Strony
▼
piątek, 20 listopada 2020
100 rzeczy czyli 100 Dinge
Jest poranek ważnego dnia. Dwaj przyjaciele budzą się, Toni zaczyna od śniadania, treningu i odżywki, po czym wbija się w garniturek, a Paul przez ten czas przeleciał przez Twitter, filmy z kotkami i YouPorn, po czym ze świeżą erekcją otwiera drzwi Toniemu. I co? Bez tych treningów i męki klata i abs Paula nie ustępuje Toniemu. Za chwilę wezmą udział w konkursie dla start-upów, w którym pójdzie im zaskakująco dobrze, ale nas dziwi bardziej to, że w start-upy bawią się takie stare konie bliskie czterdziestki, a nie młodsze dzieci po dwudziestce, choć Fakap raczej potwierdza tę pierwszą opcję. Pomijam okoliczności, które doprowadziły naszych przyjaciół do zakładu o to, że zdołają obyć się bez sterty rzeczy, jakie ich otaczają w domu - i mimo że nie byli zbyt trzeźwi w tym momencie, zakład zostanie przeprowadzony, bo pracownicy start-upu mają wiele do ugrania. Problem z jedzeniem okazuje się mniejszy niż swoista deprywacja sensoryczna, jaką jest życie bez komórki lub chociażby książki. Tak źle zresztą nie jest, bo koledzy nadal chodzą do pracy, początkowo dziwnie ubrani. W okazjonalnie wynajętym magazynie Toni poznaje Lucy, z którą będzie miał dziwną randkę bez spodni. I tak dalej, cała historyjka ma nas przekonać, że konsumpcjonizm nie daje szczęścia. Oczywiście, że nie, jak już gdzieś napisałem, idealnym obywatelem jest wiecznie niezaspokojony konsument, który pracuje dorywczo za jedną dziesiątą płacy minimalnej (a kupuje wszystko na kredyt). Nie musiałem oglądać tego filmu, żeby wiedzieć, że szczęścia nie da się kupić w żadnym supermarkecie ani na ebayu i że w dawnych czasach ludzie byli szczęśliwi choćby dlatego, że udało im się przetrwać wojnę. Scenarzyści uprościli sobie trochę sprawę, bo nasi blisko czterdziestoletni chłopcy nie mają rodzin, w których kwestia zaspokojenia potrzeb prawdziwych i wykreowanych byłaby ciekawsza, ale i trudniejsza do analizy. Przeklęty żywioł konsumpcjonizmu przypomina ów nieszczęsny cykl narodzin i śmierci w buddyzmie. Czy można się z niego wyrwać? Film daje odpowiedź twierdzącą i naiwną, jak dziecko piszące list do świętego Mikołaja lub wyborca „P”i„S”-u przekonany o uczciwości Szumowskiego. Bardziej dojrzałą odpowiedź daje stoicyzm, który jest jak najbardziej pożądany w dzisiejszym kapitalizmie korporacyjnym - ale wyłącznie w sensie politycznym, przez co należy rozumieć powstrzymywanie się od krytyki systemu władzy. Podsumowując, bądź stoikiem politycznym, a ekonomicznie bądź „użytkowym potworem” Nozicka. Czy ta sprzeczność rozsadzi system? Miejmy ostrożną nadzieję, że tak.
Boys in the Sand
W pierwszej scenie Peter siedzi na plaży na Fire Island i widzi, jak spośród zamglonego morza wyłania się naga sylwetka Caseya. Po chwili dochodzi między nimi do kontaktu, po którym to Peter znika wśród morskich fal, a Casey wkłada jego ubrania i odchodzi. Jako metafora jest to piękny obraz, zapewne nie oryginalny, ale możliwy do interpretowania na wiele intrygujących sposobów. Zaskakujące, że taki głęboki przekaz możliwy był bez choćby jednego słowa. Cały film zresztą jest niemy. W kolejnej scenie Casey snuje się samotny po Fire Island, od domu do poczty, aż po długich dniach otrzymuje przesyłkę. Pudełko, a w niej pastylka, którą wrzuca do basenu. Woda pieni się i po chwili wyłania się z niej Danny, który przerwie samotność Caseya. Ta przenośnia wydaje mi się słabsza od poprzedniej, przesłanie wydaje się proste: pragniemy odnaleźć kogoś bliskiego. W ostatniej scenie nagi Casey, już jako inna postać, spogląda na ciemnoskórego montera Tommy'ego, który dokonuje napraw na jego ulicy. Następuje seria fantazji, w których dochodzi do interakcji między nimi, niby tylko wyobrażonych, niby to tylko gra z zabawkami, ale na koniec Casey podchodzi do drzwi, a na progu stoi Tommy. Marzenia się spełniają, mili panowie, drogie panie i osoby niebinarne. Wątpię, że Boys in the Sand był pierwszym filmem pornograficznym dla gejów, ale był pierwszym w oficjalnym rozpowszechnianiu. Początek lat siedemdziesiątych to był dziwny okres, kiedy w branży porno hetero i szeroko poza nią zasłynął film Głębokie gardło. Zasięg Boys był oczywiście mniejszy, ale film zwrócił się finansowo po wielokroć, choć standardy produkcji były koszmarne, jeśli mierzyć je dzisiejszymi możliwościami.
