Strony

czwartek, 30 lipca 2020

Jacek Kurski mówi: ludzie rozpaczają w niebie

Mama na to wszystko patrzy zrozpaczona z nieba. Mogę tylko apelować do Jarka, żeby pomyślał o mamie. [X]
Skoro tak, to po co cała ta fatyga, żeby tam się dostać?

środa, 29 lipca 2020

Gdzie jesteś, Bernadette? czyli Where'd You Go, Bernadette

Podobno w Seattle pada przez trzy czwarte dni w roku. Już to wystarczy, żeby nie cierpieć tego miejsca, zwłaszcza jeśli się tu przyjechało ze słonecznej Kalifornii. Przez wiele lat Bernadette tego nie zauważała, bo miała inne zmartwienia na głowie. Patrząc z boku moglibyśmy myśleć, że teraz może odetchnąć, córka niedługo wyjedzie do szkoły z internatem, dobrze zarabiający mąż wciąż ją kocha, na horyzoncie nie ma ciemnych chmur. A jednak Bernadette życie nie cieszy, co najbardziej odbija się na jej relacjach z sąsiadami i rodzicami innych uczniów. Relacjach, które wolałaby ograniczyć do minimum, co zresztą dotyczy wszystkich poza najbliższymi. Powodem tej mizantropii okazuje się tłumiona pasja twórcza Bernadette, niegdyś wybitnej artystki. To cudownie, że można postawić taką diagnozę i przejść do terapii. Hej, mizantropi i mizantropki, wystarczy uwolnić swój kreatywny potencjał, abyście zmienili stosunek do innych. Proste, nie? Trochę zbyt proste. Zachwyciło mnie w filmie coś innego - scena, w której Bernadette szuka schronienia u ostatniej osoby, do której chciałaby się zwrócić o pomoc. Jeśli dobrze pamiętam, koncept Gombrowiczowskiej gęby polegał na przyprawianiu jej nam przez innych. Tymczasem więcej prawdy widzę w tym, że my sami sobie te gęby zakładamy, przez co często nie widzimy, że więcej nas łączy, niż dzieli. A jednak świat ludzi bez gęb byłby koszmarem, bo - nadużywając klasyka - zza gęby często wyjdzie, jak dupa z pokrzywy, pysk zły i obrzydliwy. Jak ze mnie właśnie wyszedł mizantrop.

Zaorany Ben Shapiro i Zjednoczone Stany

Dla niezorientowanych: Ben Shapiro to cudowne dziecko amerykańskiej prawicy, którego dewizą jest to, że fakty mają gdzieś twoje opinie. Według Bena zmiana klimatu jest oczywiście dyskusyjna, ale jeśli wskutek niej miałoby dojść do podwyższenia poziomu mórz, to wystarczy, że ludzie mieszkający na zagrożonych terenach sprzedadzą domy i przeniosą się gdzieś indziej. Jutuber hbomberguy skomentował tę oczywistość, co zobaczymy w tym uroczym urywku.


Drugi punkt programu to Stany, kraj nieograniczonych możliwości. Redaktorka z Maine napisała tekst o Jackie Hart (84 l.), która niedawno zatrudniła się jako sprzątaczka w motelu. Piękna, motywująca opowieść o starszej pani, która wciąż chce pracować. Małym drukiem gdzieś wspomnieli, że to może dlatego, że jej emerytura przestała starczać jej na przeżycie, więc nie tyle chce, co musi. [Źródła: 1, 2]

Kafarnaum czyli Cafarnaúm

Czy może być jeszcze gorzej? - pytamy siebie co chwilę oglądając ten film. Oczywiście, że może. Główny bohater to Libańczyk Zain, lat chyba dwanaście. Chyba, bo rodzice mieli inne rzeczy na głowie niż wyrabianie dziecku aktu urodzenia, a te rzeczy to głównie płodzenie nowych dzieci. Niezbyt to odpowiedzialne, gdy w takiej biedzie sprowadza się na świat kolejne istnienia, gorzej, że ta bieda jest również duchowa. Z głupkowato rozumianej wierności tradycji (oraz z biedy materialnej) rodzice wydają za mąż młodszą siostrę Zaina, a bez niej chłopiec traci poczucie więzi z rodziną i ucieka z domu. Niestosowne pytanie: może nie przepadał za rodzicami, ale co z resztą rodzeństwa? Znalazł schronienie u Etiopki Rahil, jeszcze biedniejszej od jego rodziców, dodatkowo o nieuregulowanym statusie emigracyjnym, do tego z dzieckiem, które jeszcze bardziej komplikuje jej sytuację. Postać Zaina wygląda na wykoncypowaną, bo postawą i umysłem zdecydowanie pozytywnie wykracza ponad standardy środowiska, w którym wyrastał. Pomysł, aby dwunastolatek ciągał rodziców do sądu, nie wygląda zbyt życiowo, dlatego akurat ten motyw niespecjalnie mnie obszedł, w odróżnieniu od paru innych. Przychylna interpretacja nasuwa jakiegoś mentora, który poza kadrem wpłynął na chłopca. Domyślam się, że Rahil walczy o prawo pobytu w Libanie, bo w żadnym innym kraju regionu by jej się to nie udało. Jeśli to jest dla niej szansa na lepsze życie, to w takim razie jaki film należałoby nakręcić o Etiopii? W Polsce czy Stanach też można by nakręcić podobny film o ludziach żyjących w ekstremalnych warunkach, więc czemu powinniśmy się przejąć Zainem? A jeśli się już przejmiemy, to co z tego? Pocieszam się, że po filmie być może popłynął do Libanu jakiś strumień pomocy humanitarnej. Co każe przypuszczać, że gdzie indziej wysechł...

Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga czyli Eurovision Song Contest: The Story of Fire Saga

Ale to słaby film, mówili, kiedy sugerowałem, żeby obejrzeć. To nawet lepiej, kiedy zaczyna się oglądać bez większych oczekiwań. Rosną szanse na miłą niespodziankę, która się tu wydarzyła, choć szału nie ma. Z omówienia Raczka dowiedziałem się, że to nie jest szydera z Eurowizji, że Ferrell ma żonę Szwedkę, dlatego złapał bakcyla i od paru lat regularnie jeździ na finały. Różni się więc od typowego Amerykanina, który Eurowizji nie ogląda, a jeśli już, to wyłącznie dla beki. Na moje wyczucie w Polsce Eurowizja ma status bliski disco polo - nie wypada w towarzystwie mówić, że się lubi i ogląda. Otwarcie przyznam, że lubię i oglądam, ale nie bezkrytycznie. W każdym finale znajdzie się coś znakomitego, fajansiarskiego i dziwacznego, ale trzeba się choć trochę zaangażować, żeby to zobaczyć. Fire Saga, (fikcyjny) islandzki duet, dostał się do finału po serii niezwykłych zbiegów okoliczności, które pochłonęły wiele ofiar w ludziach - nieźle jak na komedię. Rokowania na sukces zespołu są marne, ale sukces w tej czy innej postaci będzie - razem z przesłaniem, że nieważne, czy wygrasz, ważne, że jesteś autentyczny i dajesz z siebie wszystko. W swojej recenzji Raczek nie podkreślił wyraźnie tego, że jednak jest w tym filmie mocna kpina, a jest to kpina z Rosjan. Faworyt Alexander jest rosyjskim nowobogackim, w języku świata powiedziano by o nim flaming homosexual, ale, jak sam mówi, w Rosji nie ma ani gejów, ani lesbijek, ani żadnego LGBT. Podobnie jak w wielu gminach w Polsce. Temat mniejszościowej orientacji seksualnej nie jest u Raczka dominujący, i dobrze, choć dość nieoczekiwanie pojawił się w omówieniu innego filmu w charakterze poruszającej pointy. Jak mówił filozof, o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć. Czasem warto pomilczeć nawet o tym, o czym mówić by się dało. Coś czuję, że mocno mnie zniosło z kursu przy okazji komedii, która nie ma wobec widzów wygórowanych oczekiwań.

Desperackie działania desperatek czyli Zoufalé ženy dělají zoufalé věci

Jako wrażliwy młodzieniec po obejrzeniu kolejnego występu z Marianem i Helą mocno przejmowałem się jej losem, swoistym doświadczeniem tremendum wybrzmiewającym w pytaniu „Marian, czy ty mnie kochasz, czy ty mnie nie kochasz?”. Każdy porządny człowiek powinien tak przeżywać twórczość Konia Polskiego, zwłaszcza w kontekście upadku Janowa Podlaskiego. Dokładnie takie same myśli towarzyszyły mi w trakcie oglądania Desperatek. Może się wydawać, że Olga jest sportretowana groteskowo jako kobieta, która, owszem, robi różne rzeczy, nawet magisterium z psychologii - jako matka i żona!, ale w życiu liczy się dla niej jedno: mieć u boku kochającego mężczyznę. Jak niedawno zobaczyliśmy na przykładzie Jacusia Kurskiego, kochający mężczyzna po czasie jest nadal kochający, ale kogo innego, więc Olga nagle znajduje się w sytuacji niekomfortowej, bo trudno jest znaleźć nowego kochającego, będąc w wieku bliskim czterdziestki i mając na wychowaniu nastoletniego syna. Zwłaszcza wtedy, gdy rzeczywistość uwzięła się na ciebie i nieustannie robi z ciebie kretynkę. Gdybym był Olgą, to wyszedłbym z siebie, to znaczy z filmu, urządził awanturę scenarzystom i dałbym im klapsa na goły tyłek, nawet jeśli nie należy dzieci karać cieleśnie. Będąc sobą też miewam takie myśli.

