Gorąco popieram twórcze przeróbki klasyków na scenę i teatr autorski. Paradoksalnie wymaga to jednak sięgnięcia po materiał inny niż już napisane sztuki teatralne, bo ciężko przerabiać Mickiewicza lub choćby Mrożka. Pomysł z Guliwerem wydał mi się fajny, bo już jako dziecię czytałem wersję dla dzieci właśnie, więc nie bardzo mogłem pojąć, o co właściwie wkurzona była na Guliwera cesarzowa Liliputów, kiedy ugasił jej płonący pałac. Spoiler alert: ze sztuki też się nie dowiecie. Spektakl ma dwie części, pierwsza jest, rzekłbym, niesamowita, bo jest to niejako komentarz na temat - ni mniej, ni więcej - ludzkości, jej historii, obyczajów i błędnych mniemań. Tym tematem można by zapełnić niejedną bibliotekę, a ja tylko wspomnę o pieniądzu, jak powiedziano, najlepszym świadectwie wzajemnego zaufania. Czy to nie dziwne, że umówiliśmy się, że jakieś papierki mają wartość, która kiedyś, owszem, wiązała się ze złotem gdzieś zdeponowanym, ale już się od kruszcu uwolniła i może teraz wznosić się i opadać swobodnie. Kto się temu dziwi, niech najpierw wytłumaczy, czy złoto ma jakąś wartość, która nie jest kwestią umowy. Dzisiaj widzimy dalszy etap uwalniania się pieniądza - obecnie tylko mniej więcej jedna dziesiąta globalnego zasobu pieniędzy jest powiązana z banknotami i monetami, reszta to zapis cyfrowy. Zapamiętałem też poruszający monolog aktorki Iwony Bielskiej o przebaczaniu za winy naszych przodków, co mnie ciągnie od razu do konkretu, czyli mordu w Jedwabnem. Czemu miałbym za to przepraszać i kogo? Jeśli przynależność do tej samej grupy etnicznej czyni mnie winnym, to... to proszę przemyśleć swoje moralne standardy. Sytuacja najczęściej nie jest czarno-biała, rozkwitający kult żołnierzy wyklętych wciąż potyka się o bardzo niemiłe detale biograficzne - walczył z komuną, ale czemu wyrzynał Białorusinów? Sprawa się komplikuje, jeśli bohater jednego kraju gdzie indziej jest uważany za zbrodniarza. Resentymenty sięgają daleko, dla Litwinów do dziś Jogaila to zdrajca narodu. Podsumowując, gdyby dzisiaj na Ziemię przyleciał intergalaktyczny Guliwer, to taką by mógł usłyszeć opowieść o naszej planecie. Niestety drugi akt sztuki był tym, czego się nieco obawiałem, czyli przeniesieniem powieści na scenę. Niby awangardowo, w Guliwera wciela się to jedna aktorka, to druga, ale coś nie zagrało. To coś, to przerost umowności - jeśli czytam, to sobie mogę wyobrażać, ale jeśli widzę na scenie, to już tak prosto nie jest. Nadal były niezłe momenty, na przykład kiedy Guliwer opowiada o rządach swojego kraju, w którym starannie wyedukowani przedstawiciele zasiadają w parlamencie, aby wspólnie kształtować prawa zapewniające wszystkim szczęście i dostatek. Śmiechom nie było końca. Z kolei zły moment to sam początek drugiego aktu, który zaczyna się czarno-białym francuskim filmem z czasów kolonialnych. Wyświetlają wprawdzie jakieś napisy, ale małe i niewyraźne. Paręnaście bezsensownych minut. Już tego nie pamiętam, czytałem dawno, może rzeczywiście „Podróże Guliwera” to dzieło tak mocno mizantropiczne, jak to pokazano na deskach teatru. Nie ma tej uśmiechającej się głębi myśli, której pragnęła Szymborska. Głębia jest smutna, schorowana i na ostatnich nogach jak wspomniana aktorka Bielska, która w drugim akcie miała niemal coś w rodzaju zapaści i ledwo dociągnęła do końca. Tym razem nie zemdlała. Z jednej strony bardzo to nieprofesjonalne, czy aktorzy nie przechodzą badań okresowych? Ktoś powinien powiedzieć, kobieto, odpocznij, zadbaj o siebie! Z drugiej strony oczywiście włącza się współczucie i refleksja o świetnym monologu z pierwszej części. Nie wszystkim się włącza i wtedy mówią o spektaklu bardzo przykre rzeczy.
Strony
▼
środa, 29 maja 2019
Beata Szydło jedzie do Brukseli
W mózgowym zaćmieniu z okazji niebywałego sukcesu wyborczego Beaty Szydło postanowiłem porwać się na ułożenie huiku (specyficzny rodzaj haiku) na jej cześć.
Trybunał Stanu też się jej należy. A tym, którzy sądzą inaczej, zalecam ćwiczenia duchowe i umysłowe, w ramach których ujrzą, jak wspaniale Beata oczyści się ze wszelkich zarzutów.
poniedziałek, 20 maja 2019
Sam Seder mówi
Oto, co powiedział o żarcie Carla Benjamina, Brytyjczyka znanego z jutuba jako Sargon of Akkad. Żart dotyczył możliwości zgwałcenia jednej z parlamentarzystek.
Eurowizja 2019
Podobno tegoroczna Eurowizja stała na wyższym poziomie niż parę wcześniejszych. W zasadzie nie oglądam Eurowizji dla muzyki, a bardziej jako festiwal popowego kiczu, choć oczywiście doceniam niektóre kawałki bardziej niż inne. Jak usłyszałem, jury wystawia swoje oceny na podstawie wystąpienia organizowanego dzień wcześniej specjalnie dla jego członków z różnych krajów. Jest to mega głupie, bo przecież wszystkie te wystąpienia znane są wcześniej, a poza tym może hipotetycznie dojść do sytuacji, że w finale artyście pójdzie dużo lepiej lub dużo gorzej, więc oceny jury mogą być nieadekwatne do tego, co zobaczymy my, widzowie. Chętnie w ogóle skasowałbym jury, bo już mnie nieco nudzi przewidywalność niektórych krajów. Czy Grecy i Cypr zawsze muszą przyznawać sobie nawzajem wymarzone dwunastki? Czy kraje skandynawskie nie trzymają sztamy? Czy kiedyś Serbia da punkty Chorwacji i vice versa? Niby w tych jury są specjaliści, ale widać, że zamiast na pięciolinię patrzą raczej na linię polityczną. Głosy europubliki są dla mnie dużo ciekawsze. Miłe zaskoczenie jest takie, że publika polska przyznała dwunastkę Islandczykom, którzy w tym roku nie zaproponowali miłego europopu, lecz jego mieszankę z punkiem i innymi hardkorami. Przy okazji, chłopcy pokazali cojones, kiedy machali palestyńskimi flagami w czasie jednego z wejść. Na nasze pieniądze byłyby to transparenty z napisem „polish death camps”, pomijając kwestię, czy to jest w jakikolwiek sposób uzasadnione. Oprócz Islandii zdecydowanie podobała mi się Dunka (podróbka Katie Melua, ale nie szkodzi, to dobry wzór) i Słoweńcy z piosenką na bardziej intymne okazje niż ta. W kategorii wirującego seksu wygrywa Azer śpiewający falsetem - ze wstydem przyznaję, że jego piosenka przykleiła mi się do ucha. A zwycięski Holender? Nie był moim typem, ale chyba nawet jest lepszy niż mi się z początku wydawało, zwłaszcza jeśli się poczyta, o czym on śpiewa. W każdym razie zdecydowanie wolę jego zwycięski utwór od zeszłorocznego. Wróćmy do cojones, o których pisałem powyżej, ale i wcześniej, kiedy marudziłem, że Polacy nie umieją zrobić show. Okazuje się, że bardziej niż cojones trzeba pokazać żywą gotówkę, bo im lepszy show, tym większe koszty. A wiadomo, jak to jest, wydamy na Eurowizję, a następnego dnia w tabloidach będzie reportaż o pani Zofii z Sieradza, którą stać na purée z pół ziemniaka dziennie - i to bez dżemu. Prawdziwą rewelacją był gościnny występ Madonny, podobno wielką kasę wydali na to, aby mogła czuć się „zaszczycona” występem na Eurowizji. Rewelacja nie dlatego, że tak wielka gwiazda do nas zawitała, ale dlatego, że najzwyczajniej w świecie fałszowała. W nowszym kawałku pomógł jej doproszony wokalista i auto-tune. Na koniec oczywiście wspomnijmy, że Kurski zadziałał, jak się spodziewaliśmy: w powtórkach półfinału wycięto kawałek Dany International z całującymi się facetami. Tu linkuję pieśń dedykowaną Kurskiemu i całej tvp, której z przyjemnością ocierającą się o orgazm nie oglądam. A poniżej zamieszczam inspiracje dla Kurskiego do pracy nad sobą (Chingiz, Lazarev, Mahmood).
niedziela, 19 maja 2019
Manru (opera)
Operę skomponował Ignacy Paderewski, a premierę wystawiono w języku niemieckim w 1901 roku, choć jeszcze w tym samym roku była wystawiona wersja polska. Znawcą librett nie jestem, ale jeśli zestawić tekst tej opery z Królem Rogerem, to można przypuszczać, że Iwaszkiewicz pisząc Rogera popijał halucynogenne grzybki absyntem, a twórca Manru zajadał bigos z piwem. Ale szczęśliwie jednego uniknął - młodopolskiej maniery, wówczas wszędobylskiej. Tekst nie powala urodą, ale przynajmniej nie skrzypi poetycznością na siłę. Sama historia jest prosta, choć ma wymiar uniwersalny: Ulana, wiejska dziewczyna, zakochuje się w Cyganie Manru, przez co spotyka się z odrzuceniem, co jest również problemem Manru, który porzuca tabor dla ukochanej. Porzuca, ale nie do końca. Jak to zwykle w operze, postaci pierwszoplanowe mają przerąbane. Zwykle zanim umierają, rzecz poprzedzona jest długimi wstępami i ariami. Chora i umierająca Violetta w Traviacie niezmordowanie i przeciągle śpiewa o swojej niedoli do ostatniego tchnienia. A tymczasem w Manru wszystko rozgrywa się w ostatnich pięciu minutach, tak jakby Paderewski powiedział sobie „A, co mi tam!” (jak Cyganka Aza), „mam już dość tego cholerstwa, nad którym siedzę od ośmiu lat - finito!”. Muzycznie określiłbym operę jako hitową w porównaniu choćby z Tannhäuserem Wagnera, w akcie pierwszym i trzecim jest wiele wpadających w ucho arii i śpiewów chóralnych, które uwielbiam. Marszowy motyw z aktu trzeciego do złudzenia brzmi jak imperialny marsz z Gwiezdnych Wojen. Trudno podejrzewać kogokolwiek o plagiat, bo Manru to opera w zasadzie zapomniana, ale myśl jest pocieszna.
Muerte en Buenos Aires
Jeszcze raz niech dzięki będą opatrzności, że przeminęła moda kobieca z lat osiemdziesiątych. Nawet w Buenos Aires to mieli. Zaczyna się od trupa przy, którym czuwa policjant Ganso. Nieboszczyk pochodził z lokalnej arystokracji (w Argentynie podobno mają), a znany był również jako miłośnik chłopców, więc detektyw Chávez postanawia dokooptować sobie Gansa do współpracy, bo ów ostatni to młody i atrakcyjny koleś, który może pomóc w rozpracowywaniu sprawy w specyficznym środowisku. Sam Chávez ma żonę i dziecko i wcale nie podejrzewamy go o żadne ukryte motywy, całkiem inaczej niż w przypadku Gansa, który podejrzanie często bywa w różnych dziwnych miejscach i niby nie jest gejem, ale wydaje nam się, że chciałby wejść w intymne relacje z Chávezem. Wydaje się - to dobrze powiedziane. Kryminały bywają schematyczne, ten też po części taki jest, ale scena, w której uwolnione konie galopują po nocnych ulicach Buenos Aires, jest warta pieśni. Już wiemy z innej pieśni, że koni żal, zwłaszcza jednego, który... który ożyje w cudownej narracji redaktor Janickiej. Ja tylko jeszcze powiem, że jest twist w samym finale, choć nie dostarcza takiej satysfakcji jak odkręcenie dobrze zassanego słoika z ogórkami kiszonymi.
Cała prawda o Szekspirze czyli All Is True
To, że lubię Szekspira, wynika po części stąd, że znam go z tłumaczeń. Pisał niedługo po naszym Kochanowskim, więc poświęćmy chwilę na refleksję, jak oglądałoby się nam Szekspira, gdyby pisał po polsku w tamtych czasach. Łatwo by nie było, bo nie znam wielu ludzi, którzy dobrowolnie i z pasją zaczytywaliby się w Kochanowskim. Owszem, znamy tych parę wierszy, to „daj, czegoć nie ubędzie”, ale dłuższa lektura jest dość nużąca i wymaga wielu przypisów i objaśnień już na poziomie samego słownictwa. Tymczasem Szekspir tłumaczony współcześnie na pewno jest lepiej przyswajalny. Wyraźmy więc podziw dla świata angielskojęzycznego, że niezrażony archaizmem języka wciąż jest wierny Szekspirowi i otacza go swoistym kultem, w ramach którego nawet wybudowano replikę teatru The Globe w Londynie - ale i w Gdańsku! Dlatego też powstają wciąż nowe filmy o Szekspirze, ale - niestety - rzadko są ciekawsze od jego sztuk, jak zdarzyło się w omawianym przypadku. Tytuł polski jest średnio trafiony, bo sugeruje nawiązanie do jednej z wielu teorii spiskowych na temat autorstwa sztuk Szekspira. Niczego takiego w filmie nie ma, za to jest Szekspir, który wrócił do rodzinnego Stratfordu po katastrofalnym pożarze teatru - również dla jego wielbicieli, bo nic już potem nie napisał. Lata całe żył w Londynie, a rodzinę odwiedzał tylko okazjonalnie, za to oczywiście łożył na jej utrzymanie. Cóż, widzimy Szekspira emeryta, a poza dziadkiem Tapatikiem nie znam wielu interesujących postaci z tej kategorii. Uprawa ogrodu, rozpamiętywanie zmarłego przed parunastu laty syna i doraźne troski związane z córkami - jedna to stara panna, a druga to żona protestanckiego dewota - czyli emocje w rodzaju drożejącej pietruszki. Szekspira odwiedza hrabia Wriothesley grany przez McKellena, domniemany adresat jego nieheteroseksualnych sonetów. Uczucie było prawdziwe, lecz nieodwzajemnione, a pikanterii dodaje fakt, że sonety nigdy nie miały być ogłoszone. Dramat Judith, córki Szekspira, sprowadza się w istocie do tego, czego doświadczają masowo straumatyzowane amerykańskie nastolatki: tatuś nie poszedł na mecz baseballa, w którym grało dziecko. Psychoanalizy wtedy jeszcze nie było, ale i jest jednak szansa, że dziewczyna da sobie radę w życiu. Czego sobie i wszystkim życzę.
środa, 15 maja 2019
Eurowizja - pierwszy półfinał 2019
Zwyczajowo piszę coś o finale Eurowizji, tym razem nawet mam inspirację, aby wspomnieć o półfinale. Polska Tulia odpadła, ale to mnie smuci umiarkowanie, bo kiedyś wysłuchałem więcej niż trzech nagrań tego zespołu z rzędu i stwierdziłem, że dawno się tak nie wynudziłem. Ten rodzaj śpiewu robi wrażenie co najwyżej w jednej piosence, na której należy poprzestać. Wrażenia Tulia na europublice nie zrobiła, choć mógłbym ją zaliczyć do trzech oryginalnych propozycji wieczoru, dwie inne to mega dziwny Portugalczyk i Islandczycy, którzy miotali się między popem a metalem (pokochałem ich za reakcję o przejściu do finału - nawet jedną ręką pomachali, podczas gdy inni wstawali i podskakiwali jak dzieci z ADHD). Reszta to raczej sztampa, ale jak zwykle wyróżniająca się od polskiego występu fajnymi pomysłami na show. W Polsce po prostu nie wiedzą, z kim z Eurowizji się trzeba przespać, żeby mieć ten show. Albo komuś brakuje cojones. Nie zabrakło ich za to organizatorom. Zwolennicy teorii żydowskich spisków mogą teraz triumfować, bo bardzo wiele było akcentów homo. Jeden z prowadzących show wyznał, że jest gejem i wspominał o hiszpańskim mężu (dygresja: w Izraelu możliwe są tylko śluby religijne (!), więc nie mógł wziąć ślubu u siebie, za to państwo uznaje śluby zawarte za granicą, bez względu na skład płciowy). W czaszkach polskich prawiczków rodzi się podejrzenie, że to kolejna prowokacja wymierzona przeciw. Na scenie wystąpiła Dana International, która dzisiaj, po Conchicie, wcale już nie szokuje, a z Ameryki pożyczono kiss cam, czyli pokazywanie na telebimie par, które na ten widok się całują (widać na filmie poniżej). Całkiem sporo z nich było homo. Kurski, ty patrzysz i nie grzmisz? Mam nadzieję, że ktoś wpadnie na pomysł, aby opóźnić transmisję finału o parę minut i na bieżąco cenzurować, jak niegdyś plakietki WOŚP. To mój buraczano-piwny mokry sen. Cóż, gdyby dziewczyny z Tulii całowały się w trakcie występu, to być może osiągnęłyby coś więcej. Ale o tym się już nie przekonamy.
Bena Shapiro wymięk na żywo
Przez „wymięk” rozumiem angielskie meltdown, czyli sytuację, kiedy komuś publicznie puszczają nerwy, czego najczęściej wymiękczony potem żałuje. Ben Shapiro, cudowne dziecko amerykańskiej prawicy, przeprosił później za swoje zachowanie w czasie wywiadu z dziennikarzem BBC, Andrew Neilem. Pytania zadawane przez Neila były w uszach Shapiro tendencyjne i „lewicowe”, więc Ben zakończył wywiad przed czasem. „Gdyby pan zdawał sobie sprawę z tego, jakie to absurdalne, nie mówiłby pan czegoś takiego”, rzekł Neil oskarżony przez Shapiro o lewicowość, co w rosnącej skali błędnych hipotez odpowiada pomyleniu gówna z cukierkiem. To dobre podsumowanie większości stwierdzeń Shapiro, któremu podoba się drakońskie prawo pichcone w stanie Georgia, nakładające na kobiety kary do trzydziestu lat więzienia za aborcję po szóstym tygodniu życia. W odpowiedzi Ben atakuje chochoła, mówiąc o późnych aborcjach, ale jeśli w jego pojęciu późna aborcja zaczyna się po sześciu tygodniach, to równie dobrze można by przyjąć sześć dni, bo tyle Bozi zajęło dzieło stworzenia (mamy przy okazji odwołanie do świętych tekstów z popularnej mitologii, czyli majstersztyk w oczach prawiczków, bo to zawsze jest dobry pomysł, nawet jeśli jest idiotyczny). „Nauka uznaje, że życie zaczyna się od zapłodnienia”, twierdzi Ben, a ja przypomnę, że nauka uznaje, że dopiero po około dwudziestu tygodniach w zarodku wykształca się układ nerwowy, który może wytwarzać bodźce określane jako ból. Później Neil grilluje Shapiro pytaniami o faszyzm Obamy, o Palestyńczyków, którzy upodobali sobie życie w ścieku, i w końcu o konkretne wartości judeochrześcijańskie, od których odwrócił się Zachód - wszystko w związku z wcześniejszymi wypowiedziami Bena, który mówi tak szybko, że nic dziwnego, że rozum pozostaje w tyle za ustami, bo z możliwych strategii wybrnięcia z sytuacji Ben wybrał chyba opcję najgorszą, czyli zarzucanie Neilowi lewicowego przechyłu i tendencyjności (pomijając zagranie w stylu Millera: „jest pan zerem”), a jak sam Ben twierdzi, nie chodzi mu o nic innego niż o rywalizację na rynku idei. Na razie dobre idee Bena przegrały, bo nawet nie próbował uzasadnić, na czym polegały manipulacje Neila. Stwierdził po prostu fakt, bo tak się robi w kółkach wzajemnej masturbacji (angielskie circle jerk), w rodzaju wywiadów z Rubinem, który zasługuje tutaj na malutki przypis, skoro lansuje tezę o ideowej swobodzie myślowej w kręgach prawicowych. Wszystko mu gra, bo jako punkt odniesienia bierze kretyńskie wygłupy młodzieży z amerykańskich uniwersytetów, ale wchodzenie do łóżka z Shapiro, religijnie motywowanym homofobem, to już przesada w przypadku geja Rubina. Swoboda Rubina jest ograniczana taktem, bo niegdyś gościł hardkorowego homofoba i przez ponad godzinną rozmowę nie zapytał go o stosunek do gejów. Ów facet dopiero jakiś czas później usłyszał, że Rubin jest gejem, i wykonał gest w rodzaju obmywania ręki, którą podał Rubinowi, jakby tym samym włożył ją do szamba (źródło). Z trzech analiz wymięku Bena – Seder, Kulinski, Pakman – polecam ostatnią. „Dziękuję panu, panie Shapiro, za pokazanie nam, jak wściekłość nie powinna wpływać na publiczne dyskusje” - taką perełką ironii zakończył wywiad Neil, znowu nawiązując do tez Bena o agresji zatruwającej debatę w Ameryce.
poniedziałek, 13 maja 2019
Rationality Rules jest transfobem, bo...
Rationality Rules to tak naprawdę Brytyjczyk Stephen Woodford, który całkiem niedawno odwiedził Austin w stanie Teksas, które można by nazwać światową stolicą ateizmu, bowiem tam właśnie wystartował kiedyś cotygodniowy program telewizyjny, w którym lokalni ateiści rozmawiali z wierzącymi na temat ich wiary. A bywały to rozmowy ostre, w których argumenty za wiarą są niszczone za pomocą logiki i rozumu. Ateiści z Austin (Atheist Community of Austin czyli ACA) zasłynęli dzięki jutubowi i nadają do dzisiaj w każdą niedzielę. W ramach zlotu jutubowych ateistów w Austin mogliśmy zobaczyć Rationality Rules w paru wydaniach programów ACA. Kiedy wrócił do domu, przeczytał na fejsbuku ACA, że jest transfobem i że ACA przeprasza za dopuszczenie go do swoich programów. Ale dlaczego? Ano dlatego, że RR wypuścił niedawno filmik o transpłciowych kobietach w sporcie, czyli takich, które urodziły się jako mężczyźni. Nie znam innych sytuacji, gdzie zmiana płci budziłaby jakieś kontrowersje, nie mam problemów z nazywaniem transpłciowych kobiet po prostu kobietami, ale kwestia sportu jest jednak inna, bo ostatnio parę transpłciowych kobiet odniosło sukcesy w dyscyplinach, w których ważna jest siła lub szybkość. Statystyka jest nieubłagana, średnio mężczyźni są lepsi w tych dziedzinach niż kobiety, więc gdyby w ogóle zlikwidować podział na płci w sporcie (jest taki postulat), to w niektórych dyscyplinach po prostu nie byłoby kobiet. W swoim filmie RR przytacza podbudowane naukowo argumenty za odsunięciem byłych mężczyzn z zawodów dla kobiet, być może się myli, ale czy to go czyni transfobem? Czy rzucenie dość bezpodstawnego oskarżenia to działanie zgodne z zasadami ACA? Ciekawe to czasy, kiedy oczywisty sojusznik w kwestii praw osób transpłciowych, czyli RR, jest piętnowany, a tymczasem miliony ludzi w SZA i na świecie mogą być otwarcie transfobiczne, bo tak im mówi Jezus, Jahwe lub Allah. Znane zjawisko, odstąpienie od ortodoksji o włos jest dużo cięższym przewinieniem niż bycie w radykalnej opozycji.
Roman Wieruszewski mówi
Ale kto to? Profesor z PAN związany z Poznańskim Centrum Praw Człowieka. Chwilowo nie mam dostępu do podcastów Tok.fm, więc przytoczę wypowiedź niewiernie w sensie słownictwa, ale postaram się oddać sens. Na tapecie była kwestia ścigania Podleśnej za Matkę Boską w tęczowej aureoli. Nie można, mówi profesor, obrażać uczuć religijnych, tak jak mnie nie wolno obrażać gejów. Kwestia pierwsza: biskupi, księża i katolicy w ogóle mają prawo opowiadać swoje dyrdymały o gejach powołując się na swoją religię? Gdybym był typową śnieżynką z Zachodu, to mógłbym całkiem słusznie dostawać spazmów słuchając tych pierdoletów. (Tymczasem całkiem prawdopodobne spazmy dewotek nad tym, co tu napisałem, uchodziłyby za uzasadnione oburzenie.) Kwestia druga: co z tym obrażaniem? Gdyby o mnie chodziło, to obrażaj sobie gejów, ile wlezie, pod warunkiem, że nie wyciągasz wniosków, że należy ich linczować, czy dyskryminować. (Tu się otwiera szeroki temat, bo są rodzaje dyskryminacji, które są mi obojętne, np. zakaz kościelnego ślubu dla gejów, ale np. pomysł, aby gejów wtrącać do więzienia, już taki neutralny nie jest. Tu trochę zaczyna być ważne, kto mówi. Kaja Godek jako głos psychiatrycznej, marginalnej prawicy - niech mówi. Jako, przypuśćmy, wiceminister w rządzie koalicyjnym z „P”i„S” - nigdy w życiu. Nota bene, geje są dyskryminowani w Polsce, czyli samo zachowanie status quo jest podtrzymywaniem dyskryminacji - ale to inny temat.) Wiem jednak, że to obrażanie miewa jednak jakieś skutki w postaci samobójstw homoseksualnych licealistów, jednak strasznie ciężko powiązać jakąś konkretną wypowiedź, dajmy na to, Krystyny P. z czyimś samobójstwem. Większy wpływ na to miałby raczej szkolny katecheta ze swoimi standardowymi, homofobicznymi opiniami. Każdy homofob wypowiadający się publicznie powinien być świadomy, że może spowodować realną krzywdę. Czy to samo dotyczy antyklerykałów? Jak najbardziej, ale na razie nie zdołałem pojąć, jakiej realnej krzywdy doznali wierzący z powodu tęczowej Matki Boskiej. Pikanterii dodaje fakt, że element tęczy pojawia się w religijnej tandecie i wtedy jest ok. Chyba dlatego obecnie formułowane zarzuty wobec Podleśnej to umieszczanie wizerunku na śmietnikach i w wychodkach? A czemu Matka Boska nie miałaby inspirować wiernych do prawidłowej selekcji odpadów i zsyłać łaski udanych wypróżnień?
wtorek, 7 maja 2019
José
Czasami trzeba się dość boleśnie przekonać, że są ludzie, którzy całkiem serio wzięli Stendhala, kiedy mówił o zwierciadle przechadzającym się po gościńcu. Czasem zdarzy się, że w takim zwierciadle odbije się coś ciekawego, ale w większości będą to rozmowy o pogodzie i drożejącej marchwi, a jeśli nie masz genialnego słuchu Wiedemanna, to lepiej daruj sobie pisanie o nich. Zwierciadło wybrało się do Gwatemali, gdzie się płaci quetzalami, a jeden quetzal to mniej więcej pół złotego. Jest ono dość wścibskie, bo wkrada się do tych wszystkich hotelików, gdzie nasz José odbywa liczne stosunki homoseksualne, oczywiście pokazywane dość skromnie, choć jest trochę odważnej golizny. Domyślamy się, że nie jest łatwo być gejem w Gwatemali, zwłaszcza będąc synem matki dewotki, pomijając to, że w ogóle Gwatemala to kraj ciężki do życia, bo to stamtąd właśnie wyruszyła do Stanów słynna karawana paru tysięcy uchodźców, której zbliżanie się relacjonowały amerykańskie media powodując narastająca panikę w supermocarstwie. Zdaje się, że półzdechła ekonomicznie Grecja przyjęła wielekroć więcej uchodźców. Skądinąd zatem wiem, że nie jest łatwo w Gwatemali i nie potrzebuję żadnych filmów, aby się o tym przekonać. A jeśli dobrze pamiętam, sytuacja polityczna w tym kraju jest raczej ponura, ale o tym nie padnie ani słówko. Koncepcja twórców nie przewidziała żadnej ciekawej historyjki do zilustrowania gwatemalskiej biedy, w sumie słusznie - bieda fabularna idzie w parze z ekonomiczną. A ta para poszła w gwizdek.
W pełnym słońcu czyli Golpe de Sol
Trzech facetów po czterdziestce i jedna facetka. Z początku ich wypowiedzi odbieramy jak dialogi z Dramatu postaw moralnych Różewicza, bo nie wiadomo kto, co, gdzie i jak. Powolutku się wszystko wyjaśnia, ale to jedno wiadomo od początku: czekają na Davida, którego nie widzieli od dziesięciu lat. Musi to być ktoś o zniewalającej osobowości, skoro tak się nim przejmują. Sam David czasem mówi coś z offu nie pokazując buzi, a możemy się domyślać, że chce kogoś za coś przeprosić. Vasca za to, że przespał się z Joaną, czy też Francisca za to, że go zostawił dla Simáo, bo w sumie takie są jego dawne sprawki. Szczegóły pożycia z Davidem są w ogólnym zarysie znane naszym bohaterom, ale na jaw wychodzą nowe pikantne detale. Największym szczegółem, który chętnie bym poznał, jest to dziwne rozpamiętywanie postaci sprzed dziesięciu lat, które jest zwyczajnie śmieszne w przypadku ludzi z czterdziestką na karku. Naoglądali się oper mydlanych w tej Portugalii i uważają, że trzeba przeżywać dawne miłości jak panny z pensji. Film jest bardzo dobrze dopasowany do profilu outfilm.pl, choć należy ostrzec widzów, że do fabuły wkradł się wątek hetero.