Strony

środa, 29 kwietnia 2020

Adamie Zagajewski, wybacz, że cię zacytuję na tym głupkowatym blogu...

...ale sam sobie jesteś winien, skoro napisałeś Prawdziwe życie.

Wiatr

Wciąż zapominamy, czym jest poezja
(a może tylko mnie się to zdarza).
Poezja to wiatr wiejący od bogów, mówi
Cioran, powołując się na Azteków.

A jednak tyle jest dni cichych, bezwietrznych.

Bogowie drzemią wtedy
albo wypełniają zeznania podatkowe
dla jeszcze wyższych bogów.

Oby wrócił ten wiatr.

Wiatr wiejący od bogów
niech przyjdzie, niech się obudzi
ten wiatr.

Niedziela

Proszę bardzo, idźcie do kościoła
w każdą niedzielę, o jedenastej
lub dwunastej, w czystych koszulach,
starannie wyprasowanych sukienkach.
Idźcie do kościoła, tam czeka na was

kapłan o tłustym podbródku.

Będzie przemawiał dosyć długo
tonem nieopisanej wyższości,
rozkaże wam, co myśleć i co czynić.

Bóg jest gdzie indziej, gdzie indziej.

My nic nie wiemy. Żyjemy w ciemności.
Bóg jest gdzie indziej, gdzie indziej.

Przypis do wiersza Powołanie Mateusza:
W bocznej kaplicy kościoła San Luigi dei Francesi w Rzymie znajdują się trzy arcydzieła Caravaggia; żeby je oświetlić trzeba wrzucić monetę do automatu.

Jaki piękny dzień, z pewnością jeżyny w lesie
są już czarne jak usta amantek w niemym filmie.
(Bełżec)

Ogród botaniczny i giełda wartości papierowych
(...)
I galerie handlowe gdzie
ludzkość zadowolona się przechadza
w prawo i w lewo
(Listopad)

Nie byłem pewien, jak modlić się za umarłych
w takim zgiełku, wśród krzyku pamięci.
Postawiłem na płycie doniczkę z drobnymi chryzantemami
i dopiero w drodze powrotnej zrozumiałem
że to właśnie była modlitwa, ten moment niepewności.
(Imieniny)

Łatwo być bogiem (Robert J. Szmidt)

Skrót środkowego imienia przed nazwiskiem autora to oczywiste nawiązanie do wzorców amerykańskich (bo raczej nie do Janusza A. Zajdla), które chwalą ponoć autora za odkurzenie space opery. Gdyby to była pierwsza space opera, jaką czytałem, to pewnie bym ją kupił jako czytelnik. Mam problem z tym, że autor zbyt wiele ode mnie oczekuje, bo ta książka to pierwszy tom z pięciu, akcja się dopiero rozkręca, ale czy nas wkręca? Nie mówię, że nie powrócę do czytania tego cyklu, ale chwilowo opowieść o losach sprytnego Święckiego odkładam na bok. Lekki spojler: w tomie pierwszym nie wyjaśnia się, cóż to się stało ze Stachurskym na Nomadzie. W czasach minionych też się pisało tasiemce jak Noce i dnie, ale ja jakoś bardziej ceniłem Herberta (Franka), bo każdą powieść z cyklu Diuna można w zasadzie czytać jako oddzielną książkę (choć oczywiście najlepiej zacząć od pierwszej). I chociaż niektórzy bohaterowie mają zaschnięte pełchawki, nie ma u Szmidta tego szaleństwa jak u Colina Kappa w postaci nadinspektora Wildheita z syntetycznym bogiem na ramieniu. No bo w Polsce nie będziesz miał bogów cudzych.

Rozterki śmierci (José Saramago)

To nie jest pozycja, która liczy się do dorobku, za który przyznano pisarzowi Nobla, bo powstała dużo później. Po tej książce czuję się lekko zachęcony, więc zapewne przeczytam coś jeszcze. Miasto ślepców znam jedynie z filmu, niezłego, ale noblowskiej głębi w nim nie dostrzegłem. Rozterki zdumiały mnie z początku, bo to rzadkość, żeby w powieści od pierwszych stron nie pojawił się żaden stały bohater, na którym skupia się uwaga narratora i ewentualnie czytelnika. W pewnym kraju, który z opisu sądząc Portugalią nie jest, wraz z Nowym Rokiem przestają umierać ludzie. Śmierć zrobiła sobie wolne. Nie znaczy to, że przestały umierać chomiki, bo w tym świecie jest wiele wąsko wyspecjalizowanych śmierci, a w dodatku te ludzkie działają tylko w obrębie jednego państwa. Po rozpadzie Jugosławii tamtejsza śmierć umarła? Przekwalifikowała się na śmierć serbską lub czarnogórską? Nie wiemy. Zabawa polega na tym, że z fantastycznie wydumanych przesłanek wyciągamy trzeźwe, życiowe konsekwencje. Jaki jest wpływ ustania zgonów na katolicki model biznesowy? Ludzie nadal się starzeją i niedołężnieją, więc już niedługo zabraknie dla nich miejsca i rąk do opieki nad nimi. Co mają począć pogrzebacze? Jak będzie wyglądała sukcesja w krajowej dynastii władców konstytucyjnych? Będzie się tych ledwo żywych utrzymywać w stałe rozbudowywanym pałacu, który zajmie całą stolicę, jej okolice, a potem pola i wioski... A towarzystwa ubezpieczeniowe? Testamenty, które tracą sens... I tak dalej. Źródłem małej ulgi jest to, że można wywieźć ledwie żywego obywatela za granicę, gdzie kona zwyczajnie ku uldze swojej i rodziny, choć to zgroza moralna. Komplikacje społeczne niekończącego się życia są potężne, więc wszyscy oddychają z ulgą, kiedy śmierć wraca do roboty. Przy tej okazji wysyła list do prasy i oznajmia, że odtąd obywatele będą informowani listownie o swoim zgonie z tygodniowym wyprzedzeniem. Kolejny pocieszny zwrot akcji polega na tym, że jeden z listów jest odsyłany i zaczyna się odwrócony kryminał, w którym nie chodzi o to, aby wyjaśnić zagadkę czyjejś śmierci, lecz zagadkę czyjegoś życia. Czy właśnie nie przebiegają nam po plecach metafizyczne ciarki? Wizerunek śmierci jako szkieletu w kapocie z kosą jest do bólu konwencjonalny, choć reszta już mniej. Dużo tu ujawniłem, ale to nic, bo książkę warto przeczytać dla doskonałych dialogów, których jedyną wadą jest to, że są podane w mało strawnej edytorskiej manierze, w jednym ciągu, bez akapitów, z dużymi literami sygnalizującymi zmianę osoby mówiącej. Pierwsza z dwóch towarzyszących refleksji jest taka, że personifikujemy śmierć, ale nie życie. Ale dlaczego? A druga dotyczy filmu Joe Black, w którym śmierć osobiście odwiedza nasz świat. Jeśli Saramago w coś wdepnął, to na pewno nie w cukierkowatość tamtego filmu. Jeśli miałbym wybór, to od Joe Blacka wolę Iana McKellena, który swego czasu wcielił się w śmierć ku radości widzów.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Dehnel czyta prawiczków piszących o Tokarczuk

Były już pisowski senator Bonkowski z właściwą sobie swadą perorował o „pani Tokarczyk", która jest „polakożercą”, i o Nagrodzie Nobla, która się „zdewłałowała". Bliżej nieznany mi pan Misiewicz, ponoć literat, na łamach wPolityce.pl dowodził, że wystarczy napisać o Polakach, że to mordercy, i „bum, nagroda!". Dodał też, że nie przypadkiem Olgę wieść o Noblu zaskoczyła w Niemczech: otóż spisek żydowsko-niemiecki ma z naszych pisarzy zrobić kosmopolityczne elity i cynicznie przyznaje im stypendia, bo „jedna i druga nacja jest, z różnych powodów, zainteresowana pokazaniem Polaków jako żydowskich katów".