Dwie godziny od Paryża czyli À 2 heures de Paris

Wszyscy wiemy, co odpowiedzieć dziecku, które pyta, jak robi krowa. Krowa robi mu. A jak robi żyrafa? Sieć twierdzi, że żyrafa robi trzch. Byłby czas, abym wszedł pod stół i odszczekał, ale dzisiaj mam fantazję, aby wejść pod stół jako żyrafa i odtrzchować: nieśmieszne komedie mogą być dobrymi filmami, to po pierwsze, a po drugie, nie wszystkie francuskie komedie są głupkowate, chociaż w zasadzie nie mówiłem, że to reguła. Ciekawe, że społeczność filmwebu ocenia ten film na równi z poprzednim. Kimże jestem, żeby to oceniać i wołać: opamiętaj się, społeczności! Nie bądź taka głupia i niesprawiedliwa! Nigdy w życiu nie posunąłbym się do takich słów, podobnie jak nie twierdziłbym, że Ordo Iuris to opłacani przez Kreml fundamentaliści. Nie sprawdzałem na filmwebie pisemnych uzasadnień dla niskich ocen filmu, bo, zauważcie, bardzo łatwo jest mówić i pisać szyderczo o rzeczach, które nam się nie podobają. Ale jak bronić czegoś, co uważamy za niezłe? Nie ceniłem filmu Buntownik z wyboru, więc kiedyś wszedłem w dyskusję na ten temat ze znajomą, która mi wyjaśniła, dlaczego się mylę (szczególnie urzekła mnie jej identyfikacja z głównym bohaterem, matematycznym geniuszem - ja nie mam takiej odwagi). I co? Nadal nie cenię Buntownika z wyboru. Szyderczy opis Dwóch godzin mógłby być taki: panienka, która zaciążyła jako nastolatka, szuka tatusia jej piętnastoletniej córci, bo gówniara nagle musi mieć tatę. Tyle czasu przeżyła bez, a teraz jej się odwidziało. Mamusia rwie włosy z głowy, nie swojej, ale dawnych licznych kochanków, żeby mieć materiał do badań genetycznych. Ma problem, bo jeden z kochasiów wyłysiał - no po prostu boki zrywać. I co miałbym na to odpowiedzieć... Że będąc gejem w sile wieku identyfikuję się z główną bohaterką, trzydziestoletnią matką? Lub że bardzo spodobało mi się zakończenie tej historii, pointa niczym wisienka na torcie, którym jest cały film? Wiem, że nikogo tym nie przekonam. Wśród refleksji, jakie można mieć po obejrzeniu, jest i taka, że wbrew staroświeckim przekonaniom seks sam w sobie jest aksjologicznie neutralny. A jeśli jakaś bozia ma problem z seksem pozamałżeńskim lub homo, to niech nie patrzy.

piątek, 24 lipca 2020

Czy ty nie wiesz, że...

...interfejs białkowy wykorzystywany jest jako proteza interoperacyjności sejmu. [X] Prawidłowa eksploatacja interfejsu wymaga niewielkich nakładów paszowych. W praktyce wystarcza nie więcej niż wieśniak lub dwa plus 0,75 cl niepołomickiej coli zero na dobę.

Gorzkie wino czyli Wine Country

Wyobrażam sobie film o dziecku umierającym na białaczkę, który został zaklasyfikowany jako komedia, bo matkę gra Amy Poehler. Po Gorzkim winie naprawdę widzę ją w takiej roli, bo ten film jest prędzej horrorem obyczajowym niż komedią. Wyobrażam też sobie seksistowsko, że to nie jest pozycja stargetowana na niemetroseksualnych gejów, do których się zaliczam, za to dojrzałe kobiety będą miały ubaw po pachy śledząc przygody sześciu przyjaciółek, które po latach świętują pięćdziesiąte urodziny jednej z nich, a na tę okazję wynajęły domek pośród słynnych kalifornijskich winnic. Uprzedzam, że tu nie chodzi o klimat z filmu Bezdroża, nasze facetki do wina podchodzą obcesowo, żadne bukiety i posmaki, ma zryć czerep i już. Kiedy w domu pojawił się wliczony w cenę hipster Devon, pomyślałem, że może teraz zacznie się komedia, bo teges szmeges fą fą fą. Teges sreges. Nic, no po prostu nic. Tytuł polski dobrze oddaje wątpliwość, czy film to komedia (nawiasem mówiąc, tytuł angielski też, bo „wine” i „whine” to homofony). Jeśli spojrzeć na ten produkt bez próby jego zaszufladkowania, to mamy historyjkę o przyjaciółkach, które się lekko poprztykały, a potem pogodziły. Dramat jednej z nich polega na tym, że zrobiła sobie test na raka piersi i boi się odebrać wyniki. Dramat, jednym słowem.

Księgarnia z marzeniami czyli The Bookshop

Księgarnia jest z marzeniami, bo tłumacz był z zatwardzeniem. Film wygląda, jakby twórcy przeczytali dwie książki Ivy Compton-Burnett i obejrzeli Czekoladę. Zgrywam tu znawcę pani Ivy, choć nie przypominam sobie, abym przeczytał więcej niż jedną jej książkę, ale z omówień pamiętam, że reszta była w podobnym stylu. Postaci u pani Ivy słyną z wiktoriańskiej uprzejmości ubranej w lingwistyczne szaty ozdobione imiesłowami przysłówkowymi, za którymi schowane są niskie intencje i podłe zagrania. Elokwencja już nie ta, ale duch Compton-Burnett unosił się nad wodami zatoki, nad którą leży angielskie miasteczko epoki przedrewolucyjnej. Precyzuję, chodzi o rewolucję seksualną. Jej jaskółki już krążą pod koniec lat pięćdziesiątych, bo w nowo założonej księgarni Florence ostatnią literacką sensacją jest Lolita. W innych filmach konflikty narastają wokół skażenia środowiska, ścigania bandytów, kontrowersyjnych procesów sądowych lub choćby afery w lokalnym szpitalu. A na czym polega problem tutaj? Na tym, że pani Violet, bardzo wpływowa dama w owym angielskim Obrzydłówku, zapragnęła w budynku księgarni urządzić centrum sztuki, czego nie sposób osiągnąć, dopóki księgarni się nie eksmituje. Sprawa przesądzona nie jest, bo Florence zjednała sobie nie byle jakiego sojusznika, pana Brundisha, lokalnego mizantropa i dziwaka. Po obejrzeniu tego filmu rozumiem, skąd brał się popyt na pisarzy w stylu Zoli. W sumie dziwny to film, wydawało się, że haj lajfy i bontony są passé, a tu nam o nich przypomnieli. Zrobili to jednak w taki sposób, że do nich nie zatęskniliśmy.

środa, 22 lipca 2020

Darling

Tytuł to imię sceniczne głównej bohaterki, znanej tancerki baletowej, która wraz z mężem Fransem, choreografem, wraca do Danii, aby wystąpić w balecie Giselle. Wiemy, że okres przydatności tancerek jest bezlitośnie krótki, a Darling spotkało to nieszczęście jeszcze wcześniej, bo nabawiła się zwyrodnienia stawu - i po Giselle, po karierze. Nie zaspojlerowałem zbytnio, bo odkryłem około dziesiątej części fabuły. Reszta to mroczne postępki Darling przytłoczonej nagłym i przymusowym urlopem. Niby pomaga mężowi przygotowując do występu swoją zmienniczkę, ale podejrzewamy ją o niecne zamiary. Czy te zamiary są uświadomione i wypływają z klarownych dla bohaterki motywacji? Czy może zmaga się z ukrytymi popędami, które popychają ją do niezbyt szlachetnych postępków? A może to gra pozorów dla zmylenia widza? Po takim ujęciu tematu filmu nauczyciel Bladaczka orzeknie, że dlatego właśnie jest wciągający, zwłaszcza że można konfrontować fabułę filmu z historią baletowej Giselle. A ja jak ten Gałkiewicz zawołam, jak wciąga, skoro nie wciąga? Zbyt monotonnie to wszystko się rozgrywa, zbyt długo Darling znęca się nad Polly pod pretekstem ćwiczeń, a kiedy w końcu doszło do wybuchu emocji, już mi było wszystko jedno. Przed obejrzeniem filmu polecałbym lekturę czegoś motywującego, na przykład Pochwały nudy Brodskiego.

I odpuść nam nasze długi czyli Rimetti a noi i nostri debiti

Odróżnienie włoskiej komedii od, powiedzmy, włoskiego filmu psychologicznego jest niekiedy możliwe. I tak jest w przypadku tego dzieła. To nie jest komedia z Jerzym Stuhrem! To jest poważny włoski film z Jerzym Stuhrem, nie jedynym polskim aktorem w obsadzie, co wiąże się ze współfinansowaniem przez PISF. Filmowy temat windykacji długów trąci zdechłą myszką, dlatego oglądałem ten film z pewnym zaciekawieniem. Cóż oryginalnego mają do zaproponowania? Okrucieństwo, podstępy, upokarzanie? Wszystko to było, a jak nie było, to łatwo sobie wyobrazić groźniejsze, większe i bardziej pomysłowe. Lekka innowacja polegałaby na tym, że nasi windykatorzy nie są psychopatami, bo choć starają się tłumić ludzkie odruchy, po cichu, w konfesjonale lub gdzie indziej przeżywają świństwa, których się dopuścili. Fizyka mówi, że akcja jest równa reakcji, w życiu tak być nie musi, ale być może. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie zwrot akcji, w którym Guido stracił twarz jako egzekutor długów, a pokazał twarz jako człowiek. Tego nie wolno było mu zrobić. Wszyscy wiemy, że to nie wróży sukcesu finansowego, ale ludzie wciąż decydują się być przyzwoici. Przynajmniej niektórzy. Od czasu do czasu.

Let my people go!

Francuska spécialité de la maison w zakresie komedii to głupkowatość i choć zapewne nie obejmuje stuprocentowo wszystkich filmów tego gatunku - ten akurat podpada. A na czym ta głupkowatość polega? Na tym, że najczęstszym zabiegiem francuskim jest zaludnienie fabuły karykaturalnymi postaciami, które mają jedną lub dwie określające ich cechy. Matka Rubena jest Żydówką, więc ilekroć otwiera usta, tylko do żydowskości nawiązuje. Ruben jest Żydem i gejem, więc postacią nieco bardziej złożoną, ale jest tym gejem trochę za bardzo, przynajmniej na mój gust. Głupkowate są też rozwiązania fabularne, bo Ruben został wyrzucony z domu przez Teemu, z którym mieszkał w bajkowej Finlandii, a przyczyną było to, że pewien starszy gość nie chciał przyjąć gotówki idącej w setki tysięcy euro. Nawet w komediach, mili Francuzi, nie powinno się wciskać kitów, że nadmiar pieniędzy to problem, zwłaszcza że kasa była z uczciwego źródła. Poza tym Ruben jest niczym gówniany Midas, czego się tknie, to zamienia się w katastrofę, co po czasie lekko nuży. Zasadniczy zrąb fabuły to jego perypetie po powrocie do Francji związane z nader skomplikowanymi relacjami rodzinnymi. Z Teemu z Finlandii się jednak nie rozstajemy, co sugeruje, że dojdzie jeszcze do jakiejś interakcji między rozdzielonymi kochankami. Całe szczęście, że jest ten Teemu, bo sceny z jego udziałem są w filmie najlepsze. Cóż, proszę państwa, na jego przykładzie widzimy, że nadchodzą czasy, kiedy przyzwoici geje będą słusznie zgorszeni frywolnymi pomysłami rozwiązłych heteroseksualistów. Takimi choćby jak drugi ślub kościelny.

15 lat czyli 15 Shana

Na plakatach widzimy serię wieńców laurowych w dowód uznania dla filmu. Grożą nam więc wzruszenia niczym po lekturze harfowych poematów Słowackiego. Te piętnaście lat spędzili ze sobą Yoav i Dan, w wieku 42 i 38 lat, czyli niezły kawał życia. Jak to zwykle w izraelskich filmach gtm - faceci są super męscy, choć akurat o Yoavie trudno powiedzieć, że jest klasycznym przystojniakiem. Problem tego ostatniego jest dziwny, nagle zaczęła go drażnić presja na zostanie rodzicem, jaka pojawiła się w jego środowisku. Jak się okazuje, tego tematu nigdy z Danem nie przedyskutował, ale gdyby tylko o to chodziło, to myślę, że koledzy by się jakoś dogadali. Jest trochę jak w historyjce o starszym małżeństwie, kiedy pani przy stole chciała poprosić męża o sól, ale się przejęzyczyła i powiedziała: ty gnoju, zmarnowałeś mi życie. Między Yoavem i Danem też padło parę słów za wiele. Na tym zakończę opis fabuły, bo też nie chciałbym powiedzieć paru słów za wiele, wspomnę jedynie, że Yoav pogrywa okrutnie, nie tylko z Danem, choć nie ma w tym żadnego planu ani klarownego motywu. Nie zawsze tak było, bo przecież widzimy go w gronie przyjaciół, których jakoś musiał do siebie przekonać. Na obecnym etapie życia Yoav starych znajomych już nie ma, a na nowych nie ma szans. Jeśli ma zamiar nad sobą popracować, to już w sequelu, którego się raczej nie spodziewam.

Michael Brooks (1983-2020)

Na polskie pieniądze byłby Michael kimś w rodzaju Najsztuba, mniej w zakresie poglądów, bardziej w sposobie interakcji z widzami. Ceniłem Michaela za
  1. jego udział w Majority Report Sama Sedera, u którego boku pozostawał wyrazistą postacią, a być wyrazistym przy Sederze - to wyczyn,
  2. jego zdolność do łączenia ironii, czasem błazeńskiej, z głębszym spojrzeniem na omawiane tematy,
  3. uświadomienie mi, że nie trzeba się we wszystkim zgadzać z Samem Harrisem, zwłaszcza w kontekście jego przynależności do IDW.
Żegnaj, Michaelu.

Pralnia czyli The Laundromat

Agitka antykapitalistyczna udająca niesamowity film czy vice versa? Z tym zastrzeżeniem, że słowo „agitka” pasuje słabo, bo przesłanie jest słuszne i bardzo bym się zdziwił, gdyby ktoś niebędący ultra-neo-liberałem bronił systemu rajów podatkowych, o których opowiada film. Niechby Reagan i Thatcher sobie urządzili swoje kraje według wizji kapitalizmu à la Ayn Rand, odczekali parędziesiąt lat, a dopiero potem poprzez zwasalizowane instytucje międzynarodowe narzucali to wszędzie w świecie. Jak wiemy, tak się nie stało, odnieśli ekonomiczne zwycięstwo nad komuną, więc mieli rację, bo musieli ją mieć. Za te refleksje twórcy filmu odpowiedzialności nie ponoszą, bo poświęcają uwagę małemu wycinkowi patologicznego systemu, choć zgłaszają pretensje do szerszej diagnozy. Ciekawostką jest, że raje podatkowe to nie tylko jakieś Seszele czy Nauru (czterysta banków pod jednym adresem!), ale też stan Delaware w SZA, albo Cypr, Irlandia czy Holandia w EU. Jak dzisiaj usłyszałem, stan Floryda finansuje się niemal jedynie z podatków pośrednich, czyli z VAT-u, dlatego, żeby przeżyć, mimo pandemii muszą otworzyć handel i usługi, łącznie z Disneylandem. Konstrukcja filmu przywodzi na myśl Dziadów część trzecią, choć nie podejrzewamy Soderbergha o znajomość tego dzieła. Mamy więc serię luźno - ale jednak! - powiązanych ze sobą epizodów, z których głównym jest emerytka próbująca zrozumieć powody, dla których nie wypłacono jej odszkodowania po wypadku. Jak w Dziadach mamy modlitwę, która zostanie wysłuchana, a argumentując w pokrętny sposób powiemy, że spełniona przez samą modlącą się. W trakcie swoich żmudnych dociekań pani Ellen trafia na trop Mii Beltran, szefowej mnóstwa spółek o poważnych nazwach. Cóż to za niesamowita osoba - stwierdza Ellen, a chwilę potem poznajemy Mię i jest to jeden z lepszych dowcipów w filmie. Inaczej niż inne filmy demaskujące świat finansjery ten nie ma ambicji objaśnienia do końca mechanizmów przepływu pieniądza, a na celu ma raczej przekonanie nas o tym, że system jest celowo nieprzejrzysty, otorbionony umowami wypełnionymi małym drukiem i siecią niemożliwych do rozwikłania zależności między spółkami, w której skinieniem palca można z papieru wartego miliony zrobić świstek na parę dolarów. Film polecam gorąco, co robię rzadko, choć niewątpliwie można się przyczepić do tego i owego. 