Randki od święta czyli Holidate
Bohaterka Balladyn i romansów w autodestrukcyjnym impulsie, który od czasu do czasu jej się udzielał, włączała sobie twórczość Gosi Andrzejewicz. Ja włączam sobie komedie romantyczne. Niskie instynkty mną powodują, popatrzeć na ładnych facetów z włochatą klatą i pięknym uzębieniem. Twórcy tego gatunku rzucają koła ratunkowe dla widza w postaci drwin z tego gatunku, że sztampa i serowe linijki, tak jest i tutaj, kiedy pod koniec bohaterka Sloane wygłasza płomienną publiczną przemowę, aby przekonać Jacksona o swojej miłości, a on tuż potem stwierdza, że to było bardzo serowe. Czy zaspojlerowałem? Żarty, komedii romantycznych nie da się spojlerować. Nasza para poznaje się przypadkiem i po krótkiej wymianie zdań wychodzi na to, że mają wspólny problem: brak partnera na święta. Postanawiają więc, że będą dla siebie takimi partnerami bez żadnych zobowiązań. Od początku wiadomo, jak to się skończy. W tle jest ciotka Sloane (podstarzała blondynka z Pushing Daisies), która pomimo pięćdziesiątki na karku zmienia facetów jak rękawiczki, bo boi się zaangażować. Nie ma obaw, Sloane razem z ciotką się opamiętają i zrozumieją, jak pięknym, wzniosłym i duchowo ubogacającym uczuciem jest miłość falliczno-waginalna. (Bez wątpienia jest nim też miłość analna, ale tej w filmie nie ma, poza leciuteńką aluzyjką.) Sprowadzony z Australii aktor grający Jacksona spełnił moje oczekiwania, nawet bardziej niż były facet Sloane, niewierny Francuz Luc. Jest też lekarz, Hindus Faarooq, który jest jedynym lekarzem w Chicago, bo ilekroć, czyli trzykroć, akcja przenosi się do szpitala, to jego widzimy w działaniu. Niestety nie był to aż tak słaby film, żebym poczuł się wystarczająco duchowo sponiewierany, czy choćby wyczochrany. Może następnym razem się uda.
7 minut czyli 7 Minutes
Skąd niby tak dokładnie wiadomo, że Maxime zmarł dokładnie siedem minut po swoim kochanku Kevinie? Śmierć nastąpiła zapewne w wyniku przedawkowania mocnych substancji, ale to nie są szczegóły, które powinny zaprzątać naszą uwagę, przynajmniej według twórców, chcących nas zainteresować Jeanem, ojcem Maxime’a, który żałobę po synu przeżywa bardzo nietypowo, bo wchodzi w środowisko, w którym do niedawna jego syn był jedną ze rozpoznawanych postaci. Jak na heteryka wchodzi naprawdę głęboko, a rzeczy tych doznaje razem z Fabienem, kolegą syna, który nie podejrzewa, kim jest Jean. Główne pytanie dotyczy natury tego nieprawdopodobnego związku, choć samo słowo „związek” jest już nadużyciem. Film przypomina mi współczesne opowiadania bez pointy, w których można wyciąć ostatnią stronę lub dwie, i niewiele to zmieni. Dlatego zakończenie mnie zaskoczyło - zawieszonego w dziwnej pozycji w oczekiwaniu na.
Late Night
Emmę Thompson kochamy między innymi za to, że potrafi zagrać zołzę, której kochać nie sposób, ale to jeszcze bardziej wzmacnia nasze uczucia. Aż głupio być gejem w tej sytuacji. Żeby Emmie nie było za słodko, wspomnieć trzeba, że z Cate Blanchett mamy podobnie. Ktoś słusznie zauważy, że rola Emmy w tej w sumie sztampowej komedii powinna raczej nadwątlić uczucia niż je potęgować, ale to nic, bo Emma wycisnęła z postaci Katherine tyle, ile się dało. Może ta komedia nie jest taka całkiem sztampowa? Sytuacja małżeńska bohaterki jest dość przykra, a kariera gwiazdy talk show wydaje się kończyć. Szefowa już myśli o zmianie prowadzącego na nowego stand-upera, który bawi publiczność dowcipami o sraniu do butów. Ratunkiem dla Katherine okazuje się nowa scenarzystka Molly w sztabie złożonym do tej pory wyłącznie z białych, przeważnie heteroseksualnych facetów. W tę postać wcieliła się Mindy Kaling, która napisała scenariusz filmu, a wcześniej zagrała irytującą hinduską pannę w The Office. Zgodnie z przewidywaniami wniosła do zespołu powiew świeżości, a co więcej - skłoniła Katherine do większej otwartości i podejmowania ryzykownych tematów. Czy to wystarczy? Nie wyjawię, ale wspomnę, że wraz z rozwojem internetu wyrosła groźna konkurencja dla Katherine, między innymi w postaci dziewczynki wąchającej tyłek swojego psa. W ramach aggiornamento Katherine stała się personą internetową, albo raczej uczyniono to z nią bez jej zaangażowania. „Stałam się hasztagiem - dobrze mówię? - który ma milionowe zasięgi, cokolwiek to znaczy” - wyznaje w pewnym momencie. Być albo nie być - to przestarzałe pytanie, w dodatku źle postawione. Być hasztagiem i reklamować kupony na allegro - tylko to się liczy.
Trzeci szympans. Ewolucja i przyszłość zwierzęcia zwanego człowiekiem (Jared Diamond)
Dobrze się złożyło, że autor jednak nie poświęcił swojej pasji twórczej w całości na zagadnienie transportu płynów przez pęcherzyki żółciowe. Jako uczony zajmował się tą frapującą kwestią przez wiele lat, ale pisywał też artykuły popularnonaukowe, ktoś zauważył jego talent i dał mu grant, w wyniku którego powstała ta książka. Do określenia „trzeci szympans” można mieć zastrzeżenia, ale niekoniecznie z pozycji urażonej dumy homo sapiens. Po pierwsze, rozdzielenie linii ewolucyjnych na prowadzącą do człowieka i szympansów nastąpiło około siedmiu milionów lat temu, dużo wcześniej zanim z jednego pnia wyodrębniły się dwa gatunki szympansów. Po drugie, mówiąc o „trzecim” zapominamy o wielu innych, choćby takich neandertalczykach, którzy naszymi przodkami nie są lub są w stopniu znikomym, a biorąc pod uwagę innych przed-ludzi, to zapewne bylibyśmy może siódmym szympansem. Tematów związanych z człowiekiem autor omawia wiele, a ja skupię się na dwóch. Autor przedstawia zgrabną teorię, która wyjaśnia, czemu to Europejczycy podbili Amerykę, a nie Aztecy Telpochpiltzintlię, jak mogliby nazwać po swojemu Europę. Zadecydowała o tym równoleżnikowa oś Eurazji, wzdłuż której łatwo jest przenosić nowe uprawy i zwierzęta hodowlane, nie mówiąc o łatwości podróży przez kraje o podobnym klimacie - nie trzeba po drodze mijać wściekłych tropików lub pustyń lodowych. To również spowodowało łatwość podbojów, więc ludy Eurazji siłą rzeczy szybciej wskoczyły na wyższy etap militarnego rozwoju. Jeszcze ten drobiazg: czemu to nie Chińczycy podbili Amerykę? Z książki tego nie zapamiętałem, ale wydaje się, że przypadek zrządził, że Europa była kontynentem wielu walczących ze sobą państw i narodów, co oczywiście napędzało rozwój. Dopiero od niedawna ludzkość dopracowała się niemilitarnego sposobu na dokonywanie postępu w nauce u technologii. Jeśli spojrzymy na inne kontynenty, obie Ameryki i Afrykę, to widać, że mają oś południkową, szalenie utrudniającą szerzenie postępu lub ekspansję w czasach prymitywnych środków transportu. W takim ujęciu szybszy rozwój Europejczyków w żadnym wypadku nie był zasługą ich domniemanej wyższości rasowej. Inny temat to rabunkowa działalność człowieka wobec środowiska, którą autor stawia obok zagrożenia wojną nuklearną. To akurat nie dziwne, bo w pokoleniu autora fobia nuklearna była traktowana poważnie, a dzisiaj jakby mniej. Do tego zaraz wrócę, a teraz przejdźmy do środowiska. Istnieje bardzo naiwny mit o szlachetnym dzikusie żyjącym w harmonii z przyrodą. Nic bardziej mylnego, okresy zasiedlania nowych lądów z nużącą regularnością łączyły się z wymieraniem wielu zwierząt, zwłaszcza tych, na które łatwo było polować, bo nie zetknąwszy się człowiekiem, nie wykształciły zbawczego dla nich instynktu ucieczki przed nim, jak europejskie jelenie. Przykłady to między innymi obie Ameryki, Nowa Zelandia i Madagaskar. Nie tylko o zwierzątka chodzi, bo równie często niszczono biosferę roślinną, co między innymi widać, jeśli spojrzymy na centra cywilizacji powoli przesuwające się z Bliskiego Wschodu na zachód, a następowało to po wycince lasów pod uprawy i nieuchronnym pustynnienie terenu. Inne przykłady to Wyspa Wielkanocna lub Angkor Wat. W dawnych czasach były to zjawiska lokalne, a obecnie w ten sposób eksploatujemy całą planetę. Może nie spełni się czarny scenariusz, może człowiek przetrwa jako gatunek, ale wydaje się pewne, że przyszłe pokolenia będą miały ciężko. Czy w czasach zamętu ktoś nie naciśnie atomowego guzika? Jeśli ktoś ma pewność, że nie, to jest ona guzik warta.
[46]
Sępy amerykańskie na przykład wyglądają i zachowują się bardzo podobnie jak sępy Starego Świata, ale biolodzy doszli do przekonania, że te pierwsze są spokrewnione z bocianami, a te drugie – z ptakami drapieżnymi, ich wzajemne podobieństwo wynika zaś z podobnego trybu życia.
[134]
Tak na przykład u gibbonów, które są monogamiczne, samce i samice są tej samej wielkości; samce goryli, z typowym haremem złożonym z trzech do sześciu samic, są niemal dwa razy cięższe niż samice; natomiast średnia wielkość haremu u południowego słonia morskiego wynosi 48 żon, które ważąc mniej więcej po 50 kilogramów, wyglądają jak karzełki przy trzytonowym samcu.
[141]
Od tryumfu naukowych wyjaśnień przechodzimy teraz do jaskrawego niepowodzenia: niemożności sformułowania przez naukę XX wieku równie trafnej Teorii Długości Członka. Długość członka w erekcji wynosi przeciętnie 3,2 centymetra u goryla, 3,8 centymetra u orangutana, 7,6 centymetra u szympansa i 12,7 centymetra u mężczyzny.
W odróżnieniu od Teorii Wielkości Jąder.
[143]
Kiedy nadzy mężczyźni zniknęli z łam „Vivy”, wzrosła liczba czytelniczek, a spadła liczba czytelników płci męskiej. Najwyraźniej to mężczyźni kupowali magazyn „Viva” z powodu fotografii nagusów. Jeżeli możemy się zgodzić na to, że męski członek jest organem popisowym, to popis ten nie jest przeznaczony dla kobiet, lecz dla innych mężczyzn.
(...)
Jednak można sobie wyobrazić, jak wyglądałby członek męski, gdyby usunięto przeszkody praktyczne, a mężczyzna sam mógł siebie zaprojektować. Otóż przypominałby futerały na członki (fallokarpy), używane jako męski strój w pewnych okolicach Nowej Gwinei, gdzie prowadzę badania terenowe. Fallokarpy są rozmaitej długości (do 60 centymetrów), średnicy (do 10 centymetrów), kształtu (proste albo zakrzywione), różnią się nachyleniem w stosunku do ciała mężczyzny, kolorem (żółte albo czerwone) i dekoracją (mogą mieć kitkę włosia na czubku). Każdy mężczyzna ma garderobę złożoną z kilku fallokarpów różnej wielkości i kształtów, do wyboru na każdy dzień, zależnie od nastroju o poranku.
[145]
Cokolwiek miałoby być główną funkcją biologiczną kopulacji u ludzi, nie jest nią zapłodnienie: to tylko przygodny produkt uboczny. W dzisiejszych czasach narastającego przegęszczenia ludzkiej populacji jednym z najtragiczniejszych paradoksów jest twierdzenie Kościoła katolickiego, że naturalnym celem kopulacji u ludzi jest zapłodnienie, a metoda rytmu owulacyjnego jest jedynym właściwym środkiem kontroli urodzin. Metoda rytmu byłaby świetna dla goryli i dla większości gatunków ssaków, lecz nie dla nas. U żadnego gatunku ssaków, oprócz ludzi, cel kopulacji nie pozostaje w równie małym związku z zapłodnieniem, a metoda rytmu owulacyjnego jest równie mało przydatna do antykoncepcji.
[147]
Biolodzy spierają się obecnie o co najmniej sześć różnych teorii mających wyjaśnić pochodzenie skrytej owulacji i sekretnej kopulacji u ludzi. Ciekawe, że debata ta okazuje się testem Rorschacha na płeć i światopogląd zaangażowanych badaczy.
[309, język neomelanezyjski]
Kam insait long stua bilong mipela
(...)
Come inside long store belong me-fellow
Czyli: wejdź do mojego sklepu, zacny człowieku.
[393]
Przypomnijmy sobie tych astronomów, którzy wysłali w przestrzeń kosmiczną sygnały radiowe z Arecibo, opisując położenie Ziemi i jej mieszkańców. W swoim samobójczym szaleństwie akt ten może się tylko równać z szaleństwem ostatniego cesarza Inków, Atahualpy, który – pojmany przez zwariowanych na punkcie złota Hiszpanów – opisał im bogactwo swojej stolicy i jeszcze dał przewodników na drogę. Jeżeli rzeczywiście są jakieś cywilizacje radiowe w zasięgu odbioru, to, na litość boską, wyłączmy nasze nadajniki i starajmy się uniknąć wykrycia albo będzie po nas.
Autor spodziewa się, że kosmiczni bracia potraktują nas mniej więcej tak, jak Europejczycy rdzennych Amerykanów.
[428]
gaury i bantengi
Co? Nie słyszeliście o tych azjatyckich zwierzętach domowych, nieuki?
[598]
Ciekawe, że najbliższymi krewnymi góralków są prawdopodobnie słonie.
Góralki to stworzenia wielkości susła występujące na Bliskim Wschodzie. Dzięki zachowanym stertom budowanym przez góralki udało się zbadać zmiany roślinności wokół Petry i uzyskać wniosek, że miasto upadło wskutek całkowitego wyeksploatowania zasobów w szeroko pojętej okolicy.
[607, sonet Shelleya Ozymandias]
Podróżnik, wracający z starożytnej ziemi,
Rzekł do mnie: „Nóg olbrzymich z głazu dwoje sterczy
Wśród puszczy bez tułowia. W pobliżu za niemi
Tonie w piasku strzaskana twarz. Jej wzrok szyderczy,
Zacięte usta, wyraz zimnego rozkazu
Świadczą, iż rzeźbiarz dobrze na tej bryle głazu
Odtworzył skryte żądze, co, choć w poniewierce,
Przetrwały rękę mistrza i mocarne serce.
A na podstawie napis dochował się cało:
»Ja jestem Ozymandias, król królów. Mocarze!
Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą
Gińcie z rozpaczy!« Więcej nic już nie zostało...
Gdzie stąpić, gruz bezkształtny oczom się ukaże
I piaski bielejące w pustyni obszarze”.
Bardzo trafne epitafium dla wielu ludzkich cywilizacji, które wyginęły pożerając swoje zasoby.
Rzekł do mnie: „Nóg olbrzymich z głazu dwoje sterczy
Wśród puszczy bez tułowia. W pobliżu za niemi
Tonie w piasku strzaskana twarz. Jej wzrok szyderczy,
Zacięte usta, wyraz zimnego rozkazu
Świadczą, iż rzeźbiarz dobrze na tej bryle głazu
Odtworzył skryte żądze, co, choć w poniewierce,
Przetrwały rękę mistrza i mocarne serce.
A na podstawie napis dochował się cało:
»Ja jestem Ozymandias, król królów. Mocarze!
Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą
Gińcie z rozpaczy!« Więcej nic już nie zostało...
Gdzie stąpić, gruz bezkształtny oczom się ukaże
I piaski bielejące w pustyni obszarze”.
Bardzo trafne epitafium dla wielu ludzkich cywilizacji, które wyginęły pożerając swoje zasoby.
[607, o pierwszym zasiedleniu Ameryki]
Posuwanie się na południe znaczył dramat. Kiedy przybyli indiańscy myśliwi, zastali obie Ameryki obfitujące w wielkie, obecnie wymarłe ssaki: mamuty i mastodonty podobne do słoni, naziemne leniwce osiągające ciężar do trzech ton, podobne do mrówkojadów glyptodonty o ciężarze dochodzącym do jednej tony, bobry wielkości niedźwiedzi, koty szablozębne oraz amerykańskie lwy, gepardy, wielbłądy, konie i wiele innych.
Biedne stworzenia nie miały nawyku uciekania przed człowiekiem, bo się nigdy wcześniej nigdy z tym paskudztwem nie zetknęły.
[613]
Łącznie Ameryka Północna utraciła – w co trudno uwierzyć – 73 procent, a Ameryka Południowa 80 procent gatunków wielkich ssaków mniej więcej w tym samym czasie. Wielu paleontologów nie obwinia łowców Clovis o spowodowanie tego paroksyzmu wymierania, ponieważ nie pozostał ślad masowej rzezi – tylko tu i ówdzie kopalne kości paru porąbanych tusz. Natomiast paleontolodzy ci przypisują to wymarcie zmianom klimatu i środowiska pod koniec epoki lodowej, dokładnie w czasie, kiedy przybyli łowcy Clovis. To rozumowanie wydaje mi się trudne do przyjęcia z kilku powodów: wolne od lodu środowiska dostępne dla ssaków raczej rozszerzały się niż kurczyły, kiedy lodowce ustępowały na rzecz roślinności trawiastej i lasów; wielkie ssaki amerykańskie przetrwały już zakończenie co najmniej 22 poprzednich epok lodowych bez takiego paroksyzmu ekstynkcji; wreszcie, znacznie mniej gatunków wymarło w Europie i Azji, kiedy lodowce na tych kontynentach stopniały mniej więcej w tym samym czasie.
Zabłąkani czyli Perdiendo el norte
New jobs found in Ustrzyki Górne! To nasz rodzinny dowcip, który wziął się stąd, że Kwiatek zapisał się na listę mailingową w poszukiwaniu pracy i dostawał potem maile z Ameryki o ofertach pracy w jego okolicy. (Nie chodziło o Ustrzyki, ale o inną metropolię podobnego rozmiaru.) Hasło „new jobs found in Berlin” nie brzmi już tak ekscentrycznie, więc Hugo i Braulio pakują manatki i lądują w stolicy Niemiec. Mają świetne dyplomy i wielkie nadzieje, choć nie znają języka. Kwalifikacje w sam raz do wymarzonej pracy w tureckiej knajpce, gdzie wkrótce będą harować dziesięć godzin dziennie za płacę minimalną, co nie przeszkodzi im być w serdecznej zażyłości z szefem Hakanem, a także z rodzeństwem, Carlą i Rafą, u których wynajmują pokój. Nie tak od razu, bowiem Hugo z początku bardzo się ścinał z Carlą, gdyż widzowie lubią te ograne jak opowieści teścia schematy, że najpierw się czubią, a potem przeciągają ślinę. Mały drobiazg to Nadia pozostawiona w Hiszpanii, o której Hugo zapomniał powiedzieć Carli. Cóż za dramat! Wszystkie próby rozbawienia widza wywołują u mnie smutek pomieszany z zażenowaniem, co jest tym bardziej dołujące, że postaci są sympatyczne, jak ten kretyn Rafa, który cały czas się śmieje, choć cholera wie czemu. Ubogacenie duchowe, którego można doświadczyć oglądając ten film, polega głównie na wzbudzeniu nadziei na to, że kolejny oglądany film będzie z dużym prawdopodobieństwem lepszy. Ale ciągle jest szansa, że będzie gorszy, bo Zabłąkani nie jest tym ideałem, który sięgnął ostatecznego bruku.
Gorzkie lata czyli Gli anni amari
Pisarz Mario Mieli jest postacią autentyczną, co warto podkreślić, bo w końcu zdarzają się pseudobiografie nieistniejących postaci. W oczach dzisiejszych polskich prawiczków byłby Mario tym potwornym obyczajowym marksistą, który pragnie zniszczyć podstawy tradycyjnego społeczeństwa. Mario zapewne nie byłby oburzony takim opisem i w nagrodę za jego trafność zaproponowałby ssanie kutasa. Niewątpliwie łatwo jest być skandalicznie kontrowersyjnym marksistą, kiedy pochodzi się z bogatej rodziny włoskich fabrykantów i można co chwilę podróżować do Londynu lub gdzie indziej. Tkwiąc w mentalnych ograniczeniach obywatela byłego demoludu nie jestem w stanie docenić w pełni tej analizy, która w kapitalizmie upatrywała źródeł patriarchalnej pogardy dla homoseksualistów. Do niedawna w tej pogardzie łączyli się patriarchowie wszystkich krajów, bez względu na ustrój. Sprawy gejów i wszelkich innych osób o nietypowej seksualności są w filmie łączone z prawami kobiet. Sojusz feminizmu z LGBT jest oczywiście dość naturalny, zwłaszcza kiedy ma się lewicowe przekonania, ale nie wydaje mi się konieczny, osobliwie dla feministek, którym przez taki alians tym łatwiej jest przylepić łatkę lewicowego oszołomstwa. Temat szeroki, właśnie się powstrzymałem od dalszych dywagacji, bo przecież mówimy o filmie. Nie ulega wątpliwości, że Mario umiał prowokować, że robił to dowcipnie i że był niepoprawnym idealistą, który w klasie robotniczej szukał naturalnego sojusznika w walce o prawa gejów w latach siedemdziesiątych. A kiedy w końcu związał się ze swoim Umbertem, pragnął być jedynym obiektem jego uczuć - jakże to drobnomieszczańskie i patriarchalne! - przynajmniej jeśli weźmie się pod uwagę jego wcześniejsze deklaracje o przełamywaniu zastanych wzorców. Przełamywanie może brzmi atrakcyjnie, ale w praktyce niezwykle utrudnia życie u boku kogoś takiego jak Mario, który upodobał sobie upokarzanie matki w obecności Umberta. Film sugeruje, że samobójstwa Maria mogło mieć związek z AIDS, ale to raczej zmyślenie. Miał wystarczająco wiele obciążeń psychicznych, które popchnęły go do takiego desperackiego kroku. Nie koniec na tym, bo lada dzień miała się ukazać nowa książka pisarza, obrazoburcza i nieprzyjemna dla rodziny. Czy wobec tego samobójstwo Maria było czystym przypadkiem? I jak tu nie wierzyć w teorie spiskowe...
Nocna burza czyli A Stormy Night
Z powodu złej pogody wstrzymano ruch lotniczy w Nowym Jorku, więc Marcos korzysta z okazji, by przenocować u znajomej, która akurat wyjechała na parę dni, ale to nic, bo mieszka razem z przyjacielem Alanem, który nie ma nic przeciwko, by przygarnąć gościa na noc. Obaj są gejami i wiedzą o tym, więc widz, który oczywiście też jest gejem, już się cieszy, bo seks będzie. Nie trzymałabym się kurczowo tej myśli, wtrąca się Maryja Czubaszek. Przecież Alan ma chłopaka Tristana, którego zresztą przelotnie poznajemy, a kto by chciał zdradzić takiego słodziaka? Niewinny pocałunek staje się powodem pogłębionych rozmów o życiu, w szczególności o tym, jakie jest życie nieujawnionego geja i czy ci ujawnieni mogą mieć pretensje do tych drugich, za - że tak to nazwę - jazdę na gapę? Kwestia numer jeden jednak to pytanie o sens monogamii w związkach homo. W małżeństwach hetero ma ona sens ukształtowany ewolucyjnie, wychowanie ludzkiego potomstwa udaje się lepiej w parach itd. Na pytanie o sens monogamii u gejów padnie w filmie odpowiedź, i to nie jedna. Z nich dwóch wybieram tę, która brzmi jak opowieść o oswojonym lisie z Małego Księcia. Jest tak urocza, że każdy by ją wybrał, nawet gdyby się z nią nie zgadzał.
poniedziałek, 2 listopada 2020
Petunia
Kwiatki to istoty wrażliwe, wymagające troski i pielęgnacji. Takie skojarzenie z nazwiskiem rodowym bohaterów jest zapewne słuszne i zgodne z intencją twórców. Cała rodzina przeżywa problemy, a słuszniej byłoby powiedzieć, że każdy z jej członków ma swoje, choć oczywiście problemiki jak trybiki, zazębiają się i napędzają nawzajem. Zapewne zapaść komunikacyjną między rodzicami nie dokonała się z dnia na dzień, ale właśnie teraz zaczęło im to doskwierać. Z trzech dorosłych synów najstarszy się właśnie ożenił i już od początku stwierdza, że kiepsko dogaduje się z żoną. Niby słabo twórcy to rozegrali, bo zgodnie z naszym rozumieniem obyczajów godowych w społecznościach ludzkich w Ameryce północnej przed ślubem dochodzi do wielu kontaktów werbalnych, na podstawie których dałoby się ustalić, że ta panna nie trawi absurdalnych pytań, jakie zadaje jej mąż. Cóż prostszego niż rozwiązać to niezbyt udane małżeństwo - gdyby tylko nie ta nieszczęsna ciąża, która się musiała przyplątać. Drugi z braci to przystojny seksoholik, a trzeci jest gejem żyjącym w celibacie. Właśnie pojawia się w jego życiu ktoś, dla kogo warto będzie rozważyć zerwanie ślubów czystości, ale nic nie pójdzie gładko i bez bólu. Gej Charlie zaniepokoił mnie szczególnie, bo z początku wydał mi się popychadłem bez własnej inicjatywy. Po czasie okazało się, że nie jest z nim tak źle. Gdyby dodać odpowiednią muzyczkę, można by ten film pomylić z produkcją Woody Allena. Nie jest tak dobry jak Allen z najlepszych lat, ale podsumowując, Petunia non olet.
Łowca czyli El cazador
Rodzice pojechali na wakacje do Europy i pozostawili szesnastoletniego Ezequiela w domu w Buenos (chyba). Mam się za człowieka postępowego, ale nie byłbym zdolny wykrzesać z siebie takiego zaufania do młodego człowieka, w którym buzują hormony. Idealne warunki, by się seksualnie wyżyć. Z początku nie było łatwo, ale w końcu nawinął się ten sympatyczny Mono, co po hiszpańsku znaczy małpa. Niby nie ma potrzeby szukać innych miejscówek, ale Chino, kuzyn Mono, ma domek pod miastem, więc chłopcy wybrali się tam dla urozmaicenia. W domku niby nic się nie dzieje, tylko podkład muzyczny jak ze Świtu żywych trupów. Co się wkrótce okaże, nie wypada tu ujawniać - przynajmniej ja bym nie chciał tego przeczytać w żadnym omówieniu. Naiwny Ezequiel padł ofiarą ponurego procederu, ale - mówią mu - nie przejmuj się, damy ci spokój, tylko najpierw sprowadź kolejne ofiary do domku na przedmieściach. Ezequiel staje się łowcą, po chwili obserwujemy go osaczającego swoją ofiarę. Kat-ofiara, znany motyw. Film byłby głosem w ważnej sprawie, ale zakończenie rozpłynęło się w niejasnościach i niedopowiedzeniach, jak niegdyś w Placu Zbawiciela. Wątek główny ma charakter kryminalny, ale niewiele to pomaga, bo jak napięcie siadło w połowie filmu, tak już siedziało do końca. Najwidoczniej twórcom bardziej zależało, by grać posępnym nastrojem niż akcją, co oczywiście - lekko znudzeni - doceniamy.
Katolicyzm to ideologia śmierci, nienawiści i moralnego kalectwa
Jakbym wyjął pewne sformułowania z ust Jasia Pawła. Wobec stylu argumentacji episkopatu i prawiczków w zasadzie czuję się zwolniony z uzasadniania tych oczywistości. Króciutko: ideologia śmierci, bo każe kobietom rodzić trupki. Ideologia nienawiści - choćby z powodu nagonki na LGBT, czyli ludzi, którzy nikomu, poza wyobrażonymi postaciami mitycznymi, nie wyrządzają krzywdy okazując miłość na swój sposób. Ideologia moralnego kalectwa - z obu wymienionych powodów, ale to kalectwo nie jest wypadkiem przy pracy, to immanentna cecha ideologii katolickiej, która każe zachwycać się sadystycznym spektaklem rzekomej ofiary, jaką z siebie niby złożył Bóg chrześcijański. Dedykuję te myśli zwłaszcza protestującym katoliczkom, które deklarują wiarę, ale występują przeciw wypaczeniom. Nie, te wypaczenia są istotą ideologii katolickiej, więc im szybciej będzie zmarginalizowana, tym lepiej dla nas wszystkich. W imię tej ideologii uczyniono z Polski, kraju popierdolonego, kraj do rozpierdolenia, w którym za chwilę mogą płonąć kościoły i wybuchać bomby. Te emocje trzeba zrozumieć, że posłużę się cytatem z kretynki Szydło o antyszczepionkowcach. Nie życzę Kościołowi płonących kościołów, ale liczę na to, że opustoszeją ekspresowo i karki narodowe będą bronić pustek. W dalszej przyszłości życzę, by gmachy świątyń pozbawione finansowania przerabiano na sex shopy i dyskoteki dla gejów. Życzę też katolickim zakutym pałom, by w niedługiej przyszłości patrzyli na to, jak polskie kobiety urządzają sobie radosne imprezy po udanej aborcji „na życzenie”. Kobiety, nie dajcie sobie wmawiać, że aborcja jest jakimś dramatem. Czasami żałuję, że matka mnie nie wyskrobała. Gdyby to zrobiła, nigdy nie zetknąłbym się z czymś tak ohydnym, nikczemnym i obłudnym jak ideologia katolicka.
Syberia czyli Сибирь и он
Eto nieprawilno, mówi szwagrowi Saszy Dima w rozmowie telefonicznej. Chwilę później Sasza dokonuje próby samobójczej - i chętnie bym się tym przejął bardziej, ale nie widzę, by twórcom filmu na tym zależało. Ostatecznie odrzucona miłość to nie takie rzadkie zjawisko, a jakoś nie dochodzi na tym tle do masowych samobójstw. Mimo że to Rosja, a raczej jej syberyjskie zadupie, są tam jacyś geje, więc mogłoby się Saszy udać znaleźć kogo innego. Przypadek zrządził, że Sasza i Dima wyruszają w podróż do babci, która przestała dawać znaki życia. Zadziwiająca to podróż, bo jej część odbywa się konno, wiele pustkowi trzeba przebyć, żeby dotrzeć do celu, a fakt, że u boku byłego kochanka, sprawy nie ułatwia. Bardziej w tej podróży liczy się jej klimat niż same zdarzenia, choć w końcu dochodzi do zajść brutalnych z brutalnymi konsekwencjami. Cóż za melodramat, podsumował zakończenie Kwiatek, z czym oczywiście wypada się zgodzić. Nie jest jasne, jak taki smutny film o ciężkiej doli geja mógł powstać we współczesnej, homofobicznej Rosji. Nie ulega wątpliwości, że można napisać wiersz czy książkę, ale zrealizować film? Ktoś powie: a Przesłuchanie, które powstało w PRL-u? No tak, ale nigdy nie trafiło do dystrybucji. Może jednak aparat państwa nie kontroluje w Rosji wszystkiego? A może jestem naiwny, może film jest listkiem figowym dla władz, które teraz mogą mówić, że nie ma w Rosji cenzury. Bo ja w ogóle jestem niesłychanie naiwny, nie wierzę w płaską Ziemię, reptilian, starożytnych kosmitów i bezpłatną służbę zdrowia.