Rafał Ziemkiewicz, niepokonany mistrz researchu ziemkiewiczowskiego, ogłosił, że „teraz nie mógł dostać Herbert, bo prawicowy” (no teraz nie mógł, bo nie jest to nagroda pośmiertna, a kto umarł, ten nie żyje), za to Żeromski „nie mógł dostać, bo był lewicowy". Cóż, faktycznie nie dostał nagrody w 1924 r., ale z zupełnie innych przyczyn, skoro rok później Akademia nagrodziła słynącego z socjalistycznych poglądów George'a Bernarda Shawa.

Jakiś internauta wytropił wegetariankę Olgę na zdjęciu sprzed ćwierćwiecza, gdzie w kadrze znalazła się również kiełbasa. Ksiądz Szymik z kolei, teolog i – jak mówi notka biograficzna – poeta, obwieścił, że twórczość Tokarczuk to „apoteoza pogaństwa” i w związku z tym on „nie daje zgody na wymazanie 1053 lat chrześcijaństwa w Polsce". Ach, drogi panie Szymik, żeby to się dało wymazać tak hop-siup tuzinem choćby i najlepszych książek...

Grzegorz Braun dowodził z kolei, że Olga dokonała „pośmiertnie mordu rytualnego na biskupie Sołtyku". Pomijam już koncept pośmiertnego mordu (najwyraźniej kto umarł, ten jednak trochę żyje, żeby go mogła noblistka domordować), ale nie bardzo wiem, na czym miałby polegać ten mord rytualny i w jakim miałby się dokonać obrządku. Podejrzewam, że - zdaniem Grzegorza Brauna - Olga przerobiła biskupa Kajetana Sołtyka na macę, co byłoby pierwszym może w Polsce przypadkiem, że biskup na coś się faktycznie przydał.

Dalej jest równie ciekawie, tu można poczytać.

Trochę z książki, trochę z serialu (Paragraf 22, odcinek 1)

Cytat pochodzi z książki, w serialu jest trochę skrócony i mniej dramatyczny. Nie ma to jak postkoitalna dysputa teologiczna.

— I nie mów mi, że Bóg działa w sposób dla nas niepojęty — mówił Yossarian nie zwracając uwagi na jej protesty. — Nie ma w tym nic niepojętego. On nie działa, On się nami bawi. Albo w ogóle o nas zapomniał. Taki jest ten Bóg, o którym tyle mówicie: ciemny chłopek, niezdarny fuszer, bezmyślny, zarozumiały, nieokrzesany ciemniak. Dobry Boże, ile szacunku można żywić do Najwyższej Istoty, która uważała za niezbędne włączyć do swego boskiego planu stworzenia takie zjawiska, jak flegmę i próchnicę zębów? Cóż, u licha, powodowało Jego spaczonym, złośliwym, skatologicznym umysłem, kiedy pozbawił starych ludzi kontroli nad stolcem? Po co, u licha, stworzył ból?
— Ból? — Żona porucznika Scheisskopfa ze zwycięską miną rzuciła się na to słowo. — Ból jest objawem pożytecznym. Ból ostrzega nas o niebezpieczeństwie.
— A kto stworzył niebezpieczeństwa? — spytał Yossarian i roześmiał się zgryźliwie. — Tak, rzeczywiście okazał nam wielką łaskę obdarzając nas bólem! Dlaczego nie może ostrzegać nas za pomocą dzwonka albo któregoś ze swoich chórów niebiańskich? Albo układu zielonych i czerwonych neonowych lampek pośrodku czoła? Każdy znający się na rzeczy producent szaf grających potrafiłby to zrobić. Dlaczego więc On nie mógł?
— Przecież ludzie wyglądaliby śmiesznie z czerwonymi neonami na środku czoła.
— Teraz za to pięknie wyglądają, kiedy wiją się w agonii albo leżą otępiali od morfiny, prawda? Cóż to za kolosalny, nieśmiertelny partacz! Kiedy się pomyśli o Jego potędze i możliwościach, jakie miał, aby zrobić coś naprawdę dobrego, a potem spojrzy na ten bezmyślny, odrażający bałagan, jakiego narobił, Jego nieudolność musi zdumiewać. Premii to on za to nie dostał. Przecież żaden szanujący się przedsiębiorca nie przyjąłby takiego fajtłapy nawet na magazyniera!
   Żona porucznika Scheisskopfa pobladła nie wierząc własnym uszom i wpatrywała się w niego przerażona.
— Lepiej nie mów o Nim w ten sposób, kochanie — ostrzegła go ściszonym głosem z przyganą i niechęcią. — Może cię za to ukarać.
— A czy nie dość mnie już karze? — parsknął Yassarian z odrazą.
— Nie, to nie powinno Mu ujść na sucho. Stanowczo nie można Mu puścić płazem wszystkich tych nieszczęść, jakie na nas sprowadził. Kiedyś będzie musiał mi za to zapłacić. Wiem nawet kiedy. Na Sądzie Ostatecznym. Tak, wtedy znajdę się tak blisko Niego, że będę mógł schwycić tego ćwoka za kark i...
— Przestań! Przestań! — krzyknęła nagle żona porucznika Scheisskopfa i zaczęła walić go nieudolnie pięściami po głowie. — Przestań.
   Yossarian zasłonił się ramieniem, pozwalając jej przez kilka sekund wyładowywać kobiecą furię, po czym chwycił ją za przeguby i łagodnie, ale stanowczo posadził z powrotem na łóżku.
— Dlaczego, u diabła, tak się denerwujesz? — spytał ze zdziwieniem, skruszony i rozbawiony zarazem. — Myślałem, że nie wierzysz w Boga.
— Nie wierzę — powiedziała wybuchając gwałtownym płaczem.

„Hompropaganda w reklamie popularnej marki odzieżowej”!

Powtarzam za kato-neolib-propagandowym Najwyższym Czasem, czyli głosem heteroseksualnym heteroseksualizm ubezpieczającym. (Nie linkuję, bo po co im robić klikalność.) Zawsze mnie bawi ich reakcja na gejów w przestrzeni publicznej. Pytanie, co ja tu wyskakuję z jakimiś tematami sprzed pół roku? Remanent robię.
A oto inkryminowana reklama H&M. Część pieniędzy zarobionych na sprzedaży tęczowej kolekcji H&M zamierzało przeznaczyć na szerzenie „równości” i „tolerancji” - pisze NC, który zapobiegliwie opatruje kluczowe słowa cudzysłowami. Prawdziwa równość i tolerancja jest zapewne wtedy, gdy ich guru mówi, że miejsce kobiety jest w kuchni i przy dzieciach.

piątek, 17 kwietnia 2020

Jak działają dziury (Brooklyn 9-9, sezon 5, odcinek 18)

W oryginale było „Tytuł twojej sekstaśmy”, co jest akurat dość zabawne w odniesieniu do Joe Lo Truglio, na którego sekstaśmę popyt widzę ogromny.

Jaganie mówią mamihlapinatapai

Nie ma tu miejsca na opisywanie zdumiewającej kultury i wiedzy patagońskich plemion, ale wystarczy powiedzieć, że światowa lingwistyka właśnie Jaganom zawdzięcza słowo uznawane za niosące najwięcej znaczenia i najtrudniejsze do przetłumaczenia na jakikolwiek inny język. To słowo to „MAMIHLAPINATAPAI”, co oznacza „spojrzenie wymieniane przez dwie osoby, z których każda chciałaby zrobić coś konkretnego, czego obie strony prag­ną, ale żadna z nich nie jest gotowa tego zrobić pierwsza”. [Źródło]

Przykład mamihlapinatapai: tutaj.

