Strony

środa, 8 kwietnia 2020

Ostatni cesarz czyli The Last Emperor

Nie pierwszy raz oglądam ten film w bs. („w bieżącym stuleciu”), ale ponad dziesięć lat już minęło od poprzedniego razu. Nie jest to dla mnie zwyczajny film, bo kiedy wszedł na ekrany w Polsce, poszedłem na niego pięć razy w ciągu dziesięciu dni. Przypadek niemal psychiatryczny. Dzisiaj spokojnie wystarczyłby mi jeden raz, co jest okazją do odnotowania oczywistości, że ten ja sprzed lat to był zupełnie inny człowiek. Film się troszkę zestarzał, choć oczywiście w swoim czasie był znakomity i zasłużenie zgarnął parę oskarów. Jakże podobał mi się ten O'Toole w roli Johnstona, nauczyciela nastoletniego cesarza! „If you cannot say what you mean you will never mean what you say” z tym „what” wymawianym ”huot”. Film opowiada o postaci historycznej, której życie zostało artystycznie przetworzone w metaforę uwięzienia w teatrze. Można ją pojmować wąsko lub szeroko, bo przecież sytuacja odgrywania przymusowych ról jest wspólnym doświadczeniem wszystkich ludzi. W przypadku cesarza Pu Yi było to widoczne bez potrzeby uciekania w przenośnie. Cesarzem został jako niespełna trzylatek, brakło mu jednak politycznej przebiegłości, aby utrzymać tron, z którego został zrzucony po czterech latach. Poprawka: cesarzem pozostał, ale jego władza nie sięgała poza Zakazane Miasto, czyli terytorium porównywalne z dzisiejszym Watykanem. Gdyby cesarstwo po prostu zlikwidowano, nie byłoby o czym robić filmu. Chiny się modernizowały, a dwór monarchy z jego archaiczną obrzędowością trwał w najlepsze, choć wymagało to sporych nakładów ze strony państwa. Ciekawe, że nikt wtedy nie myślał, aby przekształcić Chiny w rodzaj monarchii konstytucyjnej. Mamy tu zapewne do czynienia z fantazją twórców, kiedy oglądamy cesarza, inteligentnego nastolatka, zdającego sobie sprawę z gry pozorów, w której bierze udział wbrew swej woli. Po kolejnym rządowym przewrocie do władzy doszli nacjonaliści, którzy postanowili zlikwidować teatrzyk. Spełniło się marzenie Pu Yi: mógł, a nawet musiał, opuścić Zakazane Miasto, a potem pojechać choćby do wymarzonej Wielkiej Brytanii. Nie pojechał, po szalonych latach dwudziestych nadeszły ponure trzydzieste, a Pu Yi okazał się bardzo przydatnym pionkiem w rękach Japończyków, którzy – tym razem zgodnie z jego wolą – osadzili go na tronie marionetkowego państwa Mandżukuo, czyli Mandżurii, skąd brał się ród cesarski. Kolejny teatrzyk, a raczej kinoteatrzyk, gdzie najpotężniejszą figurą był pan Amakasu, nominalnie szef wytwórni filmowej. Trudno orzec, czy prawdziwa jest filmowa opowieść, wedle której cesarz niewiele wiedział o potwornościach, jakich w „jego” kraju dopuszczali się Japończycy. Tak to widzimy w scenach komunistycznej resocjalizacji Pu Yi, już w ChRL. Bardzo to szlachetne ze strony władz chińskich, że zostawili go przy życiu, bo któż by protestował, gdyby go po prostu osądzono i skazano na śmierć za zbrodnie w Mandżukuo. Po paru latach więzienia Pu Yi wychodzi na wolność – i tym razem jest to prawdziwa wolność, jak sugeruje film. Hm, nie musiała to być prawda, bo trudno wierzyć w szczerość pamiętników Pu Yi, bardzo miłych dla władz komunistycznych. Wśród pamiętnych scen z filmu jest noc poślubna, kiedy usłużne dłonie rozbierają całujących się małżonków, późniejsza scena łóżkowa Pu Yi z dwiema żonami, kiedy pożar oświetla atłasowe nakrycie, pod którym baraszkowali, cesarzowa żująca kwiaty po intronizacji w Mandżukuo i znowu ona, kiedy wraca na dwór cesarski tuż przed upadkiem tego kraju jako zniszczony, plujący na wszystkich upiór. Druga żona miała szczęście wypisać się z tej historii dużo wcześniej, a widzieliśmy to w innej przepięknej scenie, gdy w euforii wybiega z willi Pu Yi w strugach deszczu. Z jednego z pięciu seansów pamiętam szyderczy śmiech z tego świerszcza, który wyszedł z puszki po sześćdziesięciu latach. Takich bzdur nie wciska się poważnym ludziom o umyśle instruktora BHP.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz