Strony

niedziela, 20 listopada 2016

Czterdzieste pierwsze prawo kaczkonomii

Nieinwestujący przedsiębiorca
Prawo to jest szczególnym przypadkiem uniwersalnego prawa kaczkozofii: o wszystkim decyduje sytuacja polityczna. Od zwartości kup niemowlęcych po sukcesy polskiego programu kosmicznego. W kaczkonomii przejawiło się w sposób ujęty w takich słowach:
Przedsiębiorcy związani z partiami opozycyjnymi dzisiaj po prostu nie chcą podejmować się różnego rodzaju przedsięwzięć gospodarczych, zyskownych dla nich, bo uważają, że lepiej zaczekać, że wrócą te dawne czasy. Ale nie wrócą, zapewniam, że nie wrócą. [X]
Należy zauważyć, że wiele tych złośliwie nieinwestujących przedsiębiorstw to spółki skarbu państwa, na czele których postawiono patriotów.

Histeria! (czyli Muse - Hysteria)


W ramach dygresji zauważę, że radość z wyboru Trumpa, którą widzę u polskich prawiczków (przynajmniej niektórych), a którym nic a nic nie przeszkadza podziw Trumpa dla Putina i chęć współdziałania z nim, bardzo miło współgra z krytyką Hillary Clinton, odpowiedzialnej za niegdysiejszy nieodpowiedzialny reset stosunków SZA z Rosją. Bo, jak nam mówią, w przypadku Trumpa to tylko retoryka, zapewne jak pomysły Clinton z kampanii o strefie zakazu lotów w Syrii, które według wojskowych amerykańskich mogły doprowadzić do trzeciej wojny światowej.

Wyższe sfery czyli The Ruling Class

Kiedyś miałem ochotę kogoś udusić. Poszedłem na film Szaleństwo Króla Jerzego z mocnym przekonaniem, że obejrzę komedię, co skutecznie zasugerowano w zwiastunie. Gdybym tego faceta lub babę od zwiastuna napotkał po wyjściu z kina, udusiłbym. Lub przynajmniej lekko poddusił. W szaleństwie kinowym musi być metoda, co nie znaczy, że zawsze jest. Postaci mogą być szalone, ale twórcy powinni być trzeźwi. W przypadku Wyższych sfer szybko odgadujemy, że szaleństwo lorda Jacka Gurneya, który po śmierci ojca opuścił dom wariatów, aby objąć po nim tytuł i włości, jest pretekstem do ukazania szaleństwa prawdziwego, czyli utrzymywania niemal feudalnych, czy choćby imperialnych anachronizmów we współczesnym świecie. Francja po drugiej wojnie zaliczyła ileś już republik, podobnie jak inne kraje Europy, a system polityczny Wielkiej Brytanii trwa od trzech setek lat, więc z pewnością jakieś rupiecie można by wynieść do lamusa. Jak wiemy, Jack uważa się za Boga i tak jest przez mniej więcej połowę filmu. Jego wariactwo jest sympatyczne, bo przecież jest Bogiem miłości, niczym Jezus ze świętych obrazków, który cieszy nasze serca nawet wtedy, gdy mówi nam, że pójdziemy do piekła, bo lubimy seks analny. Dr Herder jednak cały czas nie traci nadziei i próbuje coraz to nowych metod, aby Jacka wyleczyć. Całkiem spodziewane było, że mu się to uda, ale mniej oczekiwane - że lepiej, aby mu się nigdy to nie udało. Podobno ten film jest musicalem, niech będzie, że pięć minut śpiewu i tańca na dwieście minut z okładem robi z filmu musical. Czy jest komedią? Momentami. Najbardziej chyba jest satyrą, która w finale uderza w niebezpiecznie poważne tony. I tego się będę trzymał.