środa, 15 kwietnia 2020

Magdalena Smoczyńska odchodzi z Kościoła

Nie mogę powiedzieć, żebym był zaznajomiony z profesor Smoczyńską w sensie osoby publicznie rozpoznawanej. W jutubowej relacji z dyskusji o odchodzeniu z Kościoła okazała się jedną z ciekawszych postaci. Jej deklaracja o odejściu jest o tyle znacząca, że jest ona z rodziny Turowiczów, którzy jeszcze przed wojną i ślubem toczyli długie teologiczne dyskusje, aby sprawdzić, czy są religijnie kompatybilni. Zanim przytoczę fragment wywiadu, wspomnę o tym fałszu, jakim jest twierdzenie, że bez religii nie ma życia duchowego. Niedawno doznałem opadu szczęki słuchając profesora Hartmana na Wielkanoc, który widzi w tym święcie wielki sens, choć bez potrzeby udziału w żadnych obrzędach (jeśli wygaśnie link, to zostawiam namiary: podcasty Google'a, Halo Radio, Celiński, 12 kwietnia br., g. 19). Po cytacie z wywiadu zamieszczam myśli mojej małpy.
Natomiast po skandalicznej wypowiedzi metropolity krakowskiego Marka Jędraszewskiego nt. osób LGBT+ stanęłam solidarnie razem z tymi osobami pod kurią na Franciszkańskiej i zabrałam tam publicznie głos. Szczucie na osoby o odmiennej orientacji seksualnej przez chrześcijanina, więcej: przez księdza katolickiego, do tego jeszcze: metropolity krakowskiego, to coś naprawdę niesłychanego. To ma bardzo konkretne i straszliwe konsekwencje. Ci niedouczeni konsekrowani „teoretycy seksu” (chciałabym zrozumieć, dlaczego mają taką obsesję na punkcie płci, naprawdę nic ich bardziej nie interesuje?) nie wiedzą, że homoseksualności nie nabywa się na lekcjach edukacji seksualnej i że nie można jej oduczyć żadną terapią. Nie mają pojęcia, na czym polega dramat młodej osoby odkrywającej swoją nietypową tożsamość płciową w tak nietolerancyjnym społeczeństwie jak nasze. I zamiast starać się ten stan zmienić, zamiast pomóc tym ludziom, księża, z abp. Jędraszewskim na czele, ładują do głowy niekoniecznie wykształconym wiernym, że to jest zaraza, z którą trzeba walczyć. I bywa, że rodzice tych osób, czasem w najlepszej wierze, wyrzucają swoje dzieci z domu, katują je pseudoterapiami czy egzorcyzmami, zamiast je zaakceptować i dać tak bardzo im potrzebne wsparcie. Trzeba powiedzieć, że ci ludzie, te dzieci stosunkowo często popełniają samobójstwa. Propagując taką postawę, polski Kościół będzie miał (i niestety już ma) krew na rękach.

To nie są ich jakieś rozpasane fanaberie przywleczone ze zgniłego Zachodu, oni tacy się po prostu urodzili. Czy metropolita uważa, że Pan Bóg się pomylił, że takimi ich stworzył? Na pewno łatwiej przyszłoby abp. Jędraszewskiemu zmienić swoje poglądy na bardziej chrześcijańskie, niż im zmienić swoją tożsamość płciową. Problem w tym, że księdza metropolity ich los nie obchodzi. Ujmę to tak: abp Marek Jędraszewski obraża moje uczucia religijne. A nawet więcej niż tylko uczucia.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Powróćmy jak za przyszłych lat czyli Mateusz Morawiecki mówi

Chcemy po świętach przedstawić pewien bardzo logiczny, uporządkowany, przedyskutowany z ekspertami i od zdrowia, i od gospodarki, i od spraw społecznych plan pewnego powrotu do nowej rzeczywistości gospodarczej, ponieważ ta dotychczasowa rzeczywistość, która była przed pandemią, ona przez długi czas, myślę, że może nawet przez lata nie wróci. Ale to nie znaczy, że nie mamy mieć nadziei. [X]
Ma rację, że kiedy mówi o „pewnym” powrocie, w sensie „swego rodzaju”, ale raczej nie „niewątpliwym”. Uwagę na to zwrócił niejaki Kaczyński, redaktor TVN, mówiąc, że liczy na to, że premier wyjaśni, jak się wraca do nowej sytuacji. Być może ten powrót będzie do tego stopnia swoisty, że żadnym powrotem nie będzie.

sobota, 11 kwietnia 2020

Bogowie pokazują klaty (Bill Gaston)

Od parudziesięciu lat literaci mają fobię na punkcie point, dlatego nie przepadam za opowiadaniami. W dobrej powieści pointa nie jest potrzebna, ale w opowiadaniu? W pozytywistycznych nowelach i w miesięczniku Fantastyka pointy to był obowiązek. Z większości opowiadań Gastona można by wyciąć ostatnią stronę i niewiele by to zmieniło. Po paru pierwszych tekstach w tym tomie poddałem się i zacząłem je czytać, jak gdyby były fragmentem większej całości. Polecam takie podejście. Tematyka orbituje wokół współczesnego realizmu, choć momentami jest to dalsza orbita, jak w tym Dziele w toku o absurdalnej i mało mnie obchodzącej próbie wytrzymałości między krytykiem a autorem. Ale to raczej wyjątek. Z książki wyniosłem terminy takie jak „awunkulat” i „koan”, wsłuchałem się w Pieśń burłaków wołżańskich oraz zapoznałem się z pisarzem Lowrym, który był bohaterem jednego z opowiadań, a raczej antagonistą zza grobu bohatera Leśnej ścieżki.
Lowry widział tam „delikatne światło i zieloność, światło dodało urody kobiecym liściom klonów okrągłolistnych, a młodziutkie listki olch błyszczały w słońcu jak gwiaździste kwiaty derenia”. I tak dalej, i tak dalej, w nieskończoność. [644]
Roztrząsana w posłowiu kwestia kanadyjskości autora obchodzi mnie w równym stopniu, co Real Madryt Marię Czubaszek. Jak stwierdziła, Realem Madryt interesuję się tak samo, jak mną interesuje się Real Madryt.

Dziewczyna z lilią czyli L'écume des jours

Pokochali się od pierwszego wejrzenia, odtąd się nie rozstawali, a rodzina i przyjaciele cieszyli się z ich szczęścia. Jedynym źródłem ich rozterki było, kto kogo bardziej kocha. Tak mniej więcej wygląda pierwsza część filmu. Mały szczegół: reżyserem jest Gondry, a podstawą scenariusza Piana dni Viana, więc nie może być zwyczajnie. Film zaczyna się od sceny w Centrum Zarządzania Rzeczywistością, w jasno oświetlonym pomieszczeniu wiele osób siedzi przy maszynach do pisania, które przesuwają się jak na taśmie fabrycznej. Ogłasza się, co następuje. Colin nie musi pracować, może tworzyć swoje wynalazki (głupawe nieco, bo skrzyżowanie pianina z szejkerem), ma piękny dom w centrum Paryża, w tym domu ma pomoc domową w osobie Nicolasa, który mu gotuje, a ma do dyspozycji dziesiątki urządzeń kuchennych, jakie nie śniły się zoofilom. Jeśli potrzebna jest frezarka do ubierania kabaczków w pestki granatu i dekorowania ich cynamonem, to na pewno ma ją Nicolas. Gdyby akurat skończył się anyż gwiazdkowy, Nicolas zapuka do telewizorka i dyżurny szef kuchni mu poda. Jest ponadto Pan Mysz, którego się nie przegania, a kysz, bo to przyjaciel rodziny. Rodziny? No właśnie, przypomniał sobie Colin, przecież jeszcze nie założyłem rodziny. Idzie więc na przyjęcie, poznaje Chloé i po niedługim, bajkowym narzeczeństwie biorą ślub. Wkrótce po ślubie okazuje się, że u Chloé rośnie w piersiach lilia wodna, rokowania są złe. To ten moment, kiedy pomyślałem, że polski tytuł jest wredny. Ma potencjał przyciągania romantycznych dusz, które się zdziwią mocno, nie tylko tym, że jeden z bohaterów jest zagorzałym miłośnikiem Jean-Sol Partre'a i nie nadąża z kupowaniem jego kolejnych publikacji, choć stara się usilnie. Po fast-forwardzie, w świecie wyzutym z barw, z pudła udającego trumnę martwe ciało zsuwa się do dołu w ziemi, a wspaniała niegdyś rezydencja Colina zapada się, niemal przygniatając Pana Mysz. Ktoś tu chyba nie pożył długo i szczęśliwie.

środa, 8 kwietnia 2020

Zabawmy się na śmierć

Przy okazji tematu, który poruszę, nawiązywanie do Postmana czy Watersa jest pomysłem nienajsilniejszym, ale przypadkiem pasuje jak ulał. Chodzi o te nieszczęsne wycieczkowce z pasażerami zarażonymi wirusem, których nie chce wpuścić na swoje terytorium żaden kraj. Nadzwyczaj asekurancka Panama zabroniła statkowi Zaandam nawet przepłynięcia przez kanał. Oczywiście docelowy port na Florydzie również odmawia przyjęcia jednostki. W Chinach życzą wrogom życia w ciekawych czasach. Głupolki, bo przecież jeśli ciekawe czasy przydarzą się wrogom, to nijak nie ominą życzących. [X]

Nadmiar Łaski czyli Troppa grazia

Podobno w Licheniu objawiła się Matka Boska i zagroziła, że jeśli nie stanie tu świątynia, to sama ją postawi. Gdyby do tego doszło, Dawkins z Palikotem poszliby tam z pielgrzymką? Zapewne nie, bo jeśli istnieje Bóg Ojciec i Syn, i Duch święty, to jeszcze nie wiadomo, czy są warci czci. Są poważne obiekcje, że nie. Niestety ludzie zmarnowali okazję i wznieśli ten sakralny gargamel. W filmie jest podobnie, Matka Boska objawia się Lucii i żąda postawienia kościoła tam, gdzie rusza budowa nowego osiedla. Lucia jest geodetką, która dokonuje pomiarów terenu, więc w sumie niewiele ma do powiedzenia. Niestety Maryi tak po prostu olać się nie da, bo Święta Rodzicielka chyba źle coś usłyszała z nauk Syna, który wcale nie mówił, że jak bliźniemu przywalisz w lewy policzek, to zaraz popraw w prawy. Oj, zdaje się, że Dzieciątko Jezus nieraz dostało od matki po tyłku. Objawienia widzi tylko Lucia, ale i tak namącą jej w życiu, które jest już dostatecznie skomplikowane po niedawnym rozstaniu z mężem (fajny dialog był przy tej okazji – z odwołaniem do Interstellara). Jak się można było spodziewać, plan Maryi się powiedzie, ale w bardzo pokrętny sposób. Jako włoska komedia film jest mało zaskakujący. Zaczyna się komediowo, a kończy ostro metafizycznie, a ponieważ w podstawówce metafizykę przeszedłem na naciąganych trójkach, to skorzystam z uniku i tematu nie rozwinę, rzekomo aby uniknąć spojlerów.

Ostatni cesarz czyli The Last Emperor

Nie pierwszy raz oglądam ten film w bs. („w bieżącym stuleciu”), ale ponad dziesięć lat już minęło od poprzedniego razu. Nie jest to dla mnie zwyczajny film, bo kiedy wszedł na ekrany w Polsce, poszedłem na niego pięć razy w ciągu dziesięciu dni. Przypadek niemal psychiatryczny. Dzisiaj spokojnie wystarczyłby mi jeden raz, co jest okazją do odnotowania oczywistości, że ten ja sprzed lat to był zupełnie inny człowiek. Film się troszkę zestarzał, choć oczywiście w swoim czasie był znakomity i zasłużenie zgarnął parę oskarów. Jakże podobał mi się ten O'Toole w roli Johnstona, nauczyciela nastoletniego cesarza! „If you cannot say what you mean you will never mean what you say” z tym „what” wymawianym ”huot”. Film opowiada o postaci historycznej, której życie zostało artystycznie przetworzone w metaforę uwięzienia w teatrze. Można ją pojmować wąsko lub szeroko, bo przecież sytuacja odgrywania przymusowych ról jest wspólnym doświadczeniem wszystkich ludzi. W przypadku cesarza Pu Yi było to widoczne bez potrzeby uciekania w przenośnie. Cesarzem został jako niespełna trzylatek, brakło mu jednak politycznej przebiegłości, aby utrzymać tron, z którego został zrzucony po czterech latach. Poprawka: cesarzem pozostał, ale jego władza nie sięgała poza Zakazane Miasto, czyli terytorium porównywalne z dzisiejszym Watykanem. Gdyby cesarstwo po prostu zlikwidowano, nie byłoby o czym robić filmu. Chiny się modernizowały, a dwór monarchy z jego archaiczną obrzędowością trwał w najlepsze, choć wymagało to sporych nakładów ze strony państwa. Ciekawe, że nikt wtedy nie myślał, aby przekształcić Chiny w rodzaj monarchii konstytucyjnej. Mamy tu zapewne do czynienia z fantazją twórców, kiedy oglądamy cesarza, inteligentnego nastolatka, zdającego sobie sprawę z gry pozorów, w której bierze udział wbrew swej woli. Po kolejnym rządowym przewrocie do władzy doszli nacjonaliści, którzy postanowili zlikwidować teatrzyk. Spełniło się marzenie Pu Yi: mógł, a nawet musiał, opuścić Zakazane Miasto, a potem pojechać choćby do wymarzonej Wielkiej Brytanii. Nie pojechał, po szalonych latach dwudziestych nadeszły ponure trzydzieste, a Pu Yi okazał się bardzo przydatnym pionkiem w rękach Japończyków, którzy – tym razem zgodnie z jego wolą – osadzili go na tronie marionetkowego państwa Mandżukuo, czyli Mandżurii, skąd brał się ród cesarski. Kolejny teatrzyk, a raczej kinoteatrzyk, gdzie najpotężniejszą figurą był pan Amakasu, nominalnie szef wytwórni filmowej. Trudno orzec, czy prawdziwa jest filmowa opowieść, wedle której cesarz niewiele wiedział o potwornościach, jakich w „jego” kraju dopuszczali się Japończycy. Tak to widzimy w scenach komunistycznej resocjalizacji Pu Yi, już w ChRL. Bardzo to szlachetne ze strony władz chińskich, że zostawili go przy życiu, bo któż by protestował, gdyby go po prostu osądzono i skazano na śmierć za zbrodnie w Mandżukuo. Po paru latach więzienia Pu Yi wychodzi na wolność – i tym razem jest to prawdziwa wolność, jak sugeruje film. Hm, nie musiała to być prawda, bo trudno wierzyć w szczerość pamiętników Pu Yi, bardzo miłych dla władz komunistycznych. Wśród pamiętnych scen z filmu jest noc poślubna, kiedy usłużne dłonie rozbierają całujących się małżonków, późniejsza scena łóżkowa Pu Yi z dwiema żonami, kiedy pożar oświetla atłasowe nakrycie, pod którym baraszkowali, cesarzowa żująca kwiaty po intronizacji w Mandżukuo i znowu ona, kiedy wraca na dwór cesarski tuż przed upadkiem tego kraju jako zniszczony, plujący na wszystkich upiór. Druga żona miała szczęście wypisać się z tej historii dużo wcześniej, a widzieliśmy to w innej przepięknej scenie, gdy w euforii wybiega z willi Pu Yi w strugach deszczu. Z jednego z pięciu seansów pamiętam szyderczy śmiech z tego świerszcza, który wyszedł z puszki po sześćdziesięciu latach. Takich bzdur nie wciska się poważnym ludziom o umyśle instruktora BHP.