić do seksu? Ile zapłacili Bono, Stingowi i Eltonowi za udział w finałowej piosence, w której śpiewają o potrzebie rozwoju usług w zakresie wybielania odbytu? Wiele sytuacji wygląda na zainscenizowane, choć co chwilę widzimy autentycznie zszokowane buzie zwyczajnych przechodniów na przykład wtedy, gdy Brüno wyciąga z kartonowego pudła na lotnisku czarnoskórego bobasa, bo był przelotem na zakupach w Afryce. Zabawna jest scena wizyty Brüna ubranego w kostium z rzepów na pokazie mody - z nieuniknionym występem na wybiegu ze wszystkim, co się do niego przykleiło. Jestem w stanie uwierzyć, że autentyczne są mamusie wypytywane przez Brüna, do czego może się posunąć w czasie sesji zdjęciowej z maluchami. Czy zgodzisz się, żeby podyndało na krzyżu? Nie ma sprawy. W oryginale Brüno mówi po angielsku z niemieckim (lub nawet austriackim) akcentem wtrącając wiele germanizmów. Przyjemnie mi stwierdzić, że w wersji, którą oglądałem, ten dowcip nieźle udało się przełożyć na polski. Chwała za to Piotrowi Lickiemu (choć, jak rozumiem, to nie on wymyślił Bliski Wzwód).
RRRrrrr!!!
Obecnie obowiązujący sposób patrzenia na kulturę polega na tropieniu różnego rodzaju uprzedzeń zakodowanych w produktach twórczości masowej, elitarnej nie wyłączając. Ten oto wytwór filmowy jest kpiną z człowieka pierwotnego czyli przejawem homokawefobii. W roku 2004, kiedy RRRrrrr!!! weszło na ekrany, ludzkość nie była jeszcze tak subtelna jak dzisiaj. Wtedy zapewne myślano, że jest to nieszkodliwa, głupiutka historyjka o ludziach jaskiniowych, z których jedni wynaleźli szampon, a inni nie, więc robią co mogą, aby wykraść tajemnicę jego wytwarzania. Poza tym jaskiniowa normalka, prehistoryczne bestie zjadają jaskiniowe dzieciątka, ale gdyby ktoś się tym przejmował, to znaczy, że nie ma większych zmartwień. Jest wątek miłosny, jest wątek kryminalny (świeżo wynalezione morderstwo), a wszystko podlane infantylnie zabawnymi dialogami, więc nie musimy się przejmować, że się zanadto przejmiemy lub uśmiejemy. Nie dotyczy gimbazy, ale kto wie - może i ona się uległa postępowi jak ogół ludzkości przejęty dyskryminacją.
Wieczny student czyli Van Wilder
Z pierwszego Teda wnoszę, że Reynolds musiał zdobyć sławę rolą w tej komedii. Jeśli nie będzie dobre, to przynajmniej będzie przyjemne dla oka - tak sobie pomyślałem i chyba całkiem trafnie. Van Wilder studiuje już siódmy rok, bo bogaty tatuś nie żałuje na edukację syna, ale właśnie dotarło do niego, że synalek powinien opuścić mury uczelni i odmawia wpłaty czesnego. Van Wilderowi nie brakuje zdolności, ale zwyczajnie żal mu kończyć ten etap życia, który jest nieustającym pasmem imprez. Jest trochę trudniej, bo trzeba popracować nad czesnym, a poza tym wścibskie dziewczę ze studenckiej gazetki uwzięło się na niego. Nawet Waldek Kiepski by skumał, że tych dwoje zobaczymy pod koniec w miłosnym uścisku, a zapewne nieźle by się ubawił - w przeciwieństwie do mnie - patrząc na efekty zemsty dziewczęcia na narzeczonym, który przed ważnym egzaminem wypił koktajl z rozluźniaczem stolca. Uczciwie przyznajmy, że nie cały dowcip filmu sprowadza się do srania i pierdzenia. Jest przecież i napalony chłopiec, który już witał się z bobrem, ale musiał wskoczyć do basenu, bo się naoliwił i zajął ogniem. Znowu coś dla Waldka. Wygląda na to, że ja tu okropnie marudzę, ale dało się to obejrzeć bez bólu, jak również bez angażowania mięśni twarzy w celu unoszenia kącików ust w górę. Cenna wiadomość dla ludzi obawiających się zmarszczek.
O co ci chodzi, Huawei?
Na co patrzy tatuś |
Śmietanka towarzyska czyli Café Society
Gdybym miał dać radę Woody'emu, to bym mu powiedział, że raczej nie warto w jego wieku trzymać się zasady, że co rok to prorok, czyli nowy film. Bobby z Nowego Jorku chce spróbować swoich szans nad drugim oceanem, gdzie jego wuj jest szychą w przemyśle filmowym lat (chyba) sześćdziesiątych. Dla zagonionego wuja jest zadrą w dupie, ale w końcu dochodzi do spotkania, także zetknięcia się Bobby'ego z sekretarką wuja, olśniewającą pięknością graną przez Kristen Stewart - obsadowy oksymoron. Sytuacja jest trochę jak w jednej z wersji opowieści Grodzieńskiej o spotkaniu z Jurandotem. Spotkałam go na raucie, a potem przypadkowo na ulicy i wtedy mu się oświadczyłam. Pozwoli pani, że tę propozycję przedyskutuję najpierw z żoną - odrzekł Jurandot. Maria Czubaszek także swego czasu zmierzyła się z problemem trójkąta, kiedy zwrócił się do niej z prośbą o poradę pan Stefan, który planuje kolejne wakacje z narzeczoną. Problem w tym, że na najbliższe wakacje narzeczona chce zabrać również męża... Niby od rzeczy tu jakieś anegdotki przytaczam, a bolesna prawda jest taka, że są one pięćdziesiąt siedem razy śmieszniejsze od całego filmu Allena. Bo może to wcale nie miała być komedia? Bobby wraca do Nowego Jorku, jego brat siada na krześle i nawraca się na Jezusa, bo pośmiertne perspektywy są lepsze niż w judaizmie. Ale czy można zapomnieć o miłości? Obejrzałem ten film w czasie lotu Lufthansą i przyznam, że więcej radości sprawiła mi śmietanka do kawy, bo ta ekranowa okazała się skisłym banałem.
czwartek, 15 grudnia 2016
Ghostbusters. Pogromcy duchów czyli Ghostbusters
Stare produkcje spod znaku Ghostbusters nie są dla mnie jakąś świętością, której nie powinno się kalać, czyli przerabiać na feministyczne wersje. Podobno Bill Murray okropnie nie chciał zagrać w części drugiej, ale go zgwałcili i wystąpił, w zamian za to zagrał jak kłoda. Jako komedia Ghostbusters nie są dla mnie niesamowitym osiągnięciem, bo na wykresie ciastowym mniej więcej jedna czwarta byłaby oznaczona jako „funny”, a reszta - jako „not funny”. Cały problem z nowymi Ghostbusterami polega na tym, że w jego przypadku część „funny” zajęlaby jakieś pięć procent. Mniejszy kłopot mam z tym, że fabuła jest niezbyt twórczą przeróbką oryginału. Oczywiście w szczegółach różnice są, bo obserwujemy powstanie grupy ghostbusterów płci kobiecej po tym, jak główna bohaterka, uczona fizyczka, wyleciała z uczelni, bo okazało się, że kiedyś napisała książkę o duchach na serio. Sprawa wydała się, bo jej koleżanka współautorka doprowadziła do wznowienia tej publikacji, a teraz z szaloną i szalenie irytującą inżynierką prowadzi badania nad detekcją bytów nadprzyrodzonych. Potem przyplącze się jeszcze jedna denerwująca czarna kobieta, a jej wkład to pojazd w postaci karawanu z firmy pogrzebowej wujka. Grająca ją Leslie Jones doprowadziła do zamknięcia Yiannopoulosa na twitterze (i to dożywotniego), bo tenże niewybrednie atakował Jones za rolę w tym filmie, co jest niczym innym niż seksizmem i rasizmem. Fizyczka budzi jeszcze jaką taką sympatię, ale pozostałe babki