To, przyznaję, nawet lepsze od sióstr artykulantek z Dobrego omenu.
Strony
▼
poniedziałek, 25 maja 2020
Wojciech Orliński mówi
Wygląda na to, że zakonnica z naszego ukochanego zakonu sióstr pregnantek przechodzących na pasach już weszła na te pasy, już 20 punktów procentowych spadło panu prezydentowi. [X]
Maciej Głogowski mówi
Proszę o maile osoby, które mają następującą życiową sytuację. Naprawdę chciałbym wiedzieć, ile osób z państwa ma taką sytuację, proszę o mail na adres ekg@tok.fm. Wyobraźcie sobie państwo, że macie wspólnotę majątkową i wzięliście państwo kredyt na zakup nieruchomości, na przykład domu. Jako małżonkowie wzięliście ten kredyt i kupiliście tę nieruchomość, a następnie przeprowadziliście rozdzielność majątkową w taki sposób, że kredyt został u małżonka, a do drugiego małżonka trafiła ta nieruchomość. Ale ten małżonek z kredytem nie ma zabezpieczenia na ten kredyt, bo ta nieruchomość trafiła do drugiego małżonka. To jest ciekawa sytuacja. Mamy taki przypadek w Polsce, nawet członek rządu ma taką sytuację. (...) Czy państwu ktoś na takie rozwiązania pozwala? [X]
piątek, 22 maja 2020
Magiczne noce czyli Notti magiche
Jak przyjemnie utwierdzać się w stereotypie! Tym razem chodzi o pogląd, że komedie włoskie to nie są filmy do śmiechu. Kto, jak nie Dante ze swoją Komedią, najlepiej nam o tym przypomina. Nie znaczy to, że nie trafi się od czasu do czasu moment zabawny, ale to jakby przypadkiem, bo twórcom na ogół chodzi o co innego. A o co chodzi tym razem? O satyryczne spojrzenie na kino włoskie w roku 1990. No to mogiła, bo my, polskie wieśniaki, jesteśmy strasznie mało oblatani w realiach włoskiego przemysłu filmowego tamtych lat. Jeśli chodzi o domniemany uniwersalny wymiar tej opowieści, to nie można rzec, że go nie ma. Jest chyba jak najbardziej, utopiony w nieznośnym gadulstwie, przez cały czas ktoś coś mówi. Lektor powinien dostać za ten film podwójną stawkę, a biedny, oszołomiony widz nie może sobie (chwilowo jeszcze) dołożyć pamięci RAM do umęczonego mózgu, aby móc trawić na bieżąco tę gonitwę danych. Trójka głównych bohaterów to laureaci konkursu na scenariusz, fajtłapa z południa, toskański Casanova i mroczna panna z Rzymu, która unika podłużnych przedmiotów. No to żałuj, mówi Casanova. Wszyscy są podejrzani o morderstwo znanego producenta filmowego, a ich zeznania przed inspektorem (w trójkę naraz, bo takie miała włoska policja procedury) są kanwą opowieści. W myśl ogranych wzorców, żaden z nich mordercą nie był, choć każdy po trosze go zabił, jak nam na końcu ogłaszają z satysfakcją z głębi tego przesłania. Jako ubodzy duchem wolimy pomysł jednego z aktorów, który widział się w roli wyzyskiwanego, włoskiego robotnika eksponującego swój imponujący tors. Na ten film musimy jeszcze zaczekać.
Wesele na końcu świata czyli Top End Wedding
Biali rasiści powiedzieliby, że to jest kolejny akt kapitulacji. Jako komedia romantyczna film spełnia wszystkie Mamoniowe standardy, Lauren i Ned mają się poślubić i tuż po podjęciu decyzji zaczynają się piętrzyć trudności, które - co oczywiste - muszą doprowadzić do przedślubnego zerwania. Nawiązywanie do etniczności pomału staje się nową sztampą, ale przy okazji tego filmu nie należy z tego robić zarzutu. Problemy mogą pojawić się wtedy, gdy film aspiruje do rozliczania kolonizatorów z ich postępków wobec rdzennych mieszkańców. Ten nie aspiruje do niczego innego niż nostalgii za dawnymi obyczajami (szumnie nazywanymi mianem kultury), które dzisiaj praktykuje gromadka siwiutkich aborygeńskich babuń, nie szkodzi, że w ramach chrześcijańskich rytuałów. Podziw dla dawnych kultur nie powinien być bezwarunkowy. Nie powinien na przykład obejmować tlacatlaolli, potrawki z człowieka w kukurydzy, znanej wśród ludów pierwotnych Ameryki Południowej. Polskiego zwyczaju symbolicznego karania Żyda w trakcie obrzędów religijnych też nie byłoby mi specjalnie żal, gdyby go zaniechano. Wracając do filmu, jest całkiem sympatyczny, niektóre motywy komediowe są udane (zwłaszcza tatuś, który regularnie zamyka się w szafie i włącza If you leave me now), mamy ponadto szczyptę wspomnianej nostalgii oraz miłe wrażenie, że australijska przyroda sprzyja bosym spacerom po buszu. Nie rzucą się na ciebie pająki, węże, żaby i cała tamtejsza, słynąca z jadowitości fauna.
