Rozmachu filmowi zarzucić nie można, ale to nic dziwnego w niszowych produkcjach gtm. Za to, rzekłbym, widać jakąś koncepcję, która zdołała mnie przekonać do filmu. Nietypowe jest to, że wątek homo nie połączono ze standardowymi zagraniami typu ujawnienie i szok otoczenia lub przejawy homofobii. Co nie znaczy, że momentami nie ma zdziwień. Gej Andy wciąż przeżywający rozstanie z ukochanym ewakuuje się z imprezy, która wyraźnie przeradza się w orgię, a parę chwil później (choć w scenariuszu jest to parę miesięcy) widzimy go gotowego wystąpić w scenie pornograficznej. Jego partnerem miał być Nate, który uciekł, kiedy zorientował się, o co chodzi. Nawiasem mówiąc, czy naprawdę tak się pozyskuje zasoby ludzkie do produkcji porno? Zbieg okoliczności sprawił, że chłopcy nie rozeszli się każdy w swoją stronę, lecz ruszyli razem na zachód SZA, bo akurat było im po drodze. Andy jednak nie narzuca się koledze, który wedle wszelkich znaków jest heterykiem na przepustce z wojska, jadącym z wizytą do narzeczonej in spe. Różnych rzeczy można się później napatrzeć, Nate próbuje złapać kontakt z nieznanym mu ojcem (wątek rozegrany rewelacyjnie), a z kolei rodzinna sytuacja Andy'ego jest - jak na geja - dość niestandardowa. Jak widać, robię uniki, żeby nie zdradzić zbyt wiele, ale jedno wyjawię: tak, chłopcy zbliżą się do siebie w sensie par excellence cielesnym, ale co z tego wyniknie, pani redaktor Janicka? Wniosek mało palący, ale dość oczywisty, jest taki: nie nadużywać eyelinera.
Strony
▼
niedziela, 28 października 2018
piątek, 26 października 2018
Pierwszy człowiek czyli First Man
Poszedłem na film z uprzedzeniami i takimi samymi wyszedłem. Czego się obawiałem? Że to nie będzie ciekawa historia pomimo tego, że dotyczy doniosłego wydarzenia, jakim było lądowanie człowieka na Księżycu. Przyznam, że jako dziecko myślałem, że loty kosmiczne, które opisywano tak barwnie w książkach SF, to już w zasadzie rzeczywistość na wyciągnięcie ręki. Ta przyszłość, w której żyjemy, jest jednak strasznie rozczarowująca, nie ma latających samochodów, ani choćby deskorolek. Z tej perspektywy zdobycie Księżyca to jednak marne osiągnięcie, choć imponujące pod względem wydanych na nie kosztów. Pół filmu to kwestie techniczne, więc sceny wypełnione wypowiedziami w stylu „Przełączam na AL”, „Houston, mamy alarm w module CS2” itp. Pozostałe pół to obrazek rodzinny z Armstrongiem w roli tatusia i męża. Najciekawsza postać to żona, która ma przechlapane, skoro musi się liczyć z tym, że każde wyjście męża do pracy może być jego ostatnim. Powody do obaw są poważne, bo koledzy Neila giną jak muchy przy kolejnych testach kosmicznej technologii. Jeden z wypadków sprawił, że Armstrong stał się kandydatem do pierwszego lotu na Księżyc po tym, kiedy w czasie symulacji zginęli wcześniej wytypowani astronauci. Nieco dziwne, bo czyż nie po to przeprowadza się symulacje, aby w warunkach kontrolowanych bezpiecznie przetestować sprzęt? Jeśli wierzyć twórcom, sam Armstrong jest postacią tak bezbarwną, że aż dziw bierze, że został wytypowany na głównego bohatera. Zero polotu, medialny nielot, który na pytania dziennikarzy odpowiada w stylu trenera Janasa, zupełny brak wyczucia politycznego, kiedy zdarzyło mu się być w Waszyngtonie (co akurat mogło mieć znaczenie, kiedy w SZA rósł sprzeciw wobec nadętych kosztów utrzymywania NASA), a jeszcze nieszczególnie udany tatuś, który przymuszony odbywa z synami rozmowę przed lotem na Księżyc - i to przymuszenie widać wyraźnie. Jedyne, co być może jest warte uwagi (poza żoną), to niektóre sceny z lotów kosmicznych czy stratosferycznych z punktu widzenia pilota. Żeby to przetrzymać, trzeba mieć naprawdę nerwy ze stali i psychopatyczną zdolność panowania nad emocjami. Podziwiamy takich ludzi, ale raczej nie jako bohaterów filmowych.
PS. Jak to zwykle bywa z filmami o znanych postaciach, nie mamy tu specjalnie wiele suspensu. Wiemy przecież, że nic Armstrongowi złego się nie stanie, poleci na Księżyc i wróci - może nie bez problemów, ale jednak. Nie wspomniano w filmie nic o otoczce medialnej lądowania na Księżycu - przecież ówczesna technologia przekazu telewizyjnego była marna w zestawieniu z dzisiejszą, a jednak udało się nie tylko przesłać sygnał na Ziemię, ale wyemitować na całym globie. Nawet w krajach przeciwnego bloku politycznego, których władze musiały przy okazji zjeść niesmaczną żabę, kiedy okazało się, że Amerykanie objęli prowadzenie w kosmicznym wyścigu. I jeszcze jedna kwestia: słynne słowa Armstronga, kiedy stawiał pierwszy krok na srebrnym globie. Czy wymyślił je sam Armstrong? Jak pisałem wyżej, niewiele na to wskazuje, bo w zasadzie nic specjalnie ciekawego poza tym nie powiedział. Z filmu się nie dowiemy, choć według informacji w sieci rzeczywiście wymyślił je sam, ale jeszcze przed lotem, a nie po wylądowaniu. Może był to jednak bardziej nietuzinkowy gość, niż jego filmowy wizerunek.
PS. Jak to zwykle bywa z filmami o znanych postaciach, nie mamy tu specjalnie wiele suspensu. Wiemy przecież, że nic Armstrongowi złego się nie stanie, poleci na Księżyc i wróci - może nie bez problemów, ale jednak. Nie wspomniano w filmie nic o otoczce medialnej lądowania na Księżycu - przecież ówczesna technologia przekazu telewizyjnego była marna w zestawieniu z dzisiejszą, a jednak udało się nie tylko przesłać sygnał na Ziemię, ale wyemitować na całym globie. Nawet w krajach przeciwnego bloku politycznego, których władze musiały przy okazji zjeść niesmaczną żabę, kiedy okazało się, że Amerykanie objęli prowadzenie w kosmicznym wyścigu. I jeszcze jedna kwestia: słynne słowa Armstronga, kiedy stawiał pierwszy krok na srebrnym globie. Czy wymyślił je sam Armstrong? Jak pisałem wyżej, niewiele na to wskazuje, bo w zasadzie nic specjalnie ciekawego poza tym nie powiedział. Z filmu się nie dowiemy, choć według informacji w sieci rzeczywiście wymyślił je sam, ale jeszcze przed lotem, a nie po wylądowaniu. Może był to jednak bardziej nietuzinkowy gość, niż jego filmowy wizerunek.
piątek, 19 października 2018
Chłopak dla mojej mamy czyli Dating My Mother
Może to nawet nie takie dziwne, że mamie podoba się, że syn wrócił do niej po studiach - i dobrze im się razem mieszka, a nawet śpi w jednym łóżku, co jakoś tam jest wytłumaczone okolicznościami, ale ciągle nas dziwi. Rodzina jest zdekompletowana po śmierci ojca Danny'ego, więc matka nie przejawia typowego ponoć w Ameryce parcia na usamodzielnienie się dzieci. Owszem, nieco irytujące jest, że Danny nie ma pracy, a jego wizja zawodowej przyszłości w postaci kariery pisarskiej wygląda tak, jak należałoby to trzeźwo ocenić - na mrzonkę. Nie widząc wielkiej przyszłości dla siebie w New Jersey Danny planuje z kumplem Khrisem wyjazd do Los Angeles. Tymczasem mamusia postanawia znaleźć nowego chłopa, co dla Danny'ego problemem nie jest, bo nawet jej kibicuje. Jakoś nie wspomniałem, że Danny jest gejem, a to dlatego, że to prawie wcale nie jest żaden problem, bo jest on stuprocentowo wyoutowany. Oczywiście też chciałby sobie kogoś znaleźć, ale przy takim stopniu zaangażowania sukcesów nie zaliczy, nawet na Grindrze. Pomysłowo przedstawiono kontakty przez internet, bo zaaranżowano je jako niby realne spotkania, ale w tak niebanalny, choć prosty sposób, że nie ma żadnej konfuzji w rozumieniu tych scenek. Kończy się happyendowo, ale w sposób inny niż byśmy oczekiwali. Jeszcze na jedno zwróciłem uwagę, czyli na grę aktorską, która tutaj w pewnym stopniu przypomina filmy Woody'ego Allena, choć jest mniej manieryczna. Film jest bezpretensjonalny i sympatyczny, więc polecam tym, którzy nie oczekują po każdej produkcji kinowej arcydzieła na miarę Obywatela Kane'a.
Venom
Powiedzmy otwarcie, że produkcje Marvela budzą u nas entuzjazm porównywalny z chęcią czytania powieści Katarzyny Michalak po ich omówieniu przez Opydę. Maciupeńki. Ale pałamy afektem ukierunkowanym na Toma Hardy'ego, dlatego też wybraliśmy się na niniejszy film. Dobrze pamiętałem, że Venom jako postać pojawił się już w filmie Spider-Man 3, ale tam był jednym z czarnych charakterów, a tym razem zatrudnili go w roli głównej. Sprowadził go z kosmosu na Ziemię niejaki Drake, filmowy klon Elona Muska, a teraz próbuje stworzyć symbionta, czyli mieszańca obcego z człowiekiem. Chwilowo wszystkie próby kończą się efektem podobnym do zabijania wampirów w True Blood, czyli rozciapcianiem. Oczywiście wiemy z góry, że Eddie grany przez Hardy'ego jednak przetrwa, kiedy zbiegiem okoliczności wstąpi w niego Venom. Nie ma żadnego problemu z komunikacją, bo Venom świetnie rozumie po angielsku, jak niemal wszyscy obcy w produkcjach holiłódzkich. Dalej jest już przewidywalnie, bo na Ziemie trafił również Riot, ziomek Venoma, który ma naprawdę złe zamiary względem ludzkości, wobec tego musi przegrać, choć jest od kolegi lepiej wyposażony (w moce). Tymczasem Venomowi pobyt na Ziemi zaczął się podobać pomimo tego, że w tutejszych produkcjach filmowych trzeba na siłę upychać wątki miłosne. Bo jak wiadomo, duch miłości zstępuje i odmienia oblicze Ziemi. Tej Ziemi.
środa, 10 października 2018
Kamerdyner
Ech, polskie filmy... Wiadomo, co będzie po takim wstępie. Marudzenie. Gdyby miało być konsekwentnie, to obok Kaszubów mówiących po kaszubsku mielibyśmy Niemców mówiących po niemiecku, więc cały czas powinny być napisy - poza jednym krótkim momentem, w którym pojawia się delegat rządu z Warszawy. Niemcy w filmie mówią jednak po polsku - i to całkiem ładnie. Tytułowy kamerdyner to Mateusz Krol, syn kaszubskiej kobiety, która zmarła przy porodzie. Opiekę nad sierotą roztoczyła rodzina von Kraussów, lokalnej pruskiej arystokracji, a powód był taki, że był on najprawdopodobniej potomkiem samego hrabiego, który szczodrze rozsiewał swój materiał genetyczny w okolicy. Mateusz jest postacią w rozkroku, wychowywany przez Niemców utrzymuje więź z Kaszubami, a szczególnie Bazylim, który w społeczności lokalnej pełni rolę podobną do Macieja Dobrzyńskiego z Pana Tadeusza. Jest ów Bazyli niby to specjalistą od maszyn prostych, ale w swoim czasie będzie delegatem swojego ludu na powojennej konferencji w Wersalu, gdzie przyczyni się do przyłączenia Kaszubów do Polski. A nie wspomniałem, że akcja rozpoczyna się w roku 1900. Motorem napędowym fabuły jest uczucie Mateusza do Marity, córki hrabiostwa, więc można mówić o nieformalnym kazirodztwie - bo w papierach wszystko było jak trzeba. Oczywiście był to straszny mezalians bez przyszłości. Szczególnie brat Marity miał wiele oporów wobec tego związku. Jest również wątek homo, ale tak ponury, że chyba lepiej, aby go nie było. Na razie narzekań nie było, więc czas zacząć. Poza Bazylim granym przez Gajosa nie widzę w tym filmie ani jednej ciekawej postaci. Kochankowie się kochają, ale nie wiem, skąd to uczucie bystrej Marity do przeciętnego Mateusza. Dialogi mają polot ptaszka kiwi, oto próbka:
- Zostaję.
- A ja? A my?
Mimo tego zdołała mnie ta historia wzruszyć, bo to na nieco mniejszą skalę opowieść taka, jak o rzezi Ormian w Przyrzeczeniu.
- Zostaję.
- A ja? A my?
Mimo tego zdołała mnie ta historia wzruszyć, bo to na nieco mniejszą skalę opowieść taka, jak o rzezi Ormian w Przyrzeczeniu.
Ogień i furia. Biały Dom Trumpa (Michael Wolff)
Z komuny pamiętam wizyty w księgarni, gdzie asortyment był tak „bogaty”. że można było eksponować książki na półkach okładkami w stronę klienta - wszystkie książki. Były wśród nich pozycje, które zajmowały swoje szacowne miejsce przez lata, a były to pisma Lenina i przemówienia Jaruzelskiego. Bynajmniej nie dlatego, że ludzie je kupowali a drukarnie robiły dodruki. A piszę o tym dlatego, że gdyby ktoś kiedyś wpadł na pomysł, aby wydać przemówienia Trumpa zebrane w książce - kupiłbym bez wahania. W książce Wolffa jest niestety tylko jedno przemówienie, które postanowiłem przytoczyć in extenso na końcu, choć jest to zapewne skrót autora. Było ono skierowane do szefostwa i funkcjonariuszy CIA, którzy zapewne spodziewali się usłyszeć od prezydenta o oczekiwaniach nowej ekipy. Jak pisze autor, osobliwa oracja Trumpa wywołała wśród słuchaczy efekt Rashōmon - czyli krańcowo sprzecznych reakcji, od szyderstwa pomieszanego z niedowierzaniem po zachwyt. (Dygresja: nie mówię efekt „Rashōmona”, bo ten tytuł z Kurosawy oznacza starożytna bramę, więc „Rashōmon” to jest ona, ta brama. Na polskie pieniądze można by to przełożyć jako „efekt Pawłowicz”.) Wracając do Trumpa, wszystkie jego wystąpienia wywoływały i do tej pory wywołują palpitacje serc i kiszek w jego ekipie, bo jedno jest pewne: w jego strumieniach świadomości nie ma nic pewnego. A te nieliczne momenty, kiedy czyta z kartki, są również zabawne, bo oświadczenie po zamieszkach w Charlottesville poświęcone - dla odwrócenia uwagi - pladze narkotykowej wygłosił rzekomo podpierając głowę ręką. Może i tak, ale nie zauważyłem tego na dostępnym w sieci filmie. W dużej mierze zawdzięczał Trump swój sukces Steve'owi Bannonowi, który dokooptował do jego sztabu wyborczego niedługo przed wyborami, a był narzucony przez Mercerów, hojnych sponsorów kampanii Trumpa i właścicieli bardzo mocno prawicowego medium Breitbart (przez co należy rozumieć związki z amerykańską Tea Party, na prawo od Foxa). Sam Bannon jest swego rodzaju wizjonerem, dla którego Trump był nie tyle przywódcą, co środkiem do celu, jakim była wymarzona przez Bannona rewolucja wymierzona przeciw starym układom i to nie tylko w rozumieniu krajowym, ale i światowym. Ta rewolucja to w skrócie kontrrewolucja antyglobalistyczna. Wojna handlowa z Chinami to jeden z pomysłów Bannona, choć już bez niego jest realizowany. Książka mogłaby mieć alternatywny tytuł Trump vs. Bannon, bo w zasadzie cała opowiada o konfrontacji tych dwóch postaci. Rozpoczyna się od spotkania Bannona z dziennikarzami, tuż po wygranych wyborach, ale jeszcze przed przejęciem urzędu. Kiedy Bannon roztoczył swoją wizję nowych rządów popartą wyrafinowaną analizą, z sali padło pytanie, ile z tego rozumie sam Trump. Rozumie tyle, ile rozumie - odparł Bannon po dość długim wahaniu. Parę miesięcy po objęciu przez Trumpa prezydentury wypłynęła wiadomośc o spotkaniu syna i zięcia Trumpa z szemranymi Rosjanami, którzy mogli mieć jakieś haki na Clintonową. Jest psychologicznie jasne, dlaczego sobie na takie rzeczy pozwalali: do dnia wyborów mało kto w sztabie Trumpa wierzył w wygraną, więc mało kto zakładał, że te podejrzane spotkania wyjdą kiedykolwiek na jaw, a nawet jeśli - to jakie będzie to miało znaczenie? W Białym Domu Trumpa Bannon objął poważną funkcję dyrektora strategicznego, ale szybko się przekonał, że łatwo nie będzie, bo ma konkurencję w postaci córki i zięcia prezydenta