są zwyczajnie irytujące, a szczególnie inżynierka, która prawie cały czas mówi jakimś technicznym żargonem. Występ Murraya to całkowite nieporozumienie, podobnie jak scenka z Sigourney Weaver po napisach końcowych. Chris Hemsworth w roli umięśnionego przygłupa jest bardzo zabawny, ale przez jakieś pięć sekund. Podobały mi się dwa pomysły, pierwszy to duch na koncercie satanistycznym, a drugi to duch wielkości godzilli spacerujący po Nowym Jorku. To oczywiście nie nowość, ale jest w tym pewien dowcip. Chłopcy i dziewczęta, nie róbcie sequela, a jeśli już musicie, to błagam, popracujcie nad scenariuszem.
środa, 7 grudnia 2016
Bracia czyli Brødre
Ten film również znalazłem na jutubie na półce z filmami gtm, ale ja w tym filmie wątku gtm się nie dopatrzyłem. A jeśli już, to w bardzo pokrętnej interpretacji, według której możliwym gejem jest facet, który wymienił pocałunek z atrakcyjną blondynką, ale do niczego więcej nie doszło, choć mogło. Jeden z braci to Michael, żołnierz, który jedzie na misję do Afganistanu, a młodszy Jannik zostaje w kraju (w tej roli Dania), by wieść swoje lekko próżniacze życie ku utrapieniu ojca. Na Sarę, żonę Michaela, spada cios, kiedy dowiaduje się, że mąż zaginął w czasie operacji wojskowej, jednak w miarę szybko zobaczymy, że Michael nie wszystek umarł. A o tym Sarah nie wie, a choć nie przepadała za Jannikiem i to z wzajemnością, nieszczęście zbliżyło tę parę do siebie. Oni się zbliżają, a Michael cierpi w niewoli, z której w końcu powróci. Komplikacja polega na tym, że po takim przeżyciu nie można tak po prostu wrócić, być uśmiechniętym tatusiem i kochającym mężem. Jak na to patrzyłem, to usiłowałem sobie wyobrazić dzielnych żołnierzy w Pentagonie, którzy mogą być w realu zapuszczonymi grubasami lub chuchrami, bo główną ich umiejętnością jest obsługa dronów, z których spuszczają bombki na terrorystów. Przynajmniej tak by chcieli, bo według mego rozeznania jakieś 90% ofiar to zwykli cywile. (No i dlaczego oni są tacy na nas wściekli, pyta Mary Johna w jakimś stanie Oregonie.) Po robocie idzie taki wojak do domciu, żona podaje mu kolację, a dzieci opowiadają, jak było w szkole. Ile warstw biurokratycznej ściemy i indoktrynacji potrzeba na to, żeby zdjąć z człowieka poczucie odpowiedzialności za te zbrodnie - doprawdy podziwu godne. Ciekawostka: wygląda na to, że zrobili amerykański rimejk z Gyllenhaalem.
Ich dwóch, ona jedna czyli Dare
W szkole Alexa nie cieszy się wysokim statusem, bo dla elit jest obciachowa. Ubiera się jak przedstawicielka laikatu, tylko bez mohera na głowie, ale jej myśli włochate krążą wokół Johnny'ego, kolegi z lekcji gry aktorskiej. W stosunku do kolegi Bena, też nisko w szkolnej hierarchii, podobnych fantazji nie ma. Ciała są młode i pełne szalejących hormonów, więc oczywiście dojdzie do seksu, który - jak to zwykle - komplikuje relacje międzyludzkie. Film jest osiągalny na jutubie w ramach produkcji gtm, więc kto ma parę szarych komórek, skojarzy, że ja tutaj uprawiam spoiling niczym redaktor Janicka. No to się już zamykam, tylko zauważę, że miło było obejrzeć w roli głównej pannę Rossum, którą znamy z serialu Shameless.
Doktor Strange czyli Doctor Strange
Może kiedyś dojdzie do zmęczenia materiału produkcjami Marvela, ale chyba na razie materiał ludzki idzie na współpracę. No dobrze, na to jeszcze pójdziemy do kina, ale na kolejnych Avengersów ochoty nie mam i jest to raczej stan trwały. Doktor Strange wydaje się próbą odejścia od schematu, który ma posmak lury zwanej kawą podawanej obecnie w Cinema City, bo w ramach dobrej zmiany wycofali przyzwoite automaty z barów. Dziwne, bo Strange to prawdziwe nazwisko bohatera, który jest wybitnym chirurgiem, ale po wypadku rączki mu trzęsą niczym łapki polskich sześciolatków, które nie umieją obsługiwać kredek. Czyli nici z dalszej kariery. Wskutek banalnego zbiegu okoliczności, Strange trafia do łysej Tildy zwanej Starożytną, która, panie, umi siłą woli naginać przestrzeń, jak nas uczy new age, i dać nieźle po mordzie, a także przeskakiwać w alternatywną przestrzeń, która jest powyginana bardziej niż kariera prokuratora Piotrowicza krzyczącego precz z komuną. Czeka nas seria całkiem przewidywalnych niespodzianek. Strange szkoli się na wojownika tajemniczej sekty, idzie mu średnio, a potem musi walczyć ze złym Mikkelsenem i całkiem nieźle sobie radzi. Jeszcze później musi zmierzyć z dużo potężniejszym przeciwnikiem i - niespodzianka - wygrywa fortelem. Gdyby to był pierwszy film Marvela, który widziałem w życiu, byłbym za. Wiele zarzucić mu nie mogę, są efekty, są dialogi, ale zero zaskoczeń. Scenka wmontowana w środek napisów końcowych niestety źle wróży na przyszłość. Jeśli miałbym porównać świat Marvela z naszym, to powiedzmy sobie szczerze, że nasz świat z prezydentem Trumpem na czele wydaje się dużo ciekawszy. Chińczykom musi być mega przykro.
niedziela, 4 grudnia 2016
Pycha czyli La vanité
W Szwajcarii możliwa jest eutanazja, w co powinniśmy uwierzyć oglądając ten film. Trudnej mi uwierzyć, że na miejsce zakończenia życia można wybrać sobie motel, bo niespecjalnie mnie by to ucieszyło, gdybym był właścicielem takiego interesu, który służy do takich celów. David, podstarzały architekt, ma przed sobą marne życiowe perspektywy, bo choruje na raka, więc decyduje się na eutanazję, którą w imieniu fundacji zajmującej się takimi przypadkami umożliwi mu Esperanza. Szkopuł polega na tym, że powinien być przy tym świadek, który poświadczy, że wszystko przebiegło lege artis. Jedyna opcja Davida to jego syn, ale nie wypaliła, a dlaczego - wyjaśnia się później. Pozostaje wybór rozpaczliwy - przygodnie spotkany Treplev, chłopak z pokoju obok, który dorabia sobie na seksie z facetami. Nie dziwne, że David i Esmeralda mają swoje za uszami, ale zaskakuje to, że Treplev w tym tercecie jest postacią najsympatyczniejszą. Żadna praca nie hańbi, jak mawiała moja babcia. Po czym dodawała: Ślązak, ale dobry człowiek. A tu proszę, kurwiszon, ale fajny gość.