Strony

środa, 29 maja 2019

Podróże Guliwera (w teatrze)

Gorąco popieram twórcze przeróbki klasyków na scenę i teatr autorski. Paradoksalnie wymaga to jednak sięgnięcia po materiał inny niż już napisane sztuki teatralne, bo ciężko przerabiać Mickiewicza lub choćby Mrożka. Pomysł z Guliwerem wydał mi się fajny, bo już jako dziecię czytałem wersję dla dzieci właśnie, więc nie bardzo mogłem pojąć, o co właściwie wkurzona była na Guliwera cesarzowa Liliputów, kiedy ugasił jej płonący pałac. Spoiler alert: ze sztuki też się nie dowiecie. Spektakl ma dwie części, pierwsza jest, rzekłbym, niesamowita, bo jest to niejako komentarz na temat - ni mniej, ni więcej - ludzkości, jej historii, obyczajów i błędnych mniemań. Tym tematem można by zapełnić niejedną bibliotekę, a ja tylko wspomnę o pieniądzu, jak powiedziano, najlepszym świadectwie wzajemnego zaufania. Czy to nie dziwne, że umówiliśmy się, że jakieś papierki mają wartość, która kiedyś, owszem, wiązała się ze złotem gdzieś zdeponowanym, ale już się od kruszcu uwolniła i może teraz wznosić się i opadać swobodnie. Kto się temu dziwi, niech najpierw wytłumaczy, czy złoto ma jakąś wartość, która nie jest kwestią umowy. Dzisiaj widzimy dalszy etap uwalniania się pieniądza - obecnie tylko mniej więcej jedna dziesiąta globalnego zasobu pieniędzy jest powiązana z banknotami i monetami, reszta to zapis cyfrowy. Zapamiętałem też poruszający monolog aktorki Iwony Bielskiej o przebaczaniu za winy naszych przodków, co mnie ciągnie od razu do konkretu, czyli mordu w Jedwabnem. Czemu miałbym za to przepraszać i kogo? Jeśli przynależność do tej samej grupy etnicznej czyni mnie winnym, to... to proszę przemyśleć swoje moralne standardy. Sytuacja najczęściej nie jest czarno-biała, rozkwitający kult żołnierzy wyklętych wciąż potyka się o bardzo niemiłe detale biograficzne - walczył z komuną, ale czemu wyrzynał Białorusinów? Sprawa się komplikuje, jeśli bohater jednego kraju gdzie indziej jest uważany za zbrodniarza. Resentymenty sięgają daleko, dla Litwinów do dziś Jogaila to zdrajca narodu. Podsumowując, gdyby dzisiaj na Ziemię przyleciał intergalaktyczny Guliwer, to taką by mógł usłyszeć opowieść o naszej planecie. Niestety drugi akt sztuki był tym, czego się nieco obawiałem, czyli przeniesieniem powieści na scenę. Niby awangardowo, w Guliwera wciela się to jedna aktorka, to druga, ale coś nie zagrało. To coś, to przerost umowności - jeśli czytam, to sobie mogę wyobrażać, ale jeśli widzę na scenie, to już tak prosto nie jest. Nadal były niezłe momenty, na przykład kiedy Guliwer opowiada o rządach swojego kraju, w którym starannie wyedukowani przedstawiciele zasiadają w parlamencie, aby wspólnie kształtować prawa zapewniające wszystkim szczęście i dostatek. Śmiechom nie było końca. Z kolei zły moment to sam początek drugiego aktu, który zaczyna się czarno-białym francuskim filmem z czasów kolonialnych. Wyświetlają wprawdzie jakieś napisy, ale małe i niewyraźne. Paręnaście bezsensownych minut. Już tego nie pamiętam, czytałem dawno, może rzeczywiście „Podróże Guliwera” to dzieło tak mocno mizantropiczne, jak to pokazano na deskach teatru. Nie ma tej uśmiechającej się głębi myśli, której pragnęła Szymborska. Głębia jest smutna, schorowana i na ostatnich nogach jak wspomniana aktorka Bielska, która w drugim akcie miała niemal coś w rodzaju zapaści i ledwo dociągnęła do końca. Tym razem nie zemdlała. Z jednej strony bardzo to nieprofesjonalne, czy aktorzy nie przechodzą badań okresowych? Ktoś powinien powiedzieć, kobieto, odpocznij, zadbaj o siebie! Z drugiej strony oczywiście włącza się współczucie i refleksja o świetnym monologu z pierwszej części. Nie wszystkim się włącza i wtedy mówią o spektaklu bardzo przykre rzeczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz