Śmierć nazywa się Emma i ma fantazję pojawiać się wybranym osobom we własnej postaci, trudno odgadnąć dlaczego i po co. Tak się przynajmniej z początku wydaje, bo później historia się komplikuje, kiedy wychodzi na jaw, kim kiedyś była Emma. Ale bez obaw, wielkiej metafizyki w tym nie ma, a w sensie prawdziwie filozoficznym, nie disneyowskim - żadnej. Powodów do radości ze spotkania z Emmą jest niewiele, bo wiadomo, o co jej chodzi. Za to ona zaznaje dziwnej przyjemności spędzając dzień z Adamem, stawiając go przed dylematem: pośmiertna sława czy nudne życie. Flirt ze śmiercią sprawiłby Adamowi zapewne większą satysfakcję, gdyby nie kochał Tracy, przynajmniej deklaratywnie. Tytuł książki Saramago pasowałby tu dużo lepiej, bo na koniec mamy wrażenie, że śmierć jest mocno niezdecydowana i kręci gorzej niż politycy odwołujący epidemię tuż przed jej nasileniem. Film jest przyjemną bzdurką, wcale nie aż tak kiepską, jak nam sugeruje filmweb. Mocno bym się zdziwił, gdyby zawarte w nim rady życiowe w stylu horoskopów skłoniły kogokolwiek do przemyślenia własnego życia. To samo powtórzyłbym o filmie Joe Black, filmie tematycznie bliskim, choć miał dużo większy budżet i gwiazdy w obsadzie.
Strony
▼
środa, 12 sierpnia 2020
Tuż po weselu czyli Efter brylluppet
Jeśli myślicie, że macie pecha, bo jesteście dzieckiem w Bombaju, które - aby przeżyć - musi się prostytuować, to nic nie wiecie o życiu miliarderów w Kopenhadze. Temu udanemu filmowi należał się kopniak, bo początek sugeruje, że tematem będzie pomoc pozostawionym bez opieki dzieciom w Indiach. Bynajmniej, rzekłbym, że to bogacz Jørgen okazuje się pierwszoplanowym bohaterem, mimo że na wstępie kamera chodzi za Jacobem, który przyjechał do Danii, aby uzyskać fundusze na sierociniec w Bombaju. Zanim wyjechał, widzimy go otoczonego gromadką dzieci, z którymi ma świetny kontakt, a jednego z chłopców, którym zajmował się od maleńkości, traktuje wręcz jak syna. Ciekawy przypadek z tym Mikkelsenem grającym Jacoba, Tuż po weselu to w sumie staroć, rok 2006, potem było Polowanie (2012), w którym zagrał przedszkolankę, a rok później obsadzili go w serialu Hannibal, po którym Mikkelsenowi wpatrzonemu w dzieci zaczynamy przypisywać intencje kulinarne. Jørgen sprawia wrażenie kapryśnego dorobkiewicza, ale wkrótce dowiemy się, że to poza. Za Czubaszek powtórzę słowa Madonny, że pieniądze szczęścia nie dają, ale pozwalają się bez niego obyć. Cha cha? Nikt zdrowy (w szczególności na umyśle) nie chciałby wejść w buty Jørgena. Jest w tym barszczu jeden zupełnie zbędny grzybek, a jest nim nieszczęście, które spotkało córkę Jørgena. Jej postać wydała mi się momentami źle napisana, rozumiem, że ma cierpieć, ale czemuż tak przeżywa wiadomość o biologicznym ojcu, którym nie jest Jørgen, o czym zresztą wiedziała już dużo wcześniej? W kinie mają być emocje, to są, nawet jeśli niezbyt uzasadnione.
niedziela, 9 sierpnia 2020
Rodzaj ciszy czyli Tiché doteky
Nie zauważyłem, kiedy sobie w Polsce tak świetnie przyswoiliśmy termin „au-pair”. Przyznam, że musiałem sprawdzić. Nawet nie wiem, jak to stosować, czy można powiedzieć, że Czeszka Mia została au-pair w zamożnym domu za granicą? Pod szumną nazwą kryje się zwykła służąca z zagranicy, która ma być traktowana jak członek rodziny, więc jada posiłki razem z „państwem”. Osobliwe jest to, że rodzice i dziecko mówią niemal wyłącznie po angielsku, choć nie jest to kraj anglojęzyczny, a w tym innym języku mówią tak niewiele, że trudno rozpoznać. Mia chodzi po mieście, zrobiłem stopklatkę i wyszło mi, że Ryga. Kto rozpoznaje łotewski, niech pierwszy rzuci we mnie słownikiem. Z początku rodzina wygląda dość zwyczajnie, ale z dnia na dzień robi się „zdziwniej i zdziwniej”, jak mówiła Alicja. Akcja przerywana jest późniejszym przesłuchaniem Mii, więc dość szybko dostajemy sygnał, że coś się musiało porąbać, ale twórcy obmyślili to sprytnie. Procenciki składają się powoli, od zera zdziwienia po pełne przegrzanie zwojów. Mia jest gotowana jak żaba, zanurza się w to szaleństwo coraz bardziej, a przesadnie rzecz ujmując, w jednej ze scen nawet dochodzi do seksu w stylu Gileadu z Opowieści podręcznej. Spokojnie, na końcu dostajemy wyjaśnienie, które nie tyle mi pękło balonik zauroczenia tym filmem, co go trochę sflaczyło. Ludzie bywają szaleni ot tak, bez wyraźnego powodu lub z powodów mniej egzotycznych niż w tym filmie, i to jest zwykle dużo bardziej fascynujące.
Nic do ukrycia czyli Le jeu
Po co filmować nowe wersje tego samego scenariusza? Może to głupie, pytanie, skoro nie dziwi nas, że po raz pińcetny wystawiają Hamleta. Jest jednak różnica, do teatru w Edynburgu raczej na Hamleta nie pojadę, a na włoski film Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie chętnie poszedłbym do kina w moim mieście. Powody dla powtórki z rozrywki widzę dwa: paru aktorów i cała filmowa ekipa sobie zarobi, a poza tym reżyser może mieć swój dobry pomysł na realizację. Od Raczka wiem, że polska wersja była ciężka, jak to ujął, u nas piją whisky, a w oryginale było wino. We Francji też jest wino. Z wersji włoskiej nie zapamiętałem rozmowy ojca z córką, która pytała, czy powinna iść do chłopaka, który akurat ma wolną chatę. Rozmowa trudna, ojciec sprawdził się w swej roli, tylko gdybym potem dowiedział się, że słuchali tego wszyscy znajomi, to bym się więcej do niego nie odezwał. Zabawę w ujawnianie przychodzących rozmów i smsów zainicjowała paradoksalnie żona, która miała coś do ukrycia, a podejrzewała męża. Była bezpieczna, jak się okaże. W wersji włoskiej nie zirytowała mnie sytuacja, kiedy skryty gej ma pretensje o homofobiczne docinki, które rzucali znajomi nie wiedząc o nim. Nie przepadam za tego rodzaju homomartyrologią. Te, powiedzmy, niedelikatne uwagi nie były aż takie obraźliwe, a przede wszystkim - nie były personalne. Jestem takim dziwnym homosiem, który lubi kawały o gejach, i w ogóle trudno mnie obrazić, stąd zapewne takie moje nastawienie. Zakończenie wydało mi się lepsze od włoskiego, które wydało mi się mętne, choć zapewne i tu, i tu chodziło o to samo, czego nie zauważyłem przez ociężałość umysłową. Przed chwilą przeczytałem swój tekst o filmie włoskim. Poza uwagami o tytule wszystko mógłbym tu powtórzyć.
Dyrygentka czyli De dirigent
Na hasło „film biograficzny” reaguję obniżeniem oczekiwań. Powód jest prosty, do scenariusza miesza się życie, autor średnio zdolny i dość przewidywalny. Na szczęście ma mało do powiedzenia i inni scenarzyści mogą zaszaleć. Film Amadeusz jest oparty na historii zmyślonej przez Puszkina, a z kolei Abraham Lincoln: Łowca wampirów na tym, że każdy kretynizm dzisiaj ujdzie (cóż, nie widziałem tego dzieła, może nawet nie jest złe w swej kategorii, ale postanowiłem tego nie sprawdzać). Nie znam historii Amerykanki Antonii Brico, która zrealizowała marzenie o zostaniu dyrygentką jeszcze przed drugą wojną, mogę więc tylko snuć przypuszczenia, co było zgodne z faktami, a co do tej postaci dopisali. W pierwszych minutach zobaczymy ją wpatrzoną w dyrygenta - dla mnie moment magiczny, dlatego daruję sobie deskrypcyjne banały, które mi się cisną na klawiaturę. Wydaje się, że cały wątek Antonii jako dziecka adoptowanego jest zgodny z prawdą. Kiedy to wychodzi na jaw, w filmach mamy zawsze obowiązkowo wstrząs dla postaci. Dla mnie by nie był, skoro mam kochających rodziców, a cóż z tego, gdyby nie byli biologiczni. Antonia tego powiedzieć nie może, jej rodzice na czułych nie wyglądają. W pewnym momencie rzekoma matka pokazuje córce spis wydatków na nią poniesionych. Wspominam, bo miałem w rodzinie podobny przypadek. Dalszy ciąg tej historii, kiedy Antonia dowiaduje się o swojej prawdziwej matce, wygląda na podkoloryzowany. W świecie mężczyzn miała pod górkę, to jasne, ale jest wrażenie, że w filmie tę sprawę mocno rozdmuchali, podobnie jak motyw poświęcenia szczęścia osobistego dla sztuki. Jest również możliwe, że Antonia była tak rezolutna jak ją sportretowano, w każdej sytuacji potrafi znaleźć robiące wrażenie słowa, co w życiu zdarza się rzadko. To mój pogląd po wysłuchaniu iluś wywiadów z aktorami, pornograficznych nie wyłączając. Przestałem ich słuchać już dawno temu, a mocno bym się zdziwił, gdyby dzisiejsi okazali się ciekawsi. Historia Antonii to historia emancypacji kobiet. W tym samym czasie słynna matematyczka Emma Noether w podobny sposób zmagała się z męskimi uprzedzeniami. Gdyby nie genialny Hilbert, zapewne nawet by jej nie zatrudnili na uczelni. (Ciekawe, że nie mamy takich skojarzeń z Curie-Skłodowską - czy słusznie?) Na zakończenie podają nam aktualną informację o uznanych dyrygentach, wśród których nie ma kobiet. Otwiera się piekielne pytanie: czy to efekt dyskryminacji, czy kobiecych predyspozycji? Może tego i tego naraz? Odpowiedzi proszę włożyć do zaklejonej koperty i wysłać Kotu Prezesa Polski.
Blog niecodzienny (Maria Czubaszek)
Za co kochamy Czubaszek? Janczarski już ujął to znakomicie, ja od siebie całkiem serio dodam, że za paradoksalne zbitki słowne, których była mistrzynią. Książka jest spisanym blogiem Czubaszek, prowadzonym około siedmiu lat. Po ebooku tego nie widać, ale to gruba pozycja. Brutalna prawda jest taka, że wena przylatuje, kiedy chce, a wpisy na blogu mają pojawiać się regularnie, przynajmniej tego się trzymała autorka. Niezdyscyplinowana wena nie zawsze dostarczała. Odradzam czytanie ciurkiem, dobrze jest te krótkie teksty połykać po parę naraz, a lekturę przeplatać z czymś innym. Blog skończył się w roku 2014, ale autorka dożyła wyborczej wygranej „P”i„S”-u, przed którą wyrażała umiarkowaną obawę. Z opowieści męża Karolaka wiemy, że to nie papierosy ją zabiły. Miłość Czubaszek do nich była więc odwzajemniona. Teksty Czubaszek są lekkim komentarzem do bieżących spraw politycznych, ale częściej - do wypowiedzi celebrytek (i celebrytów). Szybko gasną te gwiazdy, kto dziś pamięta o Eli Jakubiak, Joli Rutowicz, Reni Beger lub Nelli Rokicie. O tę lekkość było nieco trudniej w kwietniu 2010 roku, wówczas Czubaszek na jakiś czas spoważniała, ale i w innych momentach powaga dochodzi do głosu. Nienachalnie wszakże.
[6]
Od dwóch dni chodzi za mną słoń. W zasadzie powinnam się ucieszyć, bo jak wiadomo, słoń przynosi szczęście. Pod warunkiem jednak, że ma do góry trąbę. Niestety. Ten „mój” w ogóle nie ma trąby. Nie ma również ogona i nóg. Jak więc może za mną chodzić? Chyba tak, jak np. pierożki z mięsem czy knedle ze śliwkami.
[47]
Pieniądze szczęścia nie dają. „Ale pozwalają – twierdzi Madonna – obyć się bez niego”.
[55]
(...) kobieta może obejść się bez futra przez całą (nawet najbardziej mroźną) zimę. Natomiast zwierzątko futerkowe nie przeżyje bez futra nawet jednego dnia. Nawet w lecie.
[113, mój ukochany cytat z Czubaszek, pojawił się w blogu]
Alicja stawała na głowie, żeby stanąć na nogach, ale wciąż nie wiedziała, na czym stoi.
[137]
- (...) Poza tym mężczyźni wolą blondynki. [Mówi córka sąsiadki.]
Powiedziałam, zgodnie zresztą z prawdą, że znam osobiście paru, którzy wolą blondynów.
[173]
Real dobry jest dla Jerzego Dudka. Nawet jeśli będzie grzał ławkę, i tak będzie miał życie jak w Madrycie! Tyle tylko, że mnie to nie dotyczy. Bo Real Madryt interesuje mnie dokładnie tak, jak ja interesuję Real Madryt.
[303]
Człowiek zniesie wszystko z wyjątkiem jajka.
[536]
- (...) Na pewno nie lubię kogoś tylko dlatego, że jest kobietą, czy tylko dlatego, że jest facetem. „Są kobiety (jak śpiewa Maria Peszek) pistolety”. Ale moim zdaniem są i pasztety. Niestety.