piątek, 17 lipca 2020

Andrzeju Dudo, jebal tebe kon sestru krvavim kuračem na majčinom grobu

Oczywiście przepraszam za powyższe słowa wszystkich, którzy mogli się poczuć dotknięci. Na osłodę mogę też zacytować córkę Halinkę (3 l.), która mówi, cytuję: „ciałabym, aby Polska była klajem, w któlym się sanuje plezydenta”. O, Boże Spinozy, też bym bardzo tego chciał! [X]

poniedziałek, 13 lipca 2020

Żona czyli The Wife

Podobno mocny kandydat do Oskara, którego w końcu nie dostał. Rzekłbym, że słusznie, jedno i drugie, czyli nominacje mu się należały, ale Oskar nie. Inna rzecz, że wśród zdobywców Oskara są zapewne pozycje słabsze niż ta. Mamy w filmie suspens, choć to opowieść obyczajowa o mężu, który dostaje wiadomość o literackiej nagrodzie Nobla, i żonie, która mu w tym pomogła, tak jak to wierna żona potrafi - będąc strażniczką domowego ogniska i biorąc na siebie ciężar wychowania dzieci. Tak by się zdawało, choć pozory mylą. Oczywiście dowiemy się, jak było naprawdę, czyli będzie drugie dno, ale niespodzianka ma smak miętówki, kiedy spodziewaliśmy się landrynki. Większe od tajemnic przeszłości wrażenie wywołuje sposób, w jaki nasza para radzi sobie teraz, kiedy w siwych głowach piętrzą się pytania i rozterki. Spokój, którym emanuje bohaterka grana świetnie przez Glenn Close, jest pozorny i niezmącony - do czasu. Lekko irytował mnie ten fabularny zamysł, bo większym wyzwaniem byłoby pokazać podobny dramat w rodzinie zwykłych Smithów lub Kowalskich, żaden Nobel nie jest tu konieczny. I jeszcze jedno, czego tu nie widzę, a w dziele wybitnym jest nieodzowne: szczypta szaleństwa lub niedopowiedzenia, elementu metafizycznego, który pozwala poczuć głębię trudniejszą do wyrażenia. Zbyt prosta mi się wydała ta historia, choć może to efekt oglądania filmu w stanie lekkiego upojenia? Zmarnowałem okazję, ten film akurat można obejrzeć na trzeźwo. Zmarnowałem podwójnie, bo mogłem wybrać inny hit Netflixa, który, jak usłyszałem, świat ogląda dla beki. Brawo PISF, brawo my.

Drugi sen (Robert Harris)

Zachęta do przeczytania tej książki była obwarowana zastrzeżeniem, że jest ok, ale nie spodziewajcie się niczego sensacyjnego. Zgoda, zdziwiłbym się, gdyby ktoś schlastał tę powieść, ale również gdyby entuzjastycznie wychwalał. Pejzaż opowieści jest średniowieczny, ale dziwne to średniowiecze, jeśli można znaleźć zakopane w ziemi kawałki plastiku, a jak się uda, to i płaskie, prostokątne przedmioty z symbolem nadgryzionego jabłka. Legenda głosi, że kiedyś ludzie potrafili się dzięki nimi porozumiewać na odległość wielu mil. Mamy więc do czynienia z książką o tematyce postapokaliptycznej, a subtelny dowcip polega na tym, że w tym świecie obowiązującą doktryną jest dosłowne spełnienie się apokalipsy św. Jana osiemset lat wcześniej. Po zapoznaniu się z paroma nielegalnymi publikacjami młody ksiądz Fairfax zaczyna mieć wątpliwości. Jednym z dokumentów szczególnie dla niego poruszającym był raport Morgensterna, laureata nagrody Nobla z fizyki, w którym przepowiedziana została możliwość upadku zaawansowanej cywilizacji XXI wieku. Raport był utajniony, aby nie wzniecić paniki - tu proponuję trochę się poturlać ze śmiechu, bo nie wiem, jak to widzą inni, ale nikt jakoś dzisiaj nie przejmuje się możliwością wywołania paniki. Dużo bardziej liczy się zdobycie rozgłosu, czyli czegoś, co można zmonetyzować, bez względu na gównianą wartość przekazu. Artysta, który onegdaj pokazał odchody w fiolce, proroczo uchwycił ducha czasów. Jeden z moich mistrzów boi się czasów, kiedy umiejętność prowadzenia rachunków będzie całkowicie zależeć od dostaw prądu. Mleko się wylało, poważni ludzie serio rozważają apokaliptyczne scenariusze, na przykład impuls elektromagnetyczny ze Słońca, który wykasuje nam wszystkie dane. Takie impulsy ponoć się zdarzały już w odnotowanej historii ludzkości, ale wówczas nie byliśmy zależni od elektryczności w takim stopniu jak obecnie. Na koniec zauważmy, że w salonie jest słoń. Nie mówię, że przeczytałem wiele o książce Harrisa, ale nawet w bardzo skrótowym omówieniu należałoby wspomnieć, że główny pomysł na fabułę pojawił się blisko sześćdziesiąt lat temu w Kantyczce dla Leibowitza Millera, powieści o dużo większym rozmachu, która wywołała na mnie takie wrażenie, że pamiętam ją po wielu latach. Obawiam się, że o powieści Harrisa już za rok nie będę pamiętał. Chyba że nastąpi ta apokalipsa.

[1770]
– Za dużo jest księży – oświadczył Hancock, dolewając sobie po raz kolejny ginu. – Tak uważam. Bez obrazy, Fairfax, ale za bardzo wtrącają się w sprawy, które ich nie dotyczą. Weźmy choćby moją przędzalnię. Przyjechali z Exeter, żeby sprawdzić, czy nie złamałem przypadkiem jakiegoś prawa i nie zainstalowałem maszyn, które są zakazane. Gdzie to jest zadekretowane w Biblii? Powinni ograniczać się do kwestii duchowych, a produkcję sukna pozostawić mnie.
– Zatem Kościół i państwo powinny zostać rozdzielone?
– Tak byłoby lepiej i dla państwa, i dla Kościoła.
– Znaleźlibyśmy się wtedy w miejscu, w którym Kościół zajmowałby się moralnością, nie mając realnej władzy, a państwo dysponowałoby władzą i za nic miałoby moralność. To właśnie doprowadziło starożytnych do katastrofy.

Andrzeju Dudo!

Napisałem dla Ciebie ten oto kawałek niewymagającej prozy.

Po wczorajszym pochmurnym poranku, kiedy promienie słońca zza chmur oświetliły równinę ubraną łąkami, cioteczna siostra Anna postanowiła wybrać się na spacer. Kiedy przechadzała się polnymi ścieżkami pośród zielonych traw, pełną piersią czerpała powietrze nasycone aromatem letnich ziół, a zaciekawione krowy wodziły za nią głowami. Przystanęła niedaleko topoli wsłuchując się w śpiew świergotków, machnięciem dłoni zganiając nieznośną muchę z czoła. Przepędzenie owada było wydarzeniem stokroć ważniejszym od Twojego projektu wpisania do konstytucji zakazu adopcji dzieci przez pary homoseksualne.

Sąsiad Zenon jak zwykle ugotował obiad, z którym czekał na żonę. Nic wyszukanego, ziemniaki z koperkiem, kotlet z jaj i mizeria ze świeżych ogórków zerwanych w ogrodzie. Żona Kasia wróciła z pracy, zjedli razem obiad, a potem wypili kawę po włosku. Dobrze jest odpocząć od dzieci wysłanych na obóz. Po kolacji obejrzeli kolejny odcinek Domu kwiatów, w którym doszło do kolejnego rozstania Diega z Julianem.
- O, nie! Znowu się zejdą i zrujnują nasze heteroseksualne małżeństwo - jęknął Zenon puszczając żonie oczko.
- Dlatego dzisiaj przed snem przygotowałam coś ekstra. Fakir.
I to był dużo szczęśliwszy pomysł niż wpisanie do konstytucji zakazu adopcji dzieci przez pary homoseksualne.

Nepomucen Szesnasty, którego Anna zgoniła z czoła, nie był tym szczególnie zawiedziony. Nie ten kolor, nie ten aromat. Odleciał w stronę krowy i zobaczył. Jest! Piękny, świeży krowi placek, a na nim kolega, Jan Karol Drugi.
- Nie krępuj się - rzekł Jan Karol - miejsca jest dużo.
- A smaczne chociaż? - zapytał Nepomucen.
- Ujdzie.
Przez chwilę przeżuwali w milczeniu.
- Pamiętasz Stefana?
- Tak, co u niego? - zablefował Nepomucen, bo żadnego Stefana nie kojarzył.
- Poleciał do stolicy.
- Błe.
- Zgoda, błe. No, ale, jak mówi, nie zdarzyło mu się usiąść na piękniejszym gównie niż projekt wpisania do konstytucji zakazu adopcji dzieci przez pary homoseksualne.

Jeśli Ci się podobało, to zapewne spodoba Ci się też, że będę Cię regularnie pytał o postępy we wdrażaniu projektu wpisania do konstytucji zakazu adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Bo wierzę, że dotrzymujesz obietnic wyborczych.

Racjonalnie o racjonalności

Na wstępie przepraszam Adi Shankara, Abbagnanę, Abduha, Abelarda i wszystkich pozostałych filozofów za poniższe dywagacje dyletanta. Odkryciem była dla mnie myśl Graebera, że kategoria racjonalności ma sens jedynie w kontekście wartości. Dla katolika modlitwa jest zajęciem racjonalnym. (Dygresja: katolicy często modlą się do Boga o coś, czyli proszą doskonałą istotę o zmianę jej doskonale stworzonego dzieła. I Bóg wysłuchuje! To jak z produktami Apple'a, po każdym doskonałym następuje nowy, dużo doskonalszy.) Uznając inne wartości, na przykład przekonanie o dobroczynnym wpływie tego rodzaju praktyk (w tym jogi i medytacji) na psychikę, mógłbym się z tym zgodzić. Paradoksów racjonalności jest zapewne więcej niż dwa, o których wspomnę. Pierwszy jest taki, że racjonalności nie może mieć racjonalnego uzasadnienia, jeśli chcemy uniknąć błędnego koła. Jest więc rodzajem wartości pasożytującej na innych wartościach i przekonaniach. Na bazie pewnych wartości można racjonalnie oceniać inne, sprzeczne z nimi przekonania. Katolik jest całkiem racjonalny, kiedy potępi mój ateizm, który uniemożliwia moje zbawienie. Będzie miał za to problem, kiedy zechce to samo uzasadnić odwołując się do moich wartości, wśród których jedną z ważniejszych jest ta, aby za prawdziwe uznawać twierdzenia dobrze uzasadnione. Drugi paradoks to w zasadzie wzmocnienie pierwszego: nie ma nic racjonalnego w przekonaniu, że używanie racjonalnych argumentów jest racjonalne. To samo łagodniej: używanie racjonalnych, czyli rozumowych argumentów nie jest najlepszym przejawem racjonalnego działania, czyli takiego, które przy pewnych założeniach przybliża nas do urzeczywistnienia wytyczonych celów. Parę razy zdarzyło mi się, że trzeźwa ocena sytuacji wywołała skutek jak najmniej pożądany, jak na przykład nazwanie mnie „chujem”. Jeśli za racjonalne uznać dążenie do studzenia emocji, poniosłem totalną klapę. Cała zakończona kampania wyborcza to niewyczerpane źródło przykładów drugiego paradoksu. Podam dwa przykłady. Pierwszy to ułaskawienie pedofila przez Dudę. Technicznie jest prawdą, że ułaskawił pedofila, choć jest to niewiele prawdziwsze od tego, że jestem mordercą. Nie ulega wątpliwości, jestem, bo zabiłem wczoraj komara z ciepłą krwią wyssaną ze mnie. Wczoraj słyszałem pisiorka, który powołał się na profesor Płatek, która rzekomo popiera to ułaskawienie. Nie popiera, a jedynie zauważa, że przy pewnych założeniach ułaskawienie miałoby sens. Tyle że wykręty Dudy są dalekie od racjonalnej argumentacji i bardzo przypominają „lewicową” obronę pedofila Polańskiego, tak wyśmiewaną przez prawiczków. Zarówno zbitka słowna „ułaskawienie pedofila” jak i kontrargumentacja są mało racjonalne w kontekście sensowności używanych pojęć. Jako emocjonalny strzał zbitka jest bez zarzutu, więc jest działaniem racjonalnym, choć mózg mi się w grobie obraca, kiedy to piszę. Inny przykład to „oczka wodne” Dudy. Z tego, co słyszałem, wszystko w tym pomyśle jest ok prócz samej nazwy, pod którą zaistniał. Nie wiem, jak atrakcyjnie sprzedać koncepcję, aby tak ukształtować teren, że deszczówka z niego nie odpłynie. Nazwanie tego „oczkiem wodnym” jest idiotyzmem, bo prawdziwe oczka wodne działają odwrotnie - wysysają wodę, którą trzeba do nich dolewać. W kontekście niedoborów wody nie ma żadnej racjonalności w lansowaniu określenia „oczka wodne”, ani w wyśmiewaniu pomysłu Dudy. W świetle tych wszystkich uwag zabawne staje się to, że ateiści często chowają się za szyldem racjonalizmu. Tego ostatniego im rzadko odmawiam, ale w tym wypadku - owszem. Na doczepkę będzie o słabym wyniku Biedronia. W moich kręgach popularny jest pogląd, że Polacy nie są gotowi na prezydenta geja. Przypuszczam, że gdyby zrobić sondaż na temat Biedronia, to ten powód słabego wyniku byłby w drugiej piątce. Zapewne dużo więcej osób zgodziłoby się z moim odczuciem, że charyzma Biedronia to charyzma prezydenta średniego miasta - i nic więcej. Przykład obecnego prezydenta wskazuje, że wystarcza charyzma wójta. Ciągnąc temat polskiej homofobii przytoczę opinię prof. Bilewicza, który owszem, cieszy się z dużego poparcia Polaków dla związków partnerskich, ale zauważa przy tym, że bardziej szczegółowe pytania odsłoniłyby mniej przyjemną prawdę o naszym społeczeństwie. Gdyby zapytać, czy przeszkadza ci, obywatelu, że twoje dzieci uczy gej, to prawda wyszłaby nie różowa, lecz brunatna.

czwartek, 9 lipca 2020

Dynastia alla polacca

O serialu Dynastia 2.0 jeszcze będzie, ale wspomnę, że w trzecim sezonie Alexis wzięła ślub z Jeffem, który wcześniej wziął nieważny ślub z jej córką Fallon. Po czasie Jeff okazał się kuzynem Fallon poprzez wspólnego dziadka, więc jest przyrodnim siostrzeńcem Blake'a, pierwszego męża Alexis. Całe szczęście, bo to znaczy, że Alexis nie dopuściła się kazirodztwa, co jest zmartwieniem na zapas, bo jej małżeństwo z Jeffem wygląda na białe. A tymczasem u nas TVPisiorki wytropiły, że teściowa pierwszego męża matki Czaskoskiego...
Poza tym w Dynastii są oczywiście spiski i intrygi. Nie inaczej u nas.