Religijne wzorce sprawiedliwości społecznej

Kiedyś wyraziłem tę myśl nieoględnie mówiąc, że bojownicy o sprawiedliwość społeczną powstali dzięki religii. To chyba żarty - usłyszałem. Tak, gdybym twierdził, że grupa wierzących poprzez stopniową ewolucję (stopniowa ewolucja ) zamieniła obiekt czci z niepokalanego łona NMP na słabo empirycznie uzasadnioną tezę o płciowej nierówności płac - to byłby żart, ale nawet gimbazy bym tym nie rozbawił. Chodzi mi o rzecz subtelniejszą, ale i prostszą zarazem. Przeciwnicy bojowników o sprawiedliwość społeczną są zirytowani zasadniczo z dwóch powodów. Pierwszy to wyssane z penisa twierdzenia o powszechnym i systemowym rasizmie, antyfeminizmie, homofobii i innych patologiach, co na poziomie konkretów sprowadza się do żałosnych bzdurek, do których przykłada się patologicznie dużą wagę. Drugi to sposób działania BoSSów, który polega na usiłowaniu zamknięcia ust przeciwnikowi. Nie chodzi o zamykanie ust w rozumieniu Piotra Zaremby - redaktor X mówi, że biskup Y gada głupoty, więc redaktor X zamyka usta biskupowi Y. Gdyby tylko o takie zamykanie ust chodziło, nie byłoby problemu. BoSSowie w swoim repertuarze mają środki różnorakie. Mają większy niż inne grupy wpływ na Facebooka, Youtube'a, Twittera i inne platformy, więc znienacka zamykane są konta nieprawomyślnych użytkowników, np. Yiannopoulosa, który krytykował najnowszy film Ghostbusters (przy czym mechanizmy tu działające są skrajnie nieprzejrzyste). Grożą sądem za zwykłe wyrażenie niepochlebnej opinii (przypadek Gaada), powiadamiają pracodawcę, że zatrudnia faszystę (przypadek Thunderf00ta), a rutynowo wszczynają medialną panikę połączoną z nagonką (jak w głupkowatym przypadku plakatu do filmu X-Men: Apocalypse). Czy to nie przypomina paru przypadków z Polski, kiedy obrażono uczucia religijne? Pamiętacie Piknik Golgota? Dodę z jej opinią o Biblii? A ostatnio Natalię Przybysz? Trump wygrał w Ameryce podobno również dzięki swojej politycznej niepoprawności. Rzeczywiście politycznej poprawności zarzucić mu nie sposób, ale jedynie tej lewicowo zorientowanej. Bo poza tym Trump stosuje wszystkie podręcznikowe metody z kanonu politycznej poprawności: wytaczanie spraw sądowych lub grożenie sądem (Maherowi, kiedy ten zasugerował pokrewieństwo Trumpa z orangutanem, lub satyrycznemu Onionowi), odbieranie akredytacji nieprzychylnym dziennikarzom, a ostatnio skrajne oburzenie o totalną bzdurę, o czym opowie nam nieoceniony TJ Kirk. Cha cha, Trump nawet domaga się safe space, całkiem jak beksy z amerykańskich uniwersytetów.

Eric Anderson, były mormon, mówi

Dekonwersja, czyli odejście od wiary, w zasadzie przebiega sztampowo, bo zaczyna się od wątpliwości, które się nasilają, potem są jakieś nawroty i odwroty, faza deizmu, spirytualizmu, agnostycyzmu i w końcu ateizmu (który też może być fazą). Po Julii Sweeney trudno być oryginalnym mówiąc na ten temat. Co ciekawe, chyba łatwiej jest porzucić religię fundamentalistyczną niż jakąś jej rozwodnioną wersję, której wyznawcy przyznają wprost, że nie wszystko w świętych tekstach ma sens, jest zgodne ze współczesnym stanem wiedzy lub choćby ze współczesnym pojmowaniem moralności. Fundamentaliści twierdzą, że świat liczy około sześciu tysięcy lat, dociekliwy młody człowiek dowie się, że są na Ziemi drzewa starsze od niej samej i coś przestanie mu się zgadzać. Odejście od katolicyzmu jest trudniejsze, bo całe zakony mędrców pracują nad pogodzeniem religii z nauką. Katoliczka Julia po rozmowie z mormońskimi misjonarzami postanowiła utwierdzić się w wierze i zapisała się na kółko biblijne. To zdecydowanie lepsza metoda niż szukanie sprzeczności z nauką, polecałbym ją wszystkim wierzącym. Opowieść Erica nie zaskakuje, ale jest okazją do usłyszenia czegoś o mormonach. O początkach mormonów wiemy dużo więcej niż o początkach innych, starszych religii. Wydawałoby się, że objawienie Josepha Smitha zalatuje oszustwem na kilometr, ale to nie działa tak prosto. W swoich świętych księgach  mormoni drukują egipskie hieroglify (motyw bardzo popularny w czasach Smitha) obok angielskiego przekładu Smitha. Dopiero później prawdziwi uczeni odszyfrowali pismo egipskie, więc teraz można by łatwo i szybko sprawdzić, czy tłumaczenie Smitha ma sens. Ale co z tego?