– Ale są również − zdenerwowała się [córka sąsiadki] − męskie szowinistki!
Fakt. I choć osobiście za taką się nie uważam, myślę, że jest to jeszcze jeden argument przeciw parytetom dla kobiet na listach wyborczych. Bo nie wiem, jakie kobiety dostaną się do parlamentu.
Skoro teraz ministrem do spraw kobiet jest pani Elżbieta Radziszewska, która lubi polować i której, jak pisała Kazimiera Szczuka, „loczek na głowie nie zadrgnie, kiedy kropnie w sarenkę”, to ja dziękuję...
[657]
– Myślałam − nabzdyczyła się [córka sąsiadki] − że rozmawiamy poważnie. Że kobieta może robić, co zechce.
– Oczywiście! Byleby było smaczne.
Przepraszam. W poniedziałek napiszę sto razy, że to nie moje. Ale też dobre.
[665]
Ostatnio jestem na przykład pod wrażeniem reklamy (nie pamiętam czego), w której ładna, młoda kobieta pyta (w domyśle swego partnera): „Co przykuwa twoją uwagę? Moje spojrzenie? Moje lekkie kroki w tańcu? Bo na pewno nie moje lekkie nietrzymanie moczu...”.
[760]
– Każdy się może przejęzyczyć. Jak pewien pan, który przy gościach powiedział żonie, że jest idiotką, starą krową i nie może już na nią patrzeć! A chciał, jak potem tłumaczył, poprosić ją tylko o sól. Po prostu się przejęzyczył.
[767]
Polska jest państwem prawa, Murphy’ego niestety
[896]
Platforma jest najlepsza. W czym utwierdził mnie przewodniczący Jarosław Kaczyński, mówiąc (na PiS-owskim kongresie młodych w Warszawie), że są dwie Polski. Syta (ta PO) − świętująca w Gdańsku i ta PiS-u, Polska przyszłości.
[909, PJN - kto to jeszcze pamięta?]
– Myślę, że jeszcze mogą się zmienić. Dlatego nie wykluczam, że PJN będzie na drugim miejscu.
– A na pierwszym? [Pyta córka sąsiadki.]
– Wszystkie pozostałe.
[1049]
Zdaniem Stanisława Jerzego Leca „prawdziwego mężczyznę można poznać nawet wtedy, gdy jest nagi”.
[1144]
– Nie dość, że człowiek jedną trzecią życia przesypia – zauważyła refleksyjnie córka mojej sąsiadki – to jeszcze najczęściej nie z tym, z kim trzeba.
[1151]
Posłanka Krystyna Pawłowicz wie na przykład, że w związkach partnerskich nie ma współżycia, tylko, jak powiedziała wczoraj, „jałowe wykorzystywanie partnera”.
[1189]
Moja osoba, jak by powiedział jeden z posłów, nie posiada takiej wiedzy.
[1231]
– A co by pani powiedziała, widząc na kucyku starego konia?
– Żeby spadał.
[1304, o politykach]
Na szczęście nie po urodzie, lecz po owocach ich poznacie. Najczęściej po gruszkach. Na wierzbie.
Prawiczki bredzą - katolicka miłość bliźniego w wersji Brudzińskiego
Przejaw miłości składa się z tweeta i drugiego tweeta z filmem dołączonego jako cytat. Zachowuję je z kronikarskiej pasji. Oto tweet Brudzińskiego.
A tu film.
Dobry z niego pan! Mógł przecież wstawić słynną fotkę gejów wieszanych w Iranie.
Pamiętamy ją z czasów, kiedy Watykan nie mógł się zdobyć na potępienie kary śmierci wobec gejów na forum ONZ. Najlepszym komentarzem do ostatnich wydarzeń i tweeta Brudzińskiego jest następująca obrazek. Jest prawdopodobnie fejkowy, ale na zasadzie realizmu syntetycznego bardzo dobrze uchwytuje, jakim krajem dla lesbijek, gejów, biseksów i transseksów stała się Polska pod rządami „P”i„S”. Akcja „Polska. Tu mi dobrze” jest autentycznym pomysłem TVPiS, bardzo na czasie.
piątek, 7 sierpnia 2020
Głupie pytania. Krótki kurs filozofii (Jan Hartman)
Niedawno w audycji radiowej Hartmana wyraził pogląd o nieadekwatności matematyki nauczanej w szkołach (sformułowanie moje, niekoniecznie trafione), bo cóż komuś wyniknie stąd, że wykaże jakąś tożsamość trygonometryczną. Przy okazji wspomniał o ojcu, znanym profesorze matematyki z Wrocławia. Szanownego papę widziałem dawno temu na wykładzie dla licealistów, do dziś pamiętam, że tematem były „diabelskie schody Cantora”, a szczególnie utkwiło mi w pamięci, że „zbiór nazywamy gęstem, jeśli...” (dokładnie tak). Z opinią Jana Hartmana zgadzam się i nie. Dobrze by było, gdyby w ramach szkolnych programów określono wyraźnie, ile wystarczy umieć i wiedzieć na ocenę trzy (lub dwa, jeśli ta jest najniższa zaliczająca). Niezainteresowany uczeń sobie wtedy daruje te tożsamości, które obowiązywałyby na piątkę lub szóstkę. Z religii na przykład na dwa wystarczy ojcze nasz i zdrowaś Mario na pamięć, a na piątkę - koronka do najdroższej krwi Jezusa. Tożsamości trygonometryczne same w sobie zapewne bardzo ważne nie są, ale w skondensowanej formie pokazują, czym mniej więcej jest matematyka. Przechodzę do książki. Jeśli „głupie” byłoby synonimem dla „ważne” lub „podstawowe”, to tytuł byłby trafny. Kiedy ostatnio sprawdzałem w słowniku - tak nie było. Wiem, że chodziło o prowokację, co lubię, kiedy zanadto nie wprowadza się czytelnika w błąd. Książka jest po profesorsku erudycyjna i wymaga od odbiorcy zapału w śledzeniu filozoficznych dociekań, a jeśli jest w niej coś głupiego, to brak mi przygotowania, aby to zauważyć. Co gorsze, z tej wymagającej lektury nie dowiemy się, że jest tak i tak. Ale dowiemy się czego nawet cenniejszego, czyli tego, jak dziwne i nieoczywiste stają się powszechnie używane przez nas pojęcia, takie jak Bóg, prawda, wolność, dobro, kiedy zaczniemy nad nimi rozmyślać. Dla przykładu: jeśli stworzymy jakieś kryterium prawdziwości sądów, to jak ocenić jego prawdziwość? Wychodząc od czegoś podobnego, autor dochodzi do - przepraszam, że oceniam - żenująco słabego wyznacznika prawdy (celowo pomijam dokładniejszy opis), ale chyba trzeba się zgodzić, niech będzie choćby to. Swego czasu zatkało mnie, kiedy usłyszałem Hartmana mówiącego, że nonsensem jest zdanie „Boga nie ma”. Wysłuchałem godzin audycji The Atheist Experience, w której Dillahunty młotkuje teistów chcącch mu wykazać istnienie Boga, ale - jak rozumiem - na jego warunkach, czyli odmowy wiary bez wystarczających świadectw. Według Hartmana rzecz sprowadza się do akceptacji pojęcia Boga, w którym jest już zawarty postulat istnienia, lub odrzucenia tego pojęcia. W tym sensie zgoda, Janie Hartmanie, Bóg istnieje koniecznie, inna rzecz, że nie wiadomo, co to znaczy. Jeśli się odpowiednio rozwodni pojęcie Boga, to może się okazać, że w niego obaj wierzymy, na przykład w logiczną matrycę Hellera. A co z pojęciem wolności? Wiadomo, jakie są problemy, moja wolność może, a nawet musi kolidować z wolnością innych. Ciekawą myślą jest to, że nie ma wolności bez ograniczeń, bo wolność to przekraczanie ograniczeń. Inna niepokojąca kwestia to pytanie o źródło naszych pragnień, których przecież nie kontrolujemy, a których zaspokajanie jest składową tego, co rozumiemy przez wolność. Nie wybieramy sobie pragnień, nie mówimy przecież: decyduję się, by chcieć słuchać sonat Bacha lub piosenek Zenka. Skądkolwiek biorą się pragnienia, nie my o nich decydujemy. W ostatnim rozdziale jest nieco luźniej, bo autor zabawił się w futurystę. A dał sobie do tego prawo twierdząc, że część prognoz sprzed parudziesięciu lat się sprawdziła. Krótko podsumowując, katastrofy nie będzie, choć przyszłe pokolenia będą miały nieco trudniej od nas - czeka je ograniczenie konsumpcji i wolności. Pamiętamy wyśmiany koniec historii Fukuyamy - w wersji Hartmana jest niewykluczone, że dominujący będzie model chiński, o czym w książce można wyczytać między wierszami.
[84, o kwestii, skąd się wziął świat]
(...) nie da się zadać pytania całkiem „spoza świata”, a samo zachowanie słówka pytajnego „skąd” przesądza już o tym, że w pytaniu zakładamy byt jako uporządkowany, bo wywodzący się „z czegoś”. Co więcej, pytanie od razu wikła nas w paradoks, bo „coś”, z czego wywodzi się świat, na mocy definicji świata jako „wszystkiego” musi do świata należeć.
[118, o kwestii prawdy]
Otóż za prawdziwe faktycznie uważamy to, co powszechnie przyjęte, co odpowiada naszym potrzebom lub wyobrażeniom, co wygodne dla nas albo dla tych, którzy nami rządzą. Owszem, uważamy za prawdziwe również to, co dobrze uzasadnione, ale jak się bliżej przyjrzeć tym uzasadnieniom, to są niewiele warte (na przykład: „bo tak mówi tradycja”, „bo tak wszyscy mówią”, „bo tak wierzę”, „bo tak powiedział Pan Bóg”). Bardziej ambitne, odwołujące się do rozumowań uzasadnienia są niewiele lepsze, bo składają się zwykle z kilku prostych kroków myślowych, wychodząc od jakichś przesłanek (założeń), które same domagają się uzasadnienia. Słowem, nasze sądy są zawsze mniej lub bardziej arbitralne. Zresztą gdyby takie nie były, nie trzeba by było wciąż zapewniać o ich prawdziwości.
[187]
Robinson nie wytrzymałby długo, nie napotkawszy Piętaszka. Jak to nieco górnolotnie, lecz celnie ujmuje Wojtyła, poprzez czyn osoba człowieka transcenduje siebie ku drugiemu. Bez tego nie ma ani osoby, ani jej czynu.
[248]
Wszelako najpełniej i najdoskonalej żyją ci, którzy stosując te wszystkie zalecenia, z nadzieją zwracają się ku temu, przez którego i wobec którego wszelkie dobro i cnota w ogóle istnieją, bo sam jest wzorczym i najwyższym Dobrem. Dobre życie na ziemi i ziemskie szczęście jest bowiem tylko zapowiedzią szczęścia niebiańskiego, które zgotował dla wybranych sam Bóg.
Hartmana się nawrócił? Nie, to tylko relata refero w kwestii, jak żyć.
[254]
Chcąc nie chcąc, liberalny, emancypacyjny dyskurs Oświecenia przyczynił się do upowszechnienia się konsumpcjonistycznej mentalności człowieka współczesnego, przed czym zresztą ostrzegał już ojciec liberalizmu John Stuart Mill oraz Nietzsche, a więc XIX-wieczni autorzy nie bardzo kojarzący się z konserwatyzmem.
[271]
Każdy człowiek, jak ten filozof, pracuje nad sensem, mocując się z nicością i nijakością niemyślącej, bezpośrednio istniejącej rzeczywistości. Taki jest właśnie jego los. Los istoty rozumnej, ale nie za bardzo.
[313]
(...) w odróżnieniu od wszelkiej typowej działalności, prywatnej czy zawodowej, filozofia pozostawia wszystko bez zmian.
Zgoda, jeśli mówimy o natychmiastowym efekcie. Długofalowo koncepcje filozoficzne miewają poważne skutki, jak na przykład komunizm (zbarbaryzowany marksizm) i faszyzm (zbarbaryzowany nietzscheanizm).
Moje arcydzieło czyli Mi obra maestra
Podstarzały artysta Renzo nie skorzystał z rady Salvadora Dalí, który niegdyś wzywał malarzy, aby byli raczej bogaci niż biedni. Owszem, był kiedyś znany i kupowany, ale teraz klepie biedę. Przejęlibyśmy się bardziej, gdyby Renzo sam się przejmował. Jego przyjaciel, marchand Arturo z Buenos Aires, próbuje mu pomóc, ale Renzowi nie da się pomóc. Niby zgodził się namalować obraz na zlecenie, ale w ostatniej chwili wywija numer, który byłby nawet niezłym dowcipem, gdyby nie skreślał Renza z listy płac. I prawdopodobnie z listy przyjaciół Artura. Nonszalancja Renza jednak przykrywa jego rozżalenie, co ma swoje skutki i następstwa, o których opowie kto inny. Jak widzę, film jest zaliczony do komedii, toteż podejrzewam, że filmowe sekserki, które macają i zaliczają, mogłyby wrzucić transmisje z obrad sejmu do kategorii porno. Miałyby rację, bo scenariusz jest kiepski, a wszyscy aktorzy robią to, czego się spodziewamy. Scenariusz Arcydzieła jest dobry, pojawił się moment, kiedy naprawdę nie wiedziałem, co będzie dalej. W przypadku innych filmów zwykle są jakieś dwie lub trzy opcje, a każda mniej lub bardziej banalna. Tu żadnej opcji nie widziałem. Na początku przyglądamy się jednemu z obrazów Renza, który później zobaczymy w przepięknej scenie, a w innym momencie oglądamy kolejny obraz i zbliżenia na niesamowicie namalowane twarze. Momenty komediowe są, nie powiem, raz zdarzyło mi się zaśmiać, a poza tym sama postać Renza jest nieco komiczna, jak to zwykle w przypadku osoby, która ma w nosie konwenanse. Trudno jest być przyjacielem takiego człowieka. Trudno też nie być - i o tym opowiada film.
Żyj dwa razy, kochaj raz czyli Vivir dos veces
Dystrybutor polski odpowiada za „kochaj raz”, bo w tytule oryginalnym tego nie ma. Podejrzewam, że przy dzisiejszym marketingowym podejściu oglądalibyśmy Imperium zmysłów kontratakuje lub Powrót do miłości, gdyby odpowiednie filmy dzisiaj miały premierę w naszym el culo del mundo. Właśnie tych słów użył główny bohater Emilio, któremu weszło w zwyczaj określanie miejsca pobytu i roku, czyli odpowiedzi na standardowe pytania zadawane mu w czasie badań nad postępem choroby Alzheimera. Wówczas akurat trafił z opisem, był rzeczywiście na jakimś zadupiu między Walencją a Nawarrą. Dokładnie tak mówią w filmie, choć jedno to miasto, a drugie - prowincja. Głównym motywem bohatera jest odszukanie dawnej jego miłości z Nawarry, którą chce zobaczyć, kiedy jeszcze kontaktuje umysłowo. Pomagają mu w tym córka i wnuczka, która z początku jest wredną gówniarą, ale zgodnie z przewidywaniami okazuje się miłą dziewczynką, która autentycznie chce pomóc dziadkowi. W finałowych partiach film staje się uroczą bajką, która sugeruje, że starsi ludzie z umysłami okaleczonymi chorobą są w stanie być szczęśliwi. Nic takiego nie wynika z moich doświadczeń, ani zapewne nikogo innego, kto miał w rodzinie chorego na Alzheimera. Można docenić to, że twórcy starali się podejść do ciężkiego tematu lekko, czyli nie epatować nadmiernie cierpieniem Emilia, ani jego najbliższych. Będąc lekko oblatanym w zagadnieniach współczesnej matematyki, zauważę, że „odkrycie liczby pierwszej” jako osiągnięcie naukowe podpada pod kategorię they didn't event try („they”, czyli scenarzyści). Nie widziałem Iris, ani Still Alice, a temat choroby Alzheimera znam z zapomnianego już filmu Czy pamiętasz miłość?, dla mnie niezapomnianego. Przy okazji przeczytałem sobie raz jeszcze krótki tekst Szymborskiej o Tetmajerze („Miałem kiedyś przyjaciół...”), znanym poecie, który - nie z powodu Alzheimera - zapadł na chorobę mózgu. Nie tylko przestał pisać, ale stracił też umiejętność radzenia sobie w życiu codziennym. Dzięki przyjaciołom przeżył tak prawie trzydzieści lat. Na końcu powinienem postawić wykrzyknik, ale od jakiegoś czasu kojarzy mi się wyłącznie z promocją wątróbek drobiowych.
wtorek, 4 sierpnia 2020
Andrzej Duda mówi: powstanie wybuchło po Jałcie (dla niezorientowanych: nie)
Czy była nadzieja, że to zatrzyma Stalina? Nie sądzę, żadnej takiej wielkiej nadziei nie było, choć wtedy nie wszyscy jeszcze wiedzieli o Jałcie i wcześniej Teheranie.
[X] Nie wszyscy - to dobrze powiedziane. Nikt - jeszcze lepiej.
Prawiczki bredzą - Czarnek o homofaszyzmie
Kto chce niech czyta, choć szkoda na to czasu. Czarnek, poseł „P”i„S”-u, kiedyś zobaczył coś takiego i uwierzył.
Szalenie mi szkoda czasu na analizę wydzielin myślowych Czarnka, bo wiem, że wszystko da się powiązać ze wszystkim. I ja też to postanowiłem uczynić. Poniżej przedstawiam produkty, które mają jedno źródło. Dodajmy, że źródło osobowe.
sobota, 1 sierpnia 2020
„Te samorządy powinny go teraz kopać po głupim ryju”
Chodzi o samorządy, które straciły finansowanie unijne z powodu ogłoszenia swoich jednostek terytorialnych strefami wolnymi od LGBT. (Dodajmy dla ścisłości, że chodzi tylko o program partnerstwa między miastami z niespecjalnie hojnymi dotacjami rzędu paru tysięcy euro.) Jest to w jakiejś mierze efekt działalności Barta Staszewskiego, dzięki któremu strefy anty-LGBT stały się znane szerzej poza Polską. Tytuł jest cytatem z tweeta, który zgłosiłem za nawoływanie do przemocy fizycznej.