Isi i Ossi czyli Isi & Ossi
Wszystko niby gra w tym filmie, pomysł mieli dobry, choć zapewne niezbyt oryginalny, ale to jest ten rodzaj zarzutu, który chętnie się pomija, jeśli film nam się podoba. Isi to całkiem inteligentna dziewczyna, choć w sensie typowych standardów edukacyjnych – tępa jak półbut. Jej umysłowe niedostatki równoważy ambicja bogatych rodziców, którzy potrafili sprawić, że przeszła maturę, a teraz wysyłają ją na studia. A ponieważ są uparci, mająca inne plany życiowe Isi postanawia ich wkurzyć wiążąc się z Ossim, chłopcem ze społecznych dołów, w dodatku mającym nazwisko Markowski, zgroza. Ossi też ma coś do ugrania, bo Isi bez trudu podreperuje jego finanse, co za tym idzie – jego bokserską karierę. Zaczyna się od interesu, a skończy się tak, jak wszystkie romantyczne panny by sobie życzyły: miłość, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda. Ok, dobrze, przesadziłem, Boga w to nie wmieszali. Jeden ze stereotypów głosi, że kino niemieckie jest ociężałe, z czym się zgadzam mało entuzjastycznie, lecz tego filmu bronić nie będę. Chyba nie wiedzieli, na co się zdecydować. Wyszedł film z problemami z zabawnymi, przynajmniej z założenia, wstawkami. Temat styku różnych klas społecznych też mnie niezbyt pociąga, choć mam wrażenie, że to efekt polskiej idiosynkrazji. Z książki Hince'a o Queen utkwił mi w głowie ów fragment, w którym mowa była o pewnej niewieście, bodaj prawniczce pracującej dla zespołu, która pochodziła z wyższych sfer. Relacja w tonie: patrzcie, wysoko urodzona, a można z nią piwo wypić. Coś jednak może być na rzeczy.
Niewidzialny człowiek czyli The Invisible Man
Oglądanie filmu przeplatałem z rozmową na temat nieadekwatnych reakcji emocjonalnych, więc od razu zastrzegam, że tego tekstu nie należy czytać jeszcze bardziej niż innych wypotów na tym blogu. Taki szczegół nie powstrzyma mnie od pisania, skoro mottem epoki jest „Im bardziej Puchatek nie czytał, tym więcej dla niego pisano”. Pomysł tego filmu bardzo mi się spodobał, tylko żeby jeszcze to nie był thriller! Ale cóż by to mogło być w zamian? Romkom? Film kostiumowy? Dramat sądowy? Film o superbohaterze? Ostatnia opcja wygląda niby sensownie, ale od jakiegoś czasu filmy o supermocnych istotach nużą mnie potwornie, jakby cała ta supermoc kierowała się na potęgowanie nudy. Po namyśle thriller to jednak nie taki zły wybór. Główna bohaterka Cecylka uciekła od swojego naonczas widzialnego faceta, kiedy jeszcze mogła go przejrzeć na wylot i stwierdzić, że to nie jej typ manipulatora. Z początku niewidzialny był bardzo dyskretny, więc mamy tę nieco nadużywaną, ale nadal atrakcyjną sekwencję, kiedy Cecylka nie wie, czy jej się tylko wydaje, a potem próbuje przekonać innych, że się jej nie wydaje, i tak dalej. Potem już robi się dosłowniej, a niewidzialność okazuje się łatwa w użyciu, więc każdy może być niewidzialny, babcia też. To prowadzi do określonych rozwiązań fabularnych. Wiadomo, o którą babcię nam chodzi.
On the Basis of Sex
Ruth Ginsburg, sędzia Sądu Najwyższego SZA, rzeczywiście wystąpiła w końcówce filmu, ale oczywiście kto inny odegrał jej młodszą wersję. Ale, ale, a tytuł? Jak pisałem, obywatele naszego kraju z radosną emotką na obliczu przyjmują presję na ich biegłość w angielskim. Ma mama ma jeszcze braki w słownictwie, bo kupuje masło orzechowe crunchy, choć wolelibyśmy smooth. Podejrzewam też, że mama przetłumaczyłaby tytuł na „Z powodu seksu”, więc zapewne spotkałaby się z łagodną reprymendą ze strony rodaków, słynących z sieciowego bon tonu. Mamo, nie. Przepisy, regulacje, umowy – to dla Amerykanina sfera nieomal sacrum, dlatego wyspecjalizowali się w dramatach prawniczych. Czy ktoś poza Kieślowskim próbował zrobić to w Polsce? Oj, durny ty, a Anna Maria? Która już drugie pokolenie przekonuje Polaków jak powinny wyglądać porządne sądy... Wróćmy do tytułowego seksu, którego wiele w filmie nie zobaczymy. Zobaczymy natomiast naszą Ruth w trakcie walki o likwidację dyskryminacji prawnej ze względu na płeć, co przekłada się na setki konkretnych przepisów. Kobiety chętnie mówią o swojej dyskryminacji i jestem gotów do takiej dyskusji, ale po omówieniu punktu pierwszego, czyli niższego wieku emerytalnego dla kobiet. Temat wypracowania: dlaczego zróżnicowanie wieku emerytalnego ze względu na płeć nie dyskryminuje mężczyzn? Tego właśnie uczepiła się Ruth, kiedy znalazła (a raczej jej podsunięto) przepis dyskryminujący mężczyzn. W sensie finansowym chodziło o drobiazg, prawo do zwrotu podatku za opiekę nad starszą matką, które dziwnym trafem nie objęło nieżonatych facetów. Jeśli jednak wysoki sąd uzna, że to dyskryminacja ze względu na płeć, otwiera się puszka Pandory, jakby to widziała konserwa, lub – w oczach lewicy – droga do sprawiedliwej zmiany prawa, które w Ameryce lat siedemdziesiątych ciągle widziało kobiety jako własność męża. Błahostka to niby, ale karta kredytowa wydawana tylko na męża? Film jest niezły, jeśli chodzi o przemycenie w fabule argumentacji za równouprawnieniem. Jest to forma feminizmu, którą popieram i szanuję. Trzeciej fali, która widzi opresję, kiedy mężczyzna rozstawi nogi siedząc w metrze, a której nie przeszkadza los kobiet w szariacie, nie jestem już w stanie brać serio. Sztampa w filmie polega na tym, że trochę zbyt wiele jest tu postaci, które mówią: Ruth, daj spokój, to się nie uda, a potem jej kibicują. W tym znakomita jak zwykle Kathy Bates. Ogólnie rzecz biorąc, znowu jesteśmy przekonywani, że nie wystarczy sama słuszność sprawy, bo potrzeba jeszcze sprytu, aby ją przeprowadzić. My to już od dawna wiemy, niestety, a dziesięciolatki, którym taka nauka by się przydała, na pewno jej nie wchłoną oglądając ten film.
Funny Cow
Jesteśmy w Polsce tak dobrzy w angielskim, że nikt nie pomyli „funny” z „fanny”, mam nadzieję. Wszelako nieomylność ogranicza możliwość cudownej pomyłki, która bywa motorem postępu. Lub choćby pozwala wyrazić pewną prawdę w sposób przypadkowo, lecz znakomicie przylegający do rzeczywistości, jak to się przydarzyło pewnej pilnej uczennicy, która omawiając na lekcji angielskiego stosunki amerykańsko-polskie używała słówka „intercourse”. To zabawne, że głównej bohaterki nie znamy z imienia, lecz jedynie z pseudonimu scenicznego, pod którym występuje jako lokalna stand-uperka. To w zasadzie jeden z niewielu zabawnych aspektów filmu, poza paroma tekstami wygłaszanymi przez panią Cow w czasie występów. Bo życie miała ona przykre, od dzieciństwa po dorosłość, kiedy sama sobie komplikuje sprawy, wiążąc się nie z tymi facetami. A jak się przytrafi ten fajny, to nie wyjdzie, a na przeszkodzie stała zbytnia szczerość pani Cow. Zaliczamy jej to na plus, bo wiele innych osób machnęłoby ręką w jej sytuacji. Analiza rozkładu pożycia jest pobieżna, czytaj: nieistniejąca, od romantycznej sceny bzykanka w aucie do kłótni o frytki dzieli nas jedno cięcie, w którym mija parę lat akcji. W dalsze detale historii wchodzić nie będę, a z lotu ptaka patrząc powiedziałbym, że to ulubiona przez Angoli opowieść o bohaterze, któremu rodzina i środowisko odmawia prawa do bycia kimś innym, albo przynajmniej bardzo to utrudnia. Ze względu na ponuractwo powinienem zamiast „ptaka” użyć „nietoperza”. Esprit d’escalier.
sobota, 9 maja 2020
Moja rekomendacja dla Sądu Najwyższego w przedmiotowej kwestii rozpiździaju wyborczego
Z góry uprzedzam, że nie ja ją wymyśliłem, lecz szacowna głowa, której w tej chwili nie jestem w stanie przypisać do konkretnej osoby. Sąd Najwyższy wreszcie zaczyna odpowiadać standardom obecnej władzy, mającej pewne oczekiwania wobec instytucji państwowych, z których najważniejsze jest to, aby spełniać jej oczekiwania. SN ma uznać nieważność wyboru prezydenta po jutrzejszych „wyborach”. Władza zapomniała podać nazwisko wadliwie wybranego prezydenta, ale to można nadrobić. Ustalenie nazwiska zleci się młodszemu referentowi z biura zastępcy sekretarza stanu, który wyśle mail do SN. Jeśli referent zabaluje i skacowany nie wyśle, to SN miałby pole manewru, mógłby odrzucić sprawę jako organ pozbawiony kompetencji. Tak mi się wydawało do niedawna. Tymczasem przecież „wybory” nie zostały przez nikogo odwołane! Są prawnym faktem! Wobec tego ich wynik będzie taki, że każdy z kandydatów otrzymał tę samą liczbę głosów, więc wszyscy przechodzą do drugiej tury za dwa tygodnie. I to jest moja ulubiona interpretacja obecnej sytuacji. Niegdysiejsza koncepcja początków życia na naszej planecie zakładała istnienie zupy pierwotnej, w której wedle różnych ujęć pływały gotowe organy lub choćby aminokwasy. W sensie prawnym nasz kraj w szybkim tempie cofnął się do stanu owej zupy pierwotnej, która raczej nie jest krupnikiem rozstrzygnięć. Jest szambem, z którego są możliwe wynurzenia. Jestem tego najlepszym przykładem.
poniedziałek, 4 maja 2020
Starość aksolotla (Jacek Dukaj)
Niedawno narzekałem na powieść z gatunku space opera, w której brakowało mi szaleństwa. A przecież szaleństwo uwielbiamy - z niezbędnym zastrzeżeniem - jeśli jest zamknięte między okładkami ebooka lub między napisami wstępnymi i końcowymi. Szaleństwo wylewa się jednak poza te wąskie ramy, wsącza się w przepisy prawa podatkowego i eksploduje fajerwerkami politycznymi. Książka nowością wydawniczą nie jest, więc pozwolę sobie na coming out - mamo, tato, lubię rzodkiewkę. Wróć, coming out w kwestii bodźca czytelniczego, którym był belgijski serial Kierunek: Noc, niby na podstawie Dukaja. W moim rankingu ściem - mocna piąta pozycja. Historia o samolocie uciekającym przed zabójczym słońcem pojawia się w opowieści jako wzmianka na jednej z 247 stron, raczej jako miejska legenda, w której nie brał udziału żaden z bohaterów. Mówiąc po ludzku, serial jest spin-offem książki. Punkt startowy powieści to nasza niedaleka przyszłość, w której możliwe będzie sprzęganie mózgu z elektroniką, a nawet jego cyfryzacja, choć to technologia w powijakach. I taka musiała wystarczyć, kiedy w Ziemię uderzył śmiercionośny promień, który wyczyścił planetę z całej biosfery. Na pomysł przetransferowania się do sieci wpadł Grześ i paręnaście tysięcy innych osób, które rozpoczęły nowe, dziwne życie, w postaci fizycznej jedynie jako pasażerowie licznych maszyn z opcją zdalnego sterowania, które zostały po zagładzie. Świat zaludniły (tak jakby) transformery. Historia przyszłości podzielona jest na trzy części: tysiąc, dziesięć i sto tysięcy dni PostApo. Cyfrowy Grześ jest praktycznie nieśmiertelny, ale jak długo można to znosić? Szaleństwo nie polega tylko na katastrofalnej zmianie świata, wizja autora jest totalna, mamy wrażenie, że poznajemy tylko fragment wyobrażonego uniwersum, pełnego niespodzianek, z których tylko część nam ujawniono. Choćby ten morfeusz, czyli wyśniony przez transformery moduł snu, którego były pozbawione przez lata. Teraz mogą włączać go kręcąc potencjometrem od zera do stu, od niezakłóconej jawy do pełnego odlotu. I tu właśnie trzeba Dukaja, żeby opisać, jak to wpływa na percepcję. Albo ten cudowny pomysł ze zdziczałym botem IRS-u, który stał się u-botem. W szaleństwie Dukaja jest metoda, ale należy lojalnie ostrzec, że duża część fabuły, albo raczej języka, wisi na informatycznym żargonie. Dla mnie dialog typu
[22]
Addony do programów leczących z uzależnień potrafią całkowicie zmienić osobowość człowieka, łącznie z jego orientacją seksualną, genderem, poglądami politycznymi, wiarą religijną i tożsamością etniczną.
[62]
Trzymam się z daleka od pojebańców i linuxowców.
[116]
Pod kodem QR znajduje się program umożliwiający wydrukowanie figurek Star Troopera na drukarkach 3D
Należałoby wspomnieć, że to jest książka nie tylko z obrazkami, ale też z kodami QR prowadzącymi do muzyki i programów wspomnianych wyżej. Obrazki ładne, ale bez nich książka niewiele by straciła. Niby jotpeg wart jest tysiąca słów, ale to waluty niewymienne, o czym na przykład przekonała siebie (i nas) Szymborska w eseju o Vermeerze.
SoulEater emotnął pytajnik.brzmi niczym Mickiewiczowska woda dysząca spod zielonych pleśni, ale w innych uszach będzie to zgrzyt metalu o szkło. Momentami przypomina mi Dukaj Raya Aldridge'a, autora świetnych opowiadań o stechnicyzowanym świecie przyszłości. Ale tylko momentami, bo jako autor jest niepodrabialny.
Grzesiu emotnął wzruszenie ramionami. (57)
[22]
Addony do programów leczących z uzależnień potrafią całkowicie zmienić osobowość człowieka, łącznie z jego orientacją seksualną, genderem, poglądami politycznymi, wiarą religijną i tożsamością etniczną.
[62]
Trzymam się z daleka od pojebańców i linuxowców.
[116]
Pod kodem QR znajduje się program umożliwiający wydrukowanie figurek Star Troopera na drukarkach 3D
Należałoby wspomnieć, że to jest książka nie tylko z obrazkami, ale też z kodami QR prowadzącymi do muzyki i programów wspomnianych wyżej. Obrazki ładne, ale bez nich książka niewiele by straciła. Niby jotpeg wart jest tysiąca słów, ale to waluty niewymienne, o czym na przykład przekonała siebie (i nas) Szymborska w eseju o Vermeerze.
Pożegnanie z nocą czyli L'adieu à la nuit
Zapewne nie jest to film, który przejdzie do historii kina, nic w nim nowatorskiego, ani zaskakującego, ale według mnie porusza ważny temat. Do babki Muriel (Deneuve) przyjeżdża po dłuższym czasie wnuk Alex, który ku jej zaskoczeniu stał się pobożnym muzułmaninem. Historia rodzinna jest taka, że babka zastąpiła Alexowi matkę, kiedy ta zmarła, więc jej relacja z wnukiem ma charakter nieco specyficzny. Przewidywałem dwa sad endy - i trafiłem, więc fabuła nie jest wielce oryginalna. Najbardziej przejmujący moment nastąpił, gdy Fouad, wyleczony z fanatyzmu chłopak, powiedział Muriel, że już straciła wnuka, który pragnie zostać męczennikiem za ISIS. Mimo to Fouad próbuje jej pomóc, a z jakim skutkiem? - powiedzmy, że bez zgonów. Fanatyzm miewa różne odcienie, bywa polityczny, kiedy wiadomo-która partia ma rzeszę gorących zwolenników odpornych na krytykę obiektu ich afektu. Bywa religijny jak w przypadku Alexa, ale to dotyczy też wiadomo-którego radia, któremu wyznawczynie potrafią dla przykładu przekazać kwotę przeznaczoną na studia syna (przypadek mi znany). Sytuacja Muriel jest oczywiście ekstremalna, a jej główny dylemat polega na tym, jak dorosłemu człowiekowi wybić z głowy chore idee. Po dobroci się nie da, niestety.
sobota, 2 maja 2020
Pocztówki z Iranu. Pod skrzydlatym słońcem (Tomasz Larczyński)
Mniej niż autora interesuje mnie rodzaj zabudowy, choć nie można mu zarzucić, że bardzo się na tym skupia. Najciekawsze oczywiście są informacje o życiu mieszkańców Iranu pod szariackim butem, z licznymi nawiązaniami do historii tego kraju. Iran nie zapomniał o tym, że kiedyś był Persją, a dominującą tu niegdyś religią był zoroastryzm, od którego zresztą wywodzi się najważniejsze irańskie święto. Słabo tolerowane niedobitki zoroastrian nie wydały jeszcze w Iranie ostatniego tchnienia, a pozostałości dawnego kultu w postaci posągów nie są taką rzadkością. Trzeba też pamiętać, że ludność tego kraju to mozaika różnych narodowości, nie wszystkie mówią językiem perskim, który ma zresztą wiele narzeczy w samym Iranie i w krajach ościennych (Afgańczycy posługują się swoją perszczyzną, na realia polskie przekładam to sobie tak, że Śląsk - gdyby miał odrębną państwowość - miałby swoją odmianę języka polskiego). Większa część kraju to słona i spalona słońcem pustynia, zdaje się, że dawne cywilizacje umiały tu lepiej gospodarować wodą niż Republika Islamska, która dokonała tego, czego jeszcze niedawno nikt sobie w Iranie nie wyobrażał - całkowitego wysuszenia głównej rzeki Zajande. Cóż, jeśli się postanawia uprawiać ryż w suchym kraju, taki musi być koniec. Inna ciekawostka to irańskie meczety, które nie tyle są budowlami, a placami obwarowanymi ścianami, i to niekoniecznie czterema. Autor przypomniał mi o prawie Lewisa-Mogridge'a, które sprawdza się nawet na irańskich czternastopasmowych autostradach. (Mają rozmach, s....)
[54%, o podróży powrotnej, której etap polski wcale nie jest końcem przygód]
Można wracać wózkiem inwalidzkim z Kuala Lumpur z przesiadkami w Rio de Janeiro, Władywostoku i Kinszasie, a największe prawdopodobieństwo złapania jakiegoś zakrzywienia i tak czeka dopiero gdzieś w przykładowym Radomiu.
[65%, na równinie rzeki Zajande]
Nad polami co kawałek wznoszą się bogato zdobione, szerokie, gliniane wieże, gęste jak wiatraki na przedwojennych Żuławach, przypominające strażników doglądających miękkich łanów. Ich pochodzenie jest zresztą tyleż prozaiczne, co oryginalne – to ogromne, stare gołębniki służące do produkcji nawozu. W Persji nie marnowano cennej ziemi oazy na pastwiska dla bydła, stąd też dla podtrzymania plonów posiłkowano się właśnie ptakami, które w wewnętrznych ścianach wież, na specjalnie przygotowanych półkach zakładały gniazda, a gotowy towar wystarczyło zebrać z podłogi.
[68%, o robotnikach recytujących z pamięci Hafiza]
Czy sytuacja, w której robotnicy fabryczni znają na pamięć Mickiewicza, nie była przypadkiem marzeniem utopijnej lewicy? Iran to kraj, w którym tak właśnie bywa (to znaczy – nie z Mickiewiczem). Złe języki zaraz odpowiedzą, że przecież Islamska Republika ma tyle wspólnego z lewicowym projektem co Witold Waszczykowski ze sztuką dyplomacji, ale to raczej kwestia wielowiekowego zżycia perskiej poezji z ludem, a jeśli ajatollahowie coś tu od siebie dołożyli, to masową alfabetyzację, do czego przecież trudno się przyczepić.
[85%, zabawny opis pobytu w „turystycznym” Abarkuhu]
A kiedy jeszcze ta choinka pod płotem w końcu wykituje, w ogóle będzie dramat.
Najfajniejsze w tej w tej aspirującej do atrakcji turystycznej mieścinie były puste, ale drogie hotele, do których chcieli go zakwaterowąć. Z relacji autora wynika, że najczęściej sypiał w domach zwykłych ludzi, którzy chętnie zapraszali cudaka z innych stron świata, trochę z ciekawości, trochę z gościnności. Wspomniana „choinka” to cyprys-matuzalem, czterysta krzyżyków na karku.
[94%, o Hafizie, piewcy wina kpiącego z mułłów - to jakby Oscar Wilde był czczonym w Polsce autorem]
Nasz poeta tak naprawdę nazywał się Mohammad Szams ad-Din, hafiz to ktoś znający Koran na pamięć i umiejący go wyrecytować na siedem różnych sposobów intonacji. Mohammad zresztą znał ich ponoć aż 14. No cóż, jakoś zarabiać na życie w islamskim państwie trzeba.
Dlatego ponoć ze względu na ową „hafizowatość” nie został wygumkowany przez ajatollahów z kultury współczesnego Iranu.
[97%, skąd my to znamy?]
Tym razem podczas powrotu padło na komedię Jaszczurka (Marmoulak) Kemala Tabriziego [wyświetlaną w autokarze - G.]. Film leciał bez żadnych obcojęzycznych napisów, więc były pewne trudności ze zrozumieniem fabuły, ale ogólnie sprowadza się to do ucieczki drobnego złodziejaszka o tytułowej ksywie. Przebiera się on za mułłę i zaszywa się w przygranicznej wiosce, gdzie mimo że nie posiada teologicznego wykształcenia, wygaduje jakieś piramidalne bzdury, a ludzie i tak traktują go z nabożną czcią, bo przecież ma strój mułły (to znaczy ukradł go). Swoją drogą, mimo ideologicznie słusznego zakończenia, zaskakująco odważny film jak na oficjalną dystrybucję (produkt odwilży czasów Chatamiego, ale na DVD wciąż legalnie dostępny). Jak dla mnie to celna metafora właśnie dzisiejszego Iranu. Islamskiej Republiki, która, choć formalnie przepojona religią, to przecież znajduje się na takiej pozycji, że można w jej imię dokonać dowolnego wyboru.
(...)
W pewnym momencie miałem już tak dość IRIB [oficjalnego irańskiego kanału TV - G.] i wrestlingu, że odszukałem na satelicie (w tej górskiej wiosce!) TVP Info. Z ulgą włączyłem polską państwową telewizję, bo przecież przy wszystkich naszych narzekaniach na PiS-owski reżim obejrzenie czegoś, co zachowuje szeroko pojętą świeckość, jest prawdziwym oddechem wolności.
Tak założyłem, tymczasem pierwsze, na co się natknąłem, to transmisja obrad Konferencji Episkopatu Polski.
[54%, o podróży powrotnej, której etap polski wcale nie jest końcem przygód]
Można wracać wózkiem inwalidzkim z Kuala Lumpur z przesiadkami w Rio de Janeiro, Władywostoku i Kinszasie, a największe prawdopodobieństwo złapania jakiegoś zakrzywienia i tak czeka dopiero gdzieś w przykładowym Radomiu.
[65%, na równinie rzeki Zajande]
Nad polami co kawałek wznoszą się bogato zdobione, szerokie, gliniane wieże, gęste jak wiatraki na przedwojennych Żuławach, przypominające strażników doglądających miękkich łanów. Ich pochodzenie jest zresztą tyleż prozaiczne, co oryginalne – to ogromne, stare gołębniki służące do produkcji nawozu. W Persji nie marnowano cennej ziemi oazy na pastwiska dla bydła, stąd też dla podtrzymania plonów posiłkowano się właśnie ptakami, które w wewnętrznych ścianach wież, na specjalnie przygotowanych półkach zakładały gniazda, a gotowy towar wystarczyło zebrać z podłogi.
[68%, o robotnikach recytujących z pamięci Hafiza]
Czy sytuacja, w której robotnicy fabryczni znają na pamięć Mickiewicza, nie była przypadkiem marzeniem utopijnej lewicy? Iran to kraj, w którym tak właśnie bywa (to znaczy – nie z Mickiewiczem). Złe języki zaraz odpowiedzą, że przecież Islamska Republika ma tyle wspólnego z lewicowym projektem co Witold Waszczykowski ze sztuką dyplomacji, ale to raczej kwestia wielowiekowego zżycia perskiej poezji z ludem, a jeśli ajatollahowie coś tu od siebie dołożyli, to masową alfabetyzację, do czego przecież trudno się przyczepić.
[85%, zabawny opis pobytu w „turystycznym” Abarkuhu]
A kiedy jeszcze ta choinka pod płotem w końcu wykituje, w ogóle będzie dramat.
Najfajniejsze w tej w tej aspirującej do atrakcji turystycznej mieścinie były puste, ale drogie hotele, do których chcieli go zakwaterowąć. Z relacji autora wynika, że najczęściej sypiał w domach zwykłych ludzi, którzy chętnie zapraszali cudaka z innych stron świata, trochę z ciekawości, trochę z gościnności. Wspomniana „choinka” to cyprys-matuzalem, czterysta krzyżyków na karku.
[94%, o Hafizie, piewcy wina kpiącego z mułłów - to jakby Oscar Wilde był czczonym w Polsce autorem]
Nasz poeta tak naprawdę nazywał się Mohammad Szams ad-Din, hafiz to ktoś znający Koran na pamięć i umiejący go wyrecytować na siedem różnych sposobów intonacji. Mohammad zresztą znał ich ponoć aż 14. No cóż, jakoś zarabiać na życie w islamskim państwie trzeba.
Dlatego ponoć ze względu na ową „hafizowatość” nie został wygumkowany przez ajatollahów z kultury współczesnego Iranu.
[97%, skąd my to znamy?]
Tym razem podczas powrotu padło na komedię Jaszczurka (Marmoulak) Kemala Tabriziego [wyświetlaną w autokarze - G.]. Film leciał bez żadnych obcojęzycznych napisów, więc były pewne trudności ze zrozumieniem fabuły, ale ogólnie sprowadza się to do ucieczki drobnego złodziejaszka o tytułowej ksywie. Przebiera się on za mułłę i zaszywa się w przygranicznej wiosce, gdzie mimo że nie posiada teologicznego wykształcenia, wygaduje jakieś piramidalne bzdury, a ludzie i tak traktują go z nabożną czcią, bo przecież ma strój mułły (to znaczy ukradł go). Swoją drogą, mimo ideologicznie słusznego zakończenia, zaskakująco odważny film jak na oficjalną dystrybucję (produkt odwilży czasów Chatamiego, ale na DVD wciąż legalnie dostępny). Jak dla mnie to celna metafora właśnie dzisiejszego Iranu. Islamskiej Republiki, która, choć formalnie przepojona religią, to przecież znajduje się na takiej pozycji, że można w jej imię dokonać dowolnego wyboru.
(...)
W pewnym momencie miałem już tak dość IRIB [oficjalnego irańskiego kanału TV - G.] i wrestlingu, że odszukałem na satelicie (w tej górskiej wiosce!) TVP Info. Z ulgą włączyłem polską państwową telewizję, bo przecież przy wszystkich naszych narzekaniach na PiS-owski reżim obejrzenie czegoś, co zachowuje szeroko pojętą świeckość, jest prawdziwym oddechem wolności.
Tak założyłem, tymczasem pierwsze, na co się natknąłem, to transmisja obrad Konferencji Episkopatu Polski.
Richard mówi do widzenia czyli The Professor
Że u Richarda zdiagnozowano zaawansowanego raka, dowiadujemy się na samym początku filmu. Zostało mu pół roku bez leczenia, albo rok lub nieco dłużej w przeciwnym razie. Wybiera to pierwsze. Tytuł polski nie jest zły, mówi więcej od oryginalnego, a jedynie to „do widzenia” jest lekko chybione, bo zakłada możliwość ponownego spotkania po śmierci, co wcale takie oczywiste nie jest. Ale rozumiemy, taka konwencja, Terminator też mówił „hasta la vista”, a przecież nie miał na myśli umówienia się za tydzień z kimś, komu właśnie przedziurawił mózg. Pytanie, czy „do widzenia” Richarda jest frapujące lub poruszające. O swojej diagnozie nie mówi z początku nikomu poza przyjacielem z uczelni, więc nawet nieco się dziwimy, że tak łatwo tolerowane są dydaktyczne wybryki, jakich się dopuszcza wiedząc o chorobie. Uniwersytet wygląda bardzo szacownie, profesorowie pod krawatem, nie w polarowych bluzach, jak to często bywa na polskich ujotach. Alkohol i trawka w czasie zajęć? Niby szok, ale uchodzi, bo jak później się dowiadujemy, Richard ma stałą posadę, czyli jest nietykalny niczym szef NIK, organ konstytucyjny. Jeśli zaś o organy chodzi, to po latach przestają być nietykalne i wracają do użycia w układach niesakramentalnych i nie zawsze heteroseksualnych, co zobaczymy w dość zabawnej scenie. Im dalej, tym ckliwiej, bo Richardowi coraz ciężej wychodzi udawanie, że jest wsio ok. Nie powiem, że jego los mało mnie obszedł, ale jednak nieco mniej niż bohatera Inwazji barbarzyńców, filmu na bardzo podobny temat. Inna rzecz to Depp w roli głównej, któremu nie zarzucam złego aktorstwa, wręcz przeciwnie, ale w paru momentach było wrażenie, że znowu oglądam jego stare wygłupy. Klątwa Jacka Sparrowa.
Bohater ostatniej akcji czyli Last Action Hero
Czy tytułu nie należało przetłumaczyć raczej jako Ostatni bohater akcji? Kij z tym, bo w żadnej wersji tytułu nie widzę wielkiej wartości dodanej. Omawiany okaz to staroć, o którym mało kto wspomina, ale jakoś dziwnie się złożyło, że zapamiętałem ten film z czasów przedmultipleksowych, to była środa, trzy dni po wyginięciu dinozaurów. Dzisiaj do obejrzenia skłoniła mnie książka Saramago o śmierci w rozterce, bowiem w tym filmie śmierć jest również jednym z bohaterów. Jakie meandry fabuły sprowadziły tę postać do Nowego Jorku, tego nie wyjawię, za to bez ryzyka można zdradzić, że bardzo nam się spodobała interwencja Danny'ego w akcję Hamleta. Szekspir wiedział, co pisał, kiedy wspominał o śniących filozofach, którzy przecież nie mieli szans domyślić się tego, że wystarczy obsadzić Szwarcego w roli księcia i nie byłoby wtedy tych biadań i wahań. Parę serii z kałacha, dobrze podłożony dynamit i sprawa załatwiona. Danny to chłopiec, który uwielbia filmy o policjancie Jacku Slaterze, granym przez Szwarcego. Pod magicznym pretekstem wchodzi do świata filmu, gdzie panują swoiste filmowe reguły, ale kiedy bohaterom udaje się przedostać do naszego świata, okazuje się, że upadek z trzeciego piętra może być bolesny, a kula może naprawdę zranić. Film jest nieco infantylny, ale parę pomysłów z zabawą konwencjami filmowymi wyszło świetnie. Szwarcy jest taki jak to zwykle on, ale trochę szkoda, że chłopiec Danny to nie była kreacja aktorska na miarę Osmenta, choć ówże jako dorosły też oszałamiającej kariery nie robi. Jak wygląda życie takich dojrzałych facetów rozpamiętujących sukcesy z dzieciństwa - to temat na inny, potencjalnie niezły film.