Strony
▼
piątek, 7 sierpnia 2020
Moje arcydzieło czyli Mi obra maestra
Podstarzały artysta Renzo nie skorzystał z rady Salvadora Dalí, który niegdyś wzywał malarzy, aby byli raczej bogaci niż biedni. Owszem, był kiedyś znany i kupowany, ale teraz klepie biedę. Przejęlibyśmy się bardziej, gdyby Renzo sam się przejmował. Jego przyjaciel, marchand Arturo z Buenos Aires, próbuje mu pomóc, ale Renzowi nie da się pomóc. Niby zgodził się namalować obraz na zlecenie, ale w ostatniej chwili wywija numer, który byłby nawet niezłym dowcipem, gdyby nie skreślał Renza z listy płac. I prawdopodobnie z listy przyjaciół Artura. Nonszalancja Renza jednak przykrywa jego rozżalenie, co ma swoje skutki i następstwa, o których opowie kto inny. Jak widzę, film jest zaliczony do komedii, toteż podejrzewam, że filmowe sekserki, które macają i zaliczają, mogłyby wrzucić transmisje z obrad sejmu do kategorii porno. Miałyby rację, bo scenariusz jest kiepski, a wszyscy aktorzy robią to, czego się spodziewamy. Scenariusz Arcydzieła jest dobry, pojawił się moment, kiedy naprawdę nie wiedziałem, co będzie dalej. W przypadku innych filmów zwykle są jakieś dwie lub trzy opcje, a każda mniej lub bardziej banalna. Tu żadnej opcji nie widziałem. Na początku przyglądamy się jednemu z obrazów Renza, który później zobaczymy w przepięknej scenie, a w innym momencie oglądamy kolejny obraz i zbliżenia na niesamowicie namalowane twarze. Momenty komediowe są, nie powiem, raz zdarzyło mi się zaśmiać, a poza tym sama postać Renza jest nieco komiczna, jak to zwykle w przypadku osoby, która ma w nosie konwenanse. Trudno jest być przyjacielem takiego człowieka. Trudno też nie być - i o tym opowiada film.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz