Strony

wtorek, 30 lipca 2019

Truposze nie umierają czyli The Dead Don't Die

Otóż zdarzyło mi się być w kinie jedyną osobą śmiejącą się na głos w czasie seansu. Film niniejszy aspiruje do komedii, więc taka osoba mogłaby się na sali znaleźć, ale się nie trafiło. Kwiatek zachachał parę razy, ale to za mało, żeby mógł się zgodzić z autorem słów o niesamowitej zabawie, jaką jest najnowszy Jarmusch. Do tej pory Jim kojarzył mi się z siermiężnymi produktami poświęconymi krytyce społecznej, to przez niego uwielbiam I Put a Spell on You. A teraz dostał pieniądze i gwiazdorską obsadę. I nadal krytykuje, jak widać zombie jako metafora zyskuje (lub odzyskuje) na popularności. Fabuła jest w sumie wątła, odwierty na biegunie powodują zmiany w rotacji Ziemi i, hm, przebudzenie umarlaków, którzy jako zombie gryzą ludzi na śmierć tworząc kolejne zombie. Nihil novi. Przez cały film przewija się piosenka Sturgilla Simpsona The Dead Don't Die. Skąd ja to znam? - pyta oficer Cliff, a jego młodszy kolega, oficer Ronnie, odpowiada: z czołówki. Autoironia, autorefleksja i oczy szeroko przymrużone. Później okaże się, że Ronnie chyba musiał się przespać z reżyserem, bo jest naprawdę dobrze poinformowany. Można tego Jarmuscha rozumieć jako głos w sprawie zwolenników Trumpa, ale bardziej przekonuje mnie szersze spojrzenie na nas jako masy konsumentów sterowane przekazem od korporacji. Musisz mieć tę podstawkę na monitor Apple'a za tysiaka, musisz brać positivum na szczekającego psa, musisz przywrócić włosom naturalny wygląd, bo siwizna jest taka sztuczna. Część zombich u Jarmuscha chodzi z nosami przyklejonymi do ajfonów. Zaczynam myśleć, że to całkiem zabawny film, ale nie w ten oczywisty, slapstickowy sposób.

W deszczowy dzień w Nowym Jorku czyli A Rainy Day in New York

Nawet #metoo nie jest w stanie powalić Allena na dobre. Kiedy umrę, chciałbym, żeby moje prochy w urnie w kształcie fallusa zabierano na każdą premierę filmu Allena. A póki żyję, nie odmówię sobie przyjemności pomarudzenia. Już kiedyś pisałem, że płaskie, jednowymiarowe postaci sprawdzają się w komediach, lecz niekoniecznie w dramatach lub sentymentalnych jasełkach dla pindencji, jak klasyfikuję ostatni film Allena. Jasne, że nieco za ostro, Woody ma wprawę i ostatniej tandety nie wciska, ale ma się tę swoją manierkę, pokrytą rdzą i niedomytą. Nie musimy się długo zastanawiać, czy główny bohater Gatsby (lekko pretensjonalne, nie?) kocha swoją Ashleigh, bo nam to wprost obwieszcza z offu. To w sumie proste, nagram parę takich tekstów i będę je puszczał w trakcie spaceru po Rynku lub w czasie oglądanie Deszczowego dnia. „Kwiatek targany niepewnością zapragnął okazać swoje uczucia pomimo niesprzyjających okoliczności”. Lub coś w tym stylu. Nasza para zaplanowała romantyczny weekend w Nowym Jorku, ale Ashleigh utknęła na wiele godzin w środowisku nowojorskich filmowców, gdy tymczasem Gatsby chodzi po mieście jak ten Ulisses od Joyce'a i wplątuje się w kolejne nieoczekiwane sytuacje jak hazard lub familijne spotkanie, którego chciał za wszelką cenę uniknąć. Jeśli Ulisses, to syreny, a dokładniej, sztuk jedna, ale czy i jak opęta ona Gatsby'ego - proszę pytać w kiosku na Grunwaldzkiej między czwartą a piątą, hasło „a kuku”.

piątek, 26 lipca 2019

Leck mich im Arsch (W.A. Mozart)

Tak, chór dziewcząt śpiewa „Poliż mnie w tyłek”. Wersja męska tutaj.

środa, 24 lipca 2019

Wszystko może się zdarzyć czyli Everything is Free

Nożyczki! Nożyczki! To była natrętna myśl, która nie dawała spokoju, ilekroć na ekranie pojawiał się Peter, który razem ze starszym bratem Christianem wpadł z wizytą do przyjaciela Ivana, mieszkającego w Kolumbii. Peterze, już chyba lepiej mieć „łyse włosy”, niż te bezładne długie kłaki, które nosisz. Ivan jest wyoutowanym gejem, a Peter nie, przynajmniej tak twierdzi. Bo wiecie, jest taki rodzaj heteryków, którzy lubią od czasu do czasu lubią poczuć członka w tyłku, ale nie są homo. Ok, przyznaję, ja też jestem zdezorientowany, prawie tak bardzo, kiedy dowidziałem się, że w parówce może być mięso (według źródeł: to skutek nieszczęśliwego wypadku w zakładzie produkcyjnym). A ostatnio również, kiedy usłyszałem, że Jezus jest miłością, więc wypierdalać, pedały! (Nikt dosłownie tak nie mówi, ale jest to polski katolicyzm w pigułce.) Ivan i Peter mogliby sobie stworzyć typowy szczęśliwy związek geja z heterykiem, ale musi coś stać na przeszkodzie, a jest to reakcja Christiana, który homofobem nie jest, ale myśl o tym, że młodszy braciszek mógłby być homo jest słabo akceptowalna. To trochę jak z białymi nie-rasistami w Szwecji, którzy zaczynają się wyprowadzać z dzielnic, w których imigranci przekroczą 3% populacji. Film jest autorski, więc w głównej roli zobaczymy reżysera, który przy okazji nie oszczędzi nam pereł swojej new age-owej mądrości o energiach, które znajdują w nas źródło wyrazu, i o seksie jako formie sztuki. Dzieci, idąc do muzeum nie zapomnijcie o prezerwatywie. Zamieszczam tutaj gif z filmu, którego rozmiar jest tak mały, jak przyzwoitość tego, co przedstawia.

Rafi Peretz mówi

Małżeństwa Żydów z osobami innego pochodzenia, obejmujące sześć milionów ludzi, zwłaszcza w USA, to „powtórny Holocaust”.
Nie jest to wierny cytat, bo nie ma w sieci dokładnej wypowiedzi Peretza, ministra edukacji Izraela. Nie tylko ja uważam, że jest to kompletna i szaleńcza trywializacja Holocaustu z czasów drugiej wojny. Jak tak dalej pójdzie, będziemy za niedługo mówić: „Nie mieli w Biedronce serka półtłustego! Ale Holocaust!”.

wtorek, 23 lipca 2019

Paul

Wybierając komedię z Simonem Peggiem możemy trafić różnie, między Rowem Mariańskim lub Everestem. Jak by nam objaśnili w starym dobrym stylu Wyborczej sprzed lat, ten film jest „ożywczą konfrontacją konfliktu i dialogu” między tymi dwiema opcjami. Na szczęście nie cały dowcip sprowadza się do tego, że para nerdów spotyka prawdziwego ufoka z konduitą amerykańskiego buraka. Z uzasadnionych fabularnie powodów mamy tu parę nawiązań do znanych filmów SF, dla mnie to akurat atrakcja mało istotna. Panna Buggs została na siłę naukowo oświecona, więc zdała sobie sprawę z tego, że jej religijny światopogląd jest jakby nieco nieaktualny. Gdybyż to tak działało... W realnym życiu panna Buggs zaczęłaby kombinować, jak pogodzić naukę z chrześcijaństwem, co zapewne by jej się udało, tak jak mnie by się udało pogodzić dowolną religię z nauką, gdyby ktoś mi zaoferował za to odpowiednie honorarium. Bohaterowie nie znali utworu pod tytułem Poemat na temat kosmity z satelity, więc na pożegnanie Paula machali tylko rączkami. To, że okolica była zasłana paroma trupkami, specjalnie nie psuło im, ani nam, nastroju.

czwartek, 18 lipca 2019

Godzinki czyli The Little Hours

Jak uwielbiam Aubrey Plazę w serialu Parks & Recreation, tak myśl o jej udziale w jakimś normalnym filmie wydaje mi się psychiatryczna. Na razie się zgadza, bo Godzinki to raczej psychiatryczny przypadek, choć niekoniecznie w negatywnym sensie tego słowa. Fabuła jest inspirowana Dekameronem Boccaccia, oryginału nie znam, ale zakładając, że Pasolini w miarę wiernie przedstawił historyjkę o rozpustnych zakonnicach, tutaj popuścili sobie wodze fantazji. Aubrey gra w zasadzie tę postać, która jej wychodzi najlepiej, czyli pyskatą i bezczelną pannicę, a głuchoniemego ogrodnika z kolei gra Dave Franco, czyli największa gwiazda w obsadzie. Jest rzeczywiście powabny, zakonnicom też się podoba, ale - co zaskakujące - zażywanie z nim uciech jest dla niektórych z nich kwestią drugoplanową, ponieważ mają co do niego inne niecne zamiary. W epizodzie wystąpił Offerman, również znany z Parks & Recreation, a zagrał lokalnego feudała z niewierną żoną. Są w zasadzie dwa podejścia do opowieści z dawnych czasów: koturnowe i mniej lub bardziej głupkowate (najlepszy przykład to Obłędny rycerz), a ten produkt zdecydowanie ląduje w tej drugiej kategorii. Inwestycja półtorej godzinki na Godzinki może nie była najbardziej trafiona w  moim życiu, ale zdecydowanie mogło być gorzej.

Paradoks Cloverfield czyli The Cloverfield Paradox

W teorii Wielki Zderzacz Hadronów mógł wyprodukować „dziwadełka”, czyli cząstki, które w sposób znany tylko fizykom mogłyby przemienić całą okoliczną materię (czyli Ziemię) w dziwadełka i w ten sposób zakończyć wszelkie procesy życiowe. To się nie stało, ludzkość musi wykończyć planetę w jakiś bardziej mozolny sposób. Żaden fizyk chyba jednak nie lansowałby poglądu, że zderzacz może zmienić naszą rzeczywistość w rozkapryszonego i złośliwego bachorka w stylu ewangelii Dzieciątka Jezus przypisywanej Tomaszowi. Żaden fizyk, za to prawie każdy filmowiec, bo film o dziwadełkach raczej nie miałby szans na sukces. Według fabuły filmu mamy na Ziemi totalny kryzys energetyczny, a jedyna szansą dla ludzkości jest uruchomienie nowego źródła energii, co ma się dokonać w kosmosie. Z tym nowym reaktorem wiąże się wspomniane wcześniej niebezpieczeństwo, do którego oczywiście dochodzi. Nic w sumie mądrego się nie dzieje, paru astronautów (i parę astronautek) ginie w malowniczy sposób, a zaginiona Ziemia się odnajdzie, w co nie wątpiłem ani przez chwilę. Rozumiemy, że trzeba było wprowadzić wątek tragicznej przeszłości astronautki Hamilton, aby widzowie przeżyli wstrząs, kiedy kobieta odkrywa, że w innej rzeczywistości ten dramat się nie wydarzył. Trochę mniej rozumiemy, że można go było rozegrać aż tak czułostkowo. Z efekciarskiego zakończenia wynika, że problem głodu energetycznego zszedł na dalszy plan, co byłoby wspaniałą wiadomością, gdyby nie było fatalną.

45 dni bez ciebie czyli 45 Dias Sem Você

Jeśli napiszę, że moje pierwsze wrażenie jest takie, że jest to jeden z lepszych filmów, które w życiu oglądałem, to teraz powinno być poważne uzasadnienie. A do tego chyba nie jestem zdolny, bo po namyśle pytam się, cóż tu takiego fascynującego? Rafael odwiedza troje przyjaciół mieszkających w Londynie, Coimbrze i Buenos Aires, więc poza wszystkim - mamy małą podróż po znanych miejscach w świecie. Problem z Rafaelem jest taki, że przeżywa świeże rozstanie ze swoim facetem i nie chodzi o Daniela, z którym rozszedł się wcześniej po ośmiu latach. Jak wiadomo, osoby przejęte dramatem rozstania są na ogół równie czarujące co jedna z moich znajomych, której kumple i kumpele ostrzegali się wzajemnie: ona jest świeżo po ślubie, odczekaj lepiej, chyba że naprawdę chcesz oglądać trzygodzinny film z wesela z wszystkimi dziadkami i ciociami. Na szczęście Rafaelowi nie wyłączyła się całkiem empatia, więc angażuje się w życiowe problemy swoich przyjaciół, w nieustabilizowaną seksualnie sytuację Julii, problem Fábia z nieco apodyktyczną panią lub uzależnienie Mayary od argentyńskiego męża, które wygląda źle, ale czy na pewno jest takie złe? Filmy wybitne zazwyczaj wciągają widza w mniej oczywiste rejony wyobraźni, a tego kryterium 45 dni nie spełnia. Dialogi i sytuacje są niby zwyczajne, a jednocześnie nieco podkręcone w stronę antypodów rozmów o drożejącej pietruszce, a zatrzymały się na granicy sztuczności - na szczęście tuż przed nią. Jak się dowiadujemy, było trzech ważnych facetów w życiu Rafaela, to ci z kluczami do jego mieszkania w São Paulo. Któryś z nich będzie na niego czekał, kiedy wróci, ale który? Niech to pozostanie tajemnicą.

Yesterday

Nie znałem Boyle'a jako twórcy komedii, a tu proszę, talent się objawił. Wszystko wiadomo ze zwiastuna, Jack Malik po wypadku budzi się w świecie, w którym nie było Beatlesów, choć on sam ich pamięta, a ponieważ jest profesjonalnym muzykiem, może odtworzyć ich repertuar – najgorzej jest rzecz jasna z tekstami. Oczywiście z początku Jack o niczym nie wie, więc kiedy przypadkiem gra Yesterday dla przyjaciół, oszołomionych tą piękna piosenką, którą słyszą pierwszy raz w życiu, myśli sobie, że się zgrywają. Według scenariusza uda się Jackowi zrobić światową karierę z repertuarem Beatlesów, choć początki nie były łatwe. Pikanterii dodaje fakt, że Jack jest Brytyjczykiem o urodzie hinduskiej, ale to nic nie szkodzi. Dla fabuły to nie ma wielkiego znaczenia, więc wspomnę o Johnie Lennonie, który w tym świecie dożył starości, ale chyba nie parał się nigdy na serio muzyką. Oto Jack, z niezrozumiałych dla Johna powodów, chce się z nim spotkać i z nim ściskać. - Odwiedź psychiatrę, stary - mówi John Jackowi. Ten film jak ulał pasuje jako ilustracja do jednej z myśli Szymborskiej w rodzaju: co byłoby, gdyby Montaigne zmarł w dzieciństwie? Nie mielibyśmy Prób i nawet byśmy nie wiedzieli, że coś takiego mogłoby być napisane. A teraz pomyślcie o innych dzieciach, które umarły na koklusz lub utonęły i nie napisały, nie skomponowały, nie namalowały. Ten bardzo udany film ma jedną poważną wadę: nie jest zwykłą bezprzymiotnikową komedią, lecz komedią z przymiotnikiem i, żeby za wiele nie powiedzieć, nie wyjawię z jakim. 

Sex, Politics & Cocktails

Z trzech członów tytułu jeden jest doczepiony na siłę w charakterze wabika – i nie chodzi o seks! Że polityka jest bardziej sexy od seksu, wiemy od dawna i ciągle się w tej opinii utwierdzamy, skoro niedawno „brexit” wyprzedził „sex” w brytyjskim guglu. Brak polityki wynagradza nam pełny półprofesjonalizm tej produkcji, co byłoby wstępem do marudzenia, ale tę pokusę odrzucam precz, bo film mnie parę razy rozbawił, co nie zawsze się udaje wysokobudżetowym produktom komediowym z Hollywood. Sebastien jest początkującym filmowcem, więc bierze wszystko, co mu się nawinie, nawet jeśli ma to być zrobienie dokumentu o związkach gejów. Ach, byłbym zapomniał, film jest z roku 2002, wtedy nie było dzisiejszej otwartości na te tematy. Wchodzi więc Sebastien w mało sobie znane środowisko i mamy okazję przyjrzeć się paru postaciom. Nie chodzi tylko o to, żeby odróżnić „Mr. Right” od „Mr. Right Now”, jak głosi zwiastun, ale też o różne drogi do odkrycia swojej seksualności, a wszystko w lekkim tonie i w rekreacyjnym kolorycie z bananem w roli kochanka, dodajmy: analnego. W ramach refleksji dostajemy sugestie, że może nie warto trzymać się zasady, że pierwszy seks po trzech miesiącach randkowania, że będąc grubo trzydziestce lepiej odpuścić sobie tego faceta, co ustalił górny limit wieku na dwadzieścia pięć, a na koniec – że jeśli zaczyna się akcja w trójkącie, to pośpiesz się z rozbieraniem. Sebastien znajdzie sobie faceta, tego byliśmy pewni, ale to mało, bo znalazł księcia z bajki, smagłego i dzianego. A potem go objął tak mocno, jak amant ekranów i scen... Rozmarzyłem się.

czwartek, 11 lipca 2019

Ignacy Dec pisze

Ignacy przemówił w imieniu Rady KEP, ale już słyszałem katolickie wykręty w mediach, że to wcale nie jest komunikat KEP, tylko wypowiedź prywatna. Ten argument pasowałby do ujawnionych rozmów przy ośmiorniczkach, ale do tekstu ze stron internetowych Episkopatu? Mądrzejsze od tych argumentów bywają wydzieliny z mojego tyłka. Sprawa dotyczy prawie świętego męczennika Tomasza z Ikei w Krakowie, którego zwolniono za homofobię, czego przejawem ma być cytowanie pisma „świętego” z cytatem o zabijaniu homoseksualistów. Ja nawet bym widział problem, jeśli idzie o zwolnienie w takiej sytuacji i o tym mógłbym porozmawiać. Natomiast oświadczenie podpisane przez Ignacego jest oburzające, bo broni Tomasza z Ikei bez słówka komentarza na temat stosowności przytoczonych przez niego cytatów. Dlatego cytuję je tutaj z poprawkami na czerwono. Osoby oburzone brakiem poszanowania dla Ignacego, bo nie stosuję przynależnej mu tytulatury, uprzedzam, że ich protest rozważę tylko wtedy, gdy zwrócą się do mnie „Wasza Promienistość”.

Oświadczenie
Rady Konferencji Episkopatu Polski ds. Apostolstwa Świeckich
w sprawie narzucania ideologii LGBT

1. Kościół naucza, że każdy człowiek ma bezwzględny obowiązek szanować każdego człowieka. To odnosi się również do osób LGBT, ale musi działać w obydwie strony. Ogromnym niesmakiem, smutkiem, troską o przyszłość a nawet poczuciem zagrożenia napawają zwyczajnych ludzi zachowania i słowa aktywistów tego środowiska i wspierających je dziennikarzy. Niby walczą o wolność, tolerancję i szacunek, ale właśnie bez tolerancji, z pogardą wobec myślących inaczej i z agresją, choć mowa jest tylko o ich zabijaniu.
2. W tym kontekście trzeba uznać za niedopuszczalny z punktu widzenia prawa ale przede wszystkim przyzwoitości i zdrowego rozsądku atak przypuszczony na pracownika IKEI, który nie życzył sobie w miejscu pracy indoktrynacji LGBT cytując piękne słowa prawdy o zabijaniu za grzech sodomii. Niepokoi, że wypowiedzi pod jego adresem są pełne agresji i pogardy. Odziera się go z godności ludzkiej i odmawia mu niezbywalnych praw, w tym sugerowania kary śmierci dla osób LGBT. Tymczasem wolność sumienia i wyznania jest miarą demokracji. Agresja zaś i pogarda nie są Polsce potrzebne, burzą pokój społeczny, sieją niepewność i poczucie zagrożenia, jakie spada na człowieka, któremu zabrania się głosić potrzebę zabijania za stosunki homoseksualne. Jakże łatwo ale też jakże niebezpiecznie jest przeciwstawić człowieka drugiemu człowiekowi! Konstytucja Rzeczypospolitej nie tylko gwarantuje każdemu wolność wyznania ale też chroni przed ingerencją w przekonania osobiste wbrew woli zainteresowanego. Równocześnie nieuczciwym intelektualnie jest reagować w Polsce na cytaty z Pisma Świętego, jakby kultura europejska nie wyrastała z logiki chrześcijaństwa, z pięknej logiki, według której należy zabijać za stosunki homoseksualne. Nie można nazwać tego inaczej jak tworzeniem wirtualnej rzeczywistości i narzucaniem przekonań przy wykorzystaniu pozycji silniejszego. Kiedyś król polski Zygmunt II August oświadczył „Nie jestem królem waszych sumień”. Tym bardziej pracodawca nie ma i nie może sobie uzurpować takiego prawa.
3. Gratulujemy Panu Tomaszowi odwagi w wyznawaniu i obronie wiary w codziennym życiu, a zwłaszcza głoszenia potrzeby karania śmiercią osób LGBT. To jest właśnie apostolstwo świeckich postulowane przez Sobór Watykański II w dekrecie Apostolicam actuositatem oraz przypomniane przez św. Jana Pawła II w adhortacji Familiaris consortio. Pana postawa zasługuje na uznanie i naśladowanie. Wszelkie wypowiedzi, które chciałyby z Pana uczynić oszołoma, ignoranta i agresora – nie mają podstaw w faktach, bo przecież żądanie śmierci za seks homoseksualny jest elementem prawa Boskiego, prawa naturalnego. Chciałoby się powiedzieć za szafarzem chrztu świętego: „Taka jest nasza wiara. Taka jest wiara Kościoła, której wyznawanie jest naszą chlubą w Chrystusie Jezusie, Panu naszym”. Mamy nadzieję, że wyrządzone Panu krzywdy moralne i materialne zostaną wynagrodzone, zaś firma zaprzestanie działań ideologicznych w oparciu o uprzywilejowaną pozycję pracodawcy, który ma czelność oczekiwać, że jej pracownicy nie będą życzyli innym śmierci z powodu ich odmiennej „orientacji seksualnej”. Liczymy na zainteresowanie sprawą związków zawodowych i prokuratury. Chodzi przecież o istotny element ładu ustrojowego i kulturowego.
4. Również z innych firm i korporacji docierają do nas niepokojące sygnały o próbach propagowania ideologii LGBT. Wykorzystuje się do tego oficjalne strony internetowe i firmowe adresy poczty elektronicznej poszczególnych pracowników. Organizuje się spotkania agitacyjne, także z zagranicznymi aktywistami, w pomieszczeniach firmowych. Wielu pracowników milczy wobec skierowanych do nich nacisków, gdyż boją się utraty pracy albo dyskryminacji za poglądy, wśród nich żądania karania osób homoseksualnych śmiercią. Prosimy pracodawców o szacunek wobec sumienia pracowników. Rozumiemy trudną sytuację pracowników, dla których utrata pracy byłaby poważnym problemem, ale musimy przypomnieć, że wszędzie istnieją nieprzekraczalne granice. Prośmy Boga, aby ochronił nas przed upodleniem, z jakim wiąże się niewątpliwie zakaz otwartego mówienia o zabijaniu osób LGBT.
5. Nie mniej niepokoi zachowanie wielu nauczycieli wobec dzieci i młodzieży, nacechowane propagandą zachowań LGBT. Rodzice i młodzież uskarżają się na narzucanie jako lektur obowiązkowych, tekstów wulgarnych w formie i treści, w których brak jest elementarnego szacunku dla wartości chrześcijańskich, w tym dla postulatu zabijania osób homoseksualnych. Organizuje się w szkole wyjścia do teatru na sztuki wyjątkowo obsceniczne, które niszczą wrażliwość erotyczną młodych. Na lekcjach, pod pozorem nauki języków obcych młodzież zmuszana jest oglądać i dyskutować o filmach odzierających z intymności. Do takich obojętnych ideologicznie tematów, jak chociażby rozmowa o problemie bezpłodności w małżeństwie, dołącza się np. dyskusję o prawie do adopcji przez pary jednopłciowe i piętnuje przy tym uczniów przeciwnych takiej możliwości, a cóż dopiero mówić o głoszeniu przez nich śmierci dla osób LGBT. Z relacji uczniów wynika też, że liczni nauczyciele nie licząc się psychicznymi i moralnymi konsekwencjami swoich zachowań, z godną napiętnowania beztroską zadają podczas lekcji gwałt poczuciu przyzwoitości i intymności swych niepełnoletnich uczniów, zamiast nauczać o potrzebie karania śmiercią za czyny homoseksualne. W tym kontekście prosimy wszystkich rodziców: nie pozostawiajcie waszych dzieci samym sobie. Wasze dzieci nie są niczyją własnością – są wasze. Wszelkie instytucje życia społecznego – w tym szkoła – to instytucje, które tylko i wyłącznie są na usługach rodziny.
6. Prosimy o poszanowanie godności i wolności osobistej każdego człowieka, który ma duchową potrzebę mówienia o zabijaniu osób LGBT. Prosimy, aby każdy zamyślił się chociaż przez chwilę nad zgodnością swojego działania z Ewangelią, oraz nad tym, co może zrobić dla Polski. Kto antagonizuje i rozpala emocje, ten nie służy Bożej sprawie. Prosimy o działania wyważone, zrodzone w sercach pełnych pokoju i miłości oraz chrześcijańskiego miłosierdzia dla osób chcących zabijać homoseksualistów. Prosimy o opamiętanie. Chlubimy się, że gdy szalały prześladowania i wojny religijne, Polska – jako jedyna w Europie – była państwem bez stosów. Niech tak będzie nadal, niech będzie można głosić publicznie i otwarcie śmierć dla osób LGBT. Módlmy się słowami Romana Brandstaettera z Hymnu do Czarnej Madonny:

Matko Słowa,| Matko Dobroci.| Módl się o dobroć| wszystkich polskich słów. (…)| Niech ani jedno słowo | nie będzie złe.| Niech ani jedno słowo| nie nienawidzi.| Niech nie krzywdzi.| Niech nie zabija.| Niech wybacza.| Niech leczy.| Niech łagodzi.| Niech zamyka| człowiecze rany (…)| Módl się. (…)| Panno Jasnogórska,| Czarna,| o twarzy w bliznach| jak polska ziemia.

Świdnica, 5 lipca 2019 r.

W imieniu Rady Konferencji Episkopatu Polski ds. Apostolstwa Świeckich
Bp Ignacy Dec, przewodniczący

Kyle Kulinski naśladuje Nancy Pelosi

Najpierw mi się wydawało, że można tego użyć jako komentarz do współczesnej sytuacji politycznej w Polsce, ale chyba nie, bo Kyle zarzuca Pelosi zbytnią delikatność, która sprowadza się do subtelnej sugestii, aby przestrzegano reguł i konstytucji, a to w kontekście możliwych wojennych działań przeciw Iranowi. Jak wiadomo, wojnę w SZA może wypowiedzieć tylko Kongres. Nasza opozycja w Polsce nie jest delikatna, choć jest nieporadna. W sumie więc nie mam innego powodu, żeby tu zamieścić filmik z Kylem, prócz tego, że mnie rozbawiło. Niech se patrzy, 7:15-9:00.

Tracie Harris mówi

Tracie Harris (i nie tylko ona) odeszła z ACA, czyli Atheist Community of Austin, co było jakoś powiązane z aferą Woodforda, choć trudno mi pojąć jak. Przyjemnie się jej słuchało, choć bywały momenty, kiedy mówiłem sobie, że tu można by lepiej argumentować, zwłaszcza gdy chodziło o logiczne pseudo-dowody istnienia Boga. Tu warto wspomnieć jedno z jej ostatnich wystąpień w ramach cyklicznego jutubowego show Atheist Experience. Zadzwonił facet i docieka, czy Tracie uważa, że religia i bajki są równie prawdopodobne. Tracie na to: „Kiedy czytam o mówiącym wężu, mówiącej oślicy lub o ponad stuletniej kobiecie, która rodzi dziecko, to tak, jestem wśród bajek” (około 1:40).

Selekcja naturalna czyli Selección Natural

Z zasady nie omawiam tu seriali, choć wspominam od czasu do czasu. Okazało się, że ten jakoby pełnometrażowy film jest w istocie skomponowany z krótkich odcinków tak zwanego „web series”, czyli nie jest to nawet wytwór telewizyjny. To jeszcze nie powód, żeby sądzić, że musi być to produkt nieudolny lub amatorski. Nie, wygląda dość profesjonalnie, choć wątek prokuratora, który ma chłopaka, a oficjalnie planuje ślub z córką swojego szefa, prowadzącego śledztwo w tajemniczej sprawie morderstwa znanej i szanowanej drag queen, zafascynował mnie umiarkowanie. W tle mamy polityczną sprawę przepchnięcia ustawy o adopcji dzieci przez pary homoseksualne w Kolumbii. Sprawdzam... Od 2015 roku pary homo mogą w Kolumbii adoptować dzieci, ale ferment się nie zakończył, wciąż podejmowane są próby uchylenia tego prawa. Pro forma wspomnę, że oczywiście zalegalizowane są małżeństwa homo. Wracając do filmu, czyli serialu - będzie wam się podobało w takim stopniu, w jakim znacie i cenicie seriale latynoskie, które, hm, lubię najbardziej z przebitek oglądanych przez Glorię w serialu Modern Family. W ramach dokumentacji zdjęciowej umieszczam obraz wnętrza gabinetu szefa prokuratury z portretem papieża Borgii (czyli mało subtelna wskazówka: tu mieszka zło) oraz fotos z zapadającymi w pamięć cyckami Andrésa, chłopaka prokuratora.

Pokój na Ziemi, Fiasko (Stanisław Lem)

Pokój na Ziemi jest momentami zabawny, momentami zasmucający, bywa to efekt zamierzony, jak i nie. Powiem coś o tym ostatnim. Oto Ijon Tichy, co w niejednej galaktyce sepulek próbował, wyrusza z misją na Księżyc opanowany przez machiny wojenne. Okazuje się niespodziewanie, że polecieć na Księżyc nie jest tak prosto, że nagle trzeba się przygotowywać, paliwo napompować, a odliczanie do startu przerwano, bo chmurka weszła w paradę. Dotychczas sądziliśmy, że Ijon może wsiąść do rakiety tuż po śniadaniu, podczas którego wpadła mu do głowy myśl: a może by tak polecieć na Enteropię? I to było zabawne niechcący. Co było zasmucające? Ano to, że Lem w zasadzie powtórzył koncept z jednego z opowiadań o Tichym, ale nie zdradzę którego. Z kolei Fiasko to powieść z nurtu hard SF, czyli ma być poważnie. Po przeczytaniu paru pozycji z tej kategorii w dorobku Lema wiem, czego się spodziewać. Konkretnie: wielu rozwlekłych opisów pozaziemskich zjawisk, żargonu technicznego ocierającego się o bełkot maniaka, który mało rozumie o czym mówi, ale uważa, że znalazł sposób na zaimponowanie publice, a na koniec – fascynującej zagadki. Taki Eden: wylądowali, prawie się rozbijając, na planecie i przez 90% książki przyglądają się dziwnym stworkom ją zamieszkującym. Opisy, domysły, domysły, opisy. A na ostatnich parunastu stronach jeden ze stworków przychodzi do nich i wszystko im objaśnia kreśląc patykiem na piasku. Z Fiaskiem jest trochę podobnie, a trochę inaczej, bo mieszkańcy Kwinty stają na głowie (której prawdopodobnie nie mają), aby do żadnego kontaktu nie doszło, co jeden z bohaterów próbuje podsumować tak: „Przyszli goście z kwiatkami, w ogrodzie napadł ich pies gospodarza, jeden chciał go odegnać parasolem i przebił niechcący ciocię pana domu”. Pies ma brokuły zamiast nóg, zaś ciocia-autotrof pączkuje osmotycznie. Wśród wielu innych jest też ta trafna refleksja, że cywilizacje, jeśli chcą przetrwać, muszą stworzyć balans między techno- a biosferą. Nasza jest na najlepszej drodze do udławienia się swoimi wymiocinami. Z dzisiejszej perspektywy jeszcze jedno mocno rzuca się w oczy: zero kobiet. Oczywiście są jakieś kobiety w Pokoju na Ziemi, ale obsadzone w roli kelnerek lub, w najlepszym razie, agentek-uwodzicielek. Żadna z nich nie jest pracownicą agencji rządowej, jednym z wielu lekarzy, czy choćby kuzynką Tarantogi. Kobiety w Fiasku: wspomniana została fizyczka Liza Meitner, a jeden z bohaterów wyraził (nijak nie skonfrontowany) pogląd o absurdzie, jakim byłby udział kobiet w wyprawie: „kobiety, a więc żony, matki, więc dzieci, przedszkole, żłobek, kiedy gnali z naładowanymi sideratorami, statkiem, przy całej swej mocy znikomym wobec obcej cywilizacji” (kobieta sprowadzona do funkcji reprodukcyjnej, czyli katolickiej – oj, Lemie, Lemie). Poza tym – zero, nawet nie ma ich we wspomnieniach mężczyzn lecących przez galaktyczne otchłanie. Dziwne, bo przecież Lem znał parę wybitnych kobiet, a nawet korespondował z Lipską, ale to poetka, bo kobieta inżynier, astronautka lub operatorka Diglatora – to przerastało jego wyobraźnię. Naszej nie przerasta, bo żyjemy w epoce Donalda Trumpa, który opowiada o odbijaniu lotnisk w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych. W. Wieku. Osiemnastym. Może ktoś pomyśli, że jestem feministyczną śnieżynką. Może i jestem, bo uważam, że idea równouprawnienia ma sens sama z siebie i nie trzeba jej usprawiedliwiać jakimiś wątpliwymi podpórkami dla ubogich duchem, że niby kobiety wnoszą do przestrzeni publicznej specyficzny rodzaj namysłu niczym oliwa wylewana na wzburzone szambo męskiej arogancji. Jak wspomnę posłankę Pawłowiczównę, to aż dupa mi się ze śmiechu trzęsie. Równouprawnienie biorę serio, więc nie przestanę pytać: jak je rozumieć wobec różnicy wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn? W każdym razie: szukanie odpowiedzi na to pytanie w książkach sajens-fikszyn to raczej słaby pomysł.

sobota, 6 lipca 2019

Aladyn czyli Aladdin

Na filmy Guya Ritchiego się chodzi. Tak uważałem do tej pory, a teraz ta zasada wymaga zastrzeżenia: z wyjątkiem przeróbek animowanych musicali dla dzieci. Zrobienie wersji aktorskiej filmu animowanego nie jest wcale proste, a co zabawne, widzę, że niedługo na ekrany wejdzie „aktorska“ wersja Króla Lwa, czyli taka, w której animacja jest praktycznie nie do odróżnienia od rzeczywistości. Historyjka jest mniej więcej taka, jak wcześniej, choć teraz jest limit trzech życzeń, którego wcześniej nie było. Aladyn nie jest akrobatą, albo raczej jest, kiedy ucieka po kolejnej drobnej kradzieży. Jest rozmach, jest profeska w realizacji, dzieci zapewne to kupią, a ja nie, bo irytuje mnie ten dżin-ziomek z dzielni, który romansuje ze służką córki sułtana i tłucze głową o sufit po jednym z wyjść z lampy. To zupełnie jak ja wychodząc z kina, a powinienem jednak przed, żeby zrozumieć, jak bardzo nie jestem targetem tego dzieła. Mniej więcej tak samo, jak targetem Piły 3 nie jest czterolatka emocjonująca się My Little Pony.

Adventures of Aladdin

Aladyna znam z Klechd sezamowych Leśmiana, który czerpał pomysły z klasyki i przerabiał po swojemu. Pamiętamy te dziecinne wersje Gullivera i Robinsona Crusoe, tworzone ad usum Delphini. Wersje Leśmiana oczywiście też są ugrzecznione, ale przede wszystkim bardzo niewierne oryginałom, więc nie spodziewałem się w filmie postaci matki Aladyna, słynnej ze wzruszania ramionami. Ok, dzieci, teraz zmieniamy zeznania, bo przed chwilą przeczytałem opis oryginału literackiego i wychodzi na to, że Leśmian był jemu dużo bliższy niż znane mi filmy, z omawianym włącznie. W oryginale nie zły wezyr chciał posłużyć się Aladynem w celu zdobycia lampy, lecz czarnoksiężnik z Magrebu. Sama bajka nie pochodzi z Opowieści 1000 i jednej nocy, a została dołączona do tego zestawu przez pewnego Francuza w XVIII wieku. Według filmu historyjka jest taka: Aladyn jest akrobatą, ma czwórkę przyjaciół, zdobywa lampę i oczarowuje sułtankę, ale zły wezyr czarnoksięsko przejmuje lampę, więc Aladyn z przyjaciółmi wyrusza przeciw niemu, aby uratować sułtankę i królestwo, co mu się oczywiście udaje. Po tym opisie nie czuć, że mamy do czynienia z tandetą, którą najbardziej widać po tanich efektach specjalnych, ale nie tylko. Doceniam to, że do głównej roli wybrano faceta o olśniewającej muskulaturze, ale jeszcze bardziej bym docenił jego dobrą grę aktorską, gdyby taka była. Chyba tylko dżin wyróżnia się in plus tym specyficznym urokiem, jaki miewają drag queens (choć nie jest on bynajmniej jedną z nich). A już najbardziej rozczula mnie optymizm scenarzystów, którzy kończą film happy endem, buzie roześmiane od ucha do ucha i nikt nawet nie westchnie przelotnie: szkoda, że nasi trzej przyjaciele, których zabił wezyr, nie mogą być tu z nami. Kto by się tam przejmował Murzynem Dariushem, który ciągle się wymądrzał cytując Koran.