Mam do prawiczków pytanie. Jeśli uchwały o strefach wolnych od LGBT były słuszne i chwalebne, to co złego w tym, że Bart je rozreklamował w świecie? Jeśli były głupie i niesprawiedliwe, to czemu potępiać go za tę akcję? Czy słusznie jest milczeć, kiedy dzieje się coś złego? Pozostaje jeszcze argument z dulszczyzny, pierzmy swoje brudy we własnym domu. I dobrze, tyle że w tym domu już nie ma pralki. Są za to czyściutkie, wyprane mózgi u władzy.
Zauważmy przy okazji, że powyższe pytania można postawić zawsze w przypadku jakiegokolwiek „donosicielstwa” na Polskę za granicą. Dlatego nie odmawiam prawa Morawieckiemu do szkalowania polskich sądów na forum zagranicznym. I nie odmawiam sobie oceny jego wypowiedzi jako kłamstw przemyślanych dupą.
Cud nieznanego świętego czyli Le Miracle du Saint Inconnu
Uciekający przed policją złodziej zakopał pieniądze na szczycie pagórka w upozorowanym grobie, a kiedy po paru latach odsiadki wrócił na miejsce, ujrzał na wzgórzu islamskie mauzoleum ku czci nieznanego świętego, w pobliżu którego w nowo powstałej wiosce osiedlili się ludzie. Brzmi jak materiał na komedię, więc we wszelkich opisach film jest tak klasyfikowany. Nie da się zarzucić temu dziełu, że jest komedią, ale może by był, gdyby podłożyć śmiech w offie? Wyobraźcie sobie na przykład Siódmą pieczęć ze śmiechem w offie... Cud jest filmem udanym, bo interesująco splata niepowiązane ze sobą wątki, obejmujące oprócz złodzieja nowo przybyłego lekarza w wiosce, strażnika mauzoleum i syna z ojcem, który uparcie odmawia przeniesienia się do nowej wioski z sąsiedniej, praktycznie już wymarłej, w której spędził życie. Egzotyka jest mocna, krajobrazy pustynne, trudno pojąć, jak można przeżyć w tych warunkach i gdzie syn strażnika pędzi te kozy, skoro wszędzie dokoła jest tylko spalony słońcem kamienisty pejzaż. Jak się domyślamy, w wymarłej wiosce niegdyś dało się coś uprawiać jeszcze parę lat wcześniej. Inna kwestia to dziwna muzułmańska obyczajowość, w której obwołanie kogoś świętym jest kwestią osobistej inicjatywy, co w sumie nie dziwi, skoro nie ma muzułmańskiego papieża. Film obrazoburczy nie jest, ale na moje odczucie mógłby dotknąć co wrażliwszych muzułmanów. Na przykład tego w prostej, granatowej sukni, który tak szlachetnie wspomógł złodzieja.
Malinda, Kazimierz i Joe mówią
W swoim filmiku Malinda przepuściła przez translatora Google'a horoskopy. Nie omieszkała przetłumaczyć samych nazw znaków zodiaku, więc „baran” to „wheeled wheels” (czyli „koła na kołach” według Google'a), „byk” to „mule” („muł”), „rak” to „that is sick” („to jest chore”). „lew” to „kitty” („koteczek”), „panna” to „it is right” („to prawda”), „waga” to „a lot” („dużo”), „skorpion” to „scorpion in debt” („skorpion w długach”) i tak dalej. W horoskopie skorpiona mamy takie coś.
Oto tłumaczenie angielskiego „aquarius”, w wymowie Malindy: „łodnik”. Aquarius nie opieprza się na siłce.
Tyle Malindy. Oto, co powiedział Kazimierz.
Żebyśmy to lepiej zrozumieli, po przełożeniu przez Google'a Kazimierz mówi, żebyśmy przestali używać przeszkadzających i granicznych granic w publicznej dyskusji. Aktem wandalizmu jest powieszenie czegoś na pomniku. Wspominam o tym przy okazji tych prawiczków o zszarganych uczuciach, którzy przy innych okazjach bardzo lubią wyśmiewać się na przykład z wrażliwości gejów. Na koniec przechodzę do Joe. Nikt normalny nie chce wiedzieć, co to jest „mukbang”, więc ten temat pomijam. W innym filmiku Joe tłumaczy, czemu niechętnie chodzi do restauracji.
Dlaczego Joe'mu smakuje opryszczka dowie się każdy, kto obejrzy (pod warunkiem, że zna lengłydż). Joe jest autorem najzabawniejszych komentarzy do internetowego szaleństwa, ale czasem trochę pieprzy, może nie jak potłuczony, ale troszkę pęknięty. Ale to właśnie w tych pękniętych produkcjach Joe pokazuje tors, a robi to rzadko.
Na tym koniec, czas do łózia.