Viva

Jezus Maryja! No nie do końca, bo główna postać to Jezus, ale nie nazareński, lecz kubański, niestety bez Maryi, bowiem jego matka wyzionęła kopyta przed punktem startowym fabuły. Żeby było śmieszniej, ojcem Jezusa jest Anioł, jeśli spolszczymy hiszpańskie imiona bohaterów. Dramat rozgrywa się między tymi dwiema postaciami, a zaczyna się mocnym akcentem, kiedy pięść Anioła ląduje na twarzy Jezusa debiutującego w roli drag queen o pseudonimie Viva. Anioł był niegdyś znanym bokserem, a teraz nawet trudno zaliczyć go do damskich bokserów. Wyszedł właśnie po latach z więzienia, czym mocno skomplikował życie Jezusa, już choćby tym, że pozbawił go źródła jakiego takiego dochodu, a sam jest bardzo kiepski w roli żywiciela rodziny (jeśli w ogóle można tu mówić o jakiejkolwiek rodzinie). Dalszym omawianiem toksycznej relacji Jezusa z Aniołem zajmie się redaktor Janicka, a ja zauważę, że Kuba to rzeczywiście kraj dość specyficzny, Widocznym świadectwem upadku socjalizmu jest choćby to, że całkiem otwarcie może działać klub dla amatorów drag queen, a przecież najbardziej postępowy ustrój na całym świecie dobrze był znany z nieskrywanej homofobii. Do miłośników drag queen się nie zaliczam, więc specjalnie się nie ubawiłem, chociaż przyznaję, że zrobiła na mnie wrażenie groteskowa grafomania tekstów piosenek towarzyszących ich występom.

sobota, 12 listopada 2016

Księgowy czyli The Accountant

Z momentami nużących retrospekcji dowiadujemy się szybko, że tytułowy księgowy w dzieciństwie cierpiał na nieprzyjemną odmianę autyzmu, więc wcale nas nie dziwi, że wyrósł na dość specyficznego faceta. Gminna wieść głosi, że autystyczne dzieci są na swój sposób genialne, a szczególnie dobrze radzą sobie z rachunkami. Ale to nie wszystkie zdolności, którymi włada nasz Christian, ale tematu nie rozwinę, bo jestem związany klauzulą tajemniczości. Lamar, szef sporej firmy, zleca Christianowi zadanie, by wyszukał źródło wycieku pieniędzy z firmowych kont, które zostało sprytnie zakamuflowane w księgach rachunkowych. I jak to zwykle przy robocie papierkowej - nie tylko dojdzie do gorszących dzieci aktów przemocy, ale i trup zaściele się gęsto. Ostateczne wyjaśnienie afery następuje po twiście, którego stopień niepospolitości nie przewyższa słoików twist-off, a po drodze musimy połknąć dwa zakalce, kiedy jeden z bohaterów rozwlekle tłumaczy, co wiąże go z księgowym, a pod koniec - kiedy w offie leci pieśń smętna, na tle której rozstajemy się z bohaterami. To powiedziawszy jednak stwierdzam, że film był wart obejrzenia choćby z tego powodu, że przez przynajmniej połowę nie było jasne, do czego zmierza fabuła. Drugi powód jest taki, że, proszę państwa, Ben Affleck tym razem wcale nas nie przeraża. A czym zwykle przeraża nas Ben Affleck? Mimiką mięśni twarzowych. W tym filmie na szczęście tego nie mamy, a kto za tym tęskni, to proszę bardzo.

PS. Jak zauważył Kwiatek, Księgowy jest sequelem Bilansu kwartalnego, jeśli czegoś nie pomieszałem. Chodzą słuchy, że w zamian za to Zanussi nakręci kolejną część Dnia Niepodległości.

piątek, 11 listopada 2016

Nowy początek czyli Arrival

Powinniśmy być oczywiście zaskoczeni, że w filmie sajens fikszyn nikt nikogo nie goni, nie ma spektakularnych wybuchów, broni elektromagnetycznej czy choćby najzwyklejszej telepatii. Na Ziemię przybyli kosmici w dwunastu statkach rozrzuconych po różnych miejscach globu i gdyby się nikt nimi nie zajął, to by sobie tak stały, bo ich pasażerowie wykazują zero inicjatywy. Główny problem polega na kontakcie z tą superinteligencją, która - jak się potem okazuje - dysponuje niesamowitymi i niepojętymi dla ludzi możliwościami, ale jakoś nie chciało im się ułatwić kontaktu z Ziemianami, co niemal doprowadziło do globalnej katastrofy. Na szczęście doktor Louise współpracując z wojskowymi rozgryzie siedmionożnych alienów i wszystko skończyłoby się ślicznie, gdyby nie śmierć jednej dziewczynki, którą - jak mniemam - przybysze mogliby ocalić, ale im się nie chciało. Mamy więc film SF, który odchodzi od zużytego jak papier toaletowy schematu, hurra? No nie do końca, bo w zamian dostajemy niuejdżową pierdułkę z magicznym wpływem języka na rzeczywistość, a dokładniej na postrzeganie czasu, co w praktyce przekłada się na wciskanie nam relatywizacji następstwa zdarzeń, przyszłość jako forma przeszłości i tego rodzaju podobne banialuki. Podobno kiedyś na Odyseję kosmiczną Kubricka należało iść po zażyciu LSD, być może to dobry pomysł także na ten film. Upalcie się lub odurzcie ludwikiem (lub co tam macie pod ręką) i idźcie, a wtedy może nawet nie będzie wam przeszkadzać melodramatyczna cipunia jako główna bohaterka. Kiedyś tak Kałużyński nazwał Jandę grającą u Kieślowskiego, widocznie zbyt trzeźwy był.

Najpiękniejszy marsz niepodległościowy już za dwa lata

Bo Pan Prezydent planuje przeprowadzić ustawę, która zjednoczy wszystkich Polaków we wspólnych obchodach setnej rocznicy odzyskania niepodległości. Jedność wymuszona ustawą - to brzmi podejrzanie, ale odrzućmy to czarnowidztwo, bo w zamian za to proponuję jasnowidztwo. Niegdyś zjednoczeni ludzie pracy maszerowali pierwszego maja, sekserki po odlewnikach, cyrkowcy po kominiarzach, a za dwa lata miłośnice żołnierzy wyklętych tuż za obrońcami wyklętych macic, skrajni antyfaszyści za antyfaszystami umiarkowanymi. Ktoś mógłby powiedzieć, że ten pomysł świadczy o otwartej głowie Pana Prezydenta - i to bardzo szeroko otwartej, z której rozum już dawno wypadł. Ale przecież nikt tak nigdy nie powie, bo to nie uchodzi.

środa, 9 listopada 2016

Beata Szydło looking at

Beata Szydło looking at niezdeformowane dziecko

Beata Szydło looking at słabo poinformowany polityk

Pierwszy obrazek jest nawiązaniem do ustawy za życiem, która ma zachęcać do rodzenia dzieci z wadami lub kalekich za jednorazową wypłatę w wysokości czterech tysięcy złotych. Ta akcja budzi mój podziw i zrozumienie. Malutka porcja podziwu należy się twórcom pomysłu, który zanadto budżetu nie obciąży, a zawsze będzie można powiedzieć: no przecież się staramy. Reszta podziwu - dla kobiet, których ta ustawa zachęci do rodzenia. A zrozumienie - dla pozostałych, które ciążę usuną.

Drugi obrazek dotyczy zabawnej sytuacji, kiedy prezydent został sprowadzony do pionu przez ministrów rządu, żeby się nie mądrzył w temacie kupna przez Rosję Mistrali od Egiptu, co ogłosił Macierewicz. Głowa państwa coś tam mówiła, że nie jest prawdą jakoby, ale rzecznik Bochenek oraz minister Waszczykowski całkowicie ufają ministrowi Macierewiczowi. Na wszelki wypadek dementujemy informację, że państwo jest postawione na swojej głowie, która chwilowo służy jako wycieraczka względnie leżanka dla kundelka. [X]

Fourth Man Out

Ciężko jest być gejem, gdy twoi kumple są heteryczni do bólu, ciągają cię po klubach z rozbierającymi się kobitkami i ciągle dziwią się, czemu nikogo sobie nie znajdziesz. Widocznie zbyt wybredny. Nasz Adam ma już tego dość i w końcu się ujawnia. Jedna ze standardowych przyjemności w takim przypadku to przymusowe pytanie, czemu wcześniej nam nie powiedziałeś. I jeszcze to: przecież miałeś tę niezłą lasencję parę lat temu, a nawet sobie z nią użyłeś. Więc o co chodzi? Adam jest zwyczajnym facetem we flanelowej koszuli, który pracuje jako mechanik, przeto zaskoczenie jest tym większe, choć kumple starają się nie robić z tego problemu, a po krótkim czasie pomagają mu w poszukiwaniu faceta. Jedna z prób nie udała się szczególnie, kiedy jako swatka dołączyło toksyczne dziewczę, z którym sypiał jeden z kolegów. (Przecież obaj jesteście gejami, więc w czym problem?) Innym razem facet wydawał się pasować, ale spłoszył się, kiedy trzewia Adama zajęły się trawieniem nachos zjedzonych wcześniej w czasie romantycznej kolacji. Niestety ten wątek nie jest rozbudowany na tyle, aby można było zaliczyć ten film do komedii o pierdzeniu i bekaniu. Wobec tego odkładamy ten film do hali magazynowej zapełnionej nieszkodliwie zabawnymi i sympatycznymi filmami obyczajowymi. Tam podzieli los arki z filmu o Indianie Jonesie.

wtorek, 8 listopada 2016

Maciej Maleńczuk - Fajnie


Proponuję, aby prezydent w imieniu obozu rządzącego odciął się Maleńczukowi i - zachowując piękno rymów w stylu księdza Baki - zaśpiewał:
Pseudoartysta,
pornografia czysta,
mają lemingi
posikane stringi.

niedziela, 6 listopada 2016

Przepraszam, że żyję czyli Scusate se esisto!

Serena urodziła się w Antwerpii, malutkiej mieścinie we Włoszech, więc z dziesięć razy słyszymy, że nie chodzi o tę Antwerpię we Flandrii. Z wykształcenia jest architektem i nawet ma branie, bo widzimy ją w różnych miejscach świata, od Wielkiej Brytanii, przez Chiny do SZA. Gryziona tęsknotą postanawia wrócić do Włoch, gdzie nawet znajduje jakieś zajęcie związane z zawodem, czyli projektowanie nagrobków, ale utrzymać się z tego nie sposób, więc zatrudnia się jako kelnerka. I tak poznaje Francesco, przystojnego szefa restauracji, któremu też spodobała się nowa pracownica. Nie zdradzę tu jeszcze za wiele, kiedy powiem, że nie dojdzie jednak do spodziewanej komplikacji, kiedy seks miesza się z relacją szef-pracownik, albowiem Francesco jest gejem. Wcześniej miał wprawdzie żonę i syna, ale najpewniej ktoś go uwiódł i tak mu już zostało. Orientacja seksualna Francesco nie jest jednak gwoździem programu, bo najważniejsze są zmagania Sereny z włoskim stereotypem płciowym, wedle którego kobieta w żadnym wypadku nie może być architektem. Jestem nieco uczulony na takie feministyczne tezy, ale nie wykluczam, że tego rodzaju uprzedzenia mogą występować we Włoszech, choć dajmy na to w Szwecji byłyby nie do pomyślenia. Fabuła nieubłaganie zmierza do lukrowanego zakończenia, w którym nawet nieletni synek Francesco po przełamaniu lodów zaakceptuje tatusia geja, a projekt Sereny zostanie zrealizowany (ponoć w rzeczywistości również). Boków przy oglądaniu nie zrywałem, chociaż parę chachów z siebie wydałem, co byłoby fatalne, gdyby z założenia film był melodramatem, a nie komedią.

Paryż 05:59 czyli Théo et Hugo dans le même bateau

Nie zgodzę się, że jest to film o miłości od pierwszego pieprzenia. Zanim Théo przeleciał Hugo w erotycznym klubie dla gejów, przyglądał mu się intensywnie nawet wtedy, gdy przyklejali się do niego inni faceci. I udało mu się, bo w pewnym momencie nikt się Hugo nie zajmował, więc doszło do głębszego kontaktu, zaiskrzyło, po czym chłopcy wyszli z klubu. Czasu nie mierzyłem, ale wyglądało na to, że historia toczy się w czasie rzeczywistym, czyli filmowe pięć minut równa się pięciu minutom akcji. Nawet się trochę dzieje, a główny dramat polega na tym, że jeden z chłopców jest nosicielem HIV, a penetracja odbyła się bez gumki, chociaż tuż obok na ścianie zainstalowany był dozownik kondomów. Kiedy to wychodzi na jaw, film zamienia się w instrukcje postępowania na wypadek możliwego zarażenia: trzeba niezwłocznie udać się do szpitala, zgłosić RKS (ryzykowny kontakt seksualny), broń Boże nie używać komórek na sali przyjęć (łot!?) i być przyjętym przez młodą i sympatyczną lekarkę, która wypisze receptę na leki zapobiegające namnażaniu się wirusa i z uśmiechem będzie patrzyła, jak połykamy tabletkę zagryzając ją magdalenką. W tle oglądamy zalążek pogłębiającego się związku między chłopcami, który momentami jest na krawędzi zerwania, ale raczej powinno się im udać, skoro w końcowych partiach mamy coś w rodzaju dytyrambu na cześć genitaliów Théo w wykonaniu Hugo. Twoje sutki. Twój brzuch. Lubię twojego fiuta. Jest taki piękny. Nie wiem, jak to opisać, ale podoba mi się. No cóż, nie jest to Pieśń nad pieśniami. Dodajmy, że członek jest dorodny, widoczny dość wyraźnie, choć nienachalnie, co można zobaczyć na unikatowych gifach, jakie dołączam, które celowo pomniejszyłem, żeby nie było, że.

sobota, 5 listopada 2016

Nauki społeczne jako przejaw kultu cargo?

Przypomnijmy, że kult cargo zrodził się na gdzieś wyspach Pacyfiku, a polegał na tym, że rdzenni mieszkańcy porzuceni przez kolonizatorów zaczęli odtwarzać magiczne w ich mniemaniu rytuały, dzięki którym biali ludzie otrzymywali cenne dobra - czy to drogą lotniczą, czy morską. Budowali więc imitacje wież kontroli lotów lub stacji radiowych w nadziei, że dobre siły ześlą im upragnione towary. W ten sam sposób można popatrzeć na naukę i odtworzyć system rytuałów, które w tym środowisku się praktykuje. Można zakładać czasopisma „naukowe”, w których umieszcza się „naukowe” artykuły, które przejdą sito „naukowych” recenzji. I mamy „naukę” pełną gębą. Aż dziw, że kreacjoniści od „inteligentnego” projektu nie wpadli na pomysł rozwijania konkurencyjnej metody „naukowej” i wciąż domagają się uznania od zwykłych biologów ewolucyjnych. (To być może już nie jest całkiem aktualne.) Myśl o kulcie cargo w naukach społecznych przyszła mi do głowy po obejrzeniu filmu z kanału King Crocoduck. Miałem wielki ubaw oglądając to zestawienie „naukowych” osiągnięć współczesnych nauk społecznych z naciskiem na teorię gender. Chyba zmarnowałem życie, skoro mogłem się z pasją poświęcić analizie utrwalania maczoizmu w filmach porno dla gejów lub ogłaszaniu odkryć w rodzaju tego, że większą furorę w grindrze robią wysportowani faceci. Warto tu również przypomnieć o niesamowitym pomyśle Sokala, który jako fizyk napisał „naukowy” artykuł do jednego z czołowych pism socjologicznych. Była to w istocie kompilacja bełkotu z paru innych źródeł, w których formułowano mądrości w stylu patriarchalizmu jednostki urojonej w matematyce. Jednak waham się, czy analogia do kultów cargo jest w tym przypadku trafiona - głównie dlatego, że nauki społeczne w pewnej części wyrodziły się z porządnej nauki, a więc nie jacyś „dzicy” zaczęli odtwarzać naukowe rytuały, lecz to naukowcy zdziczeli. W tym sensie dużo lepiej pasuje mi tu wizja ludzi „naukowych” z powieści Bestera. W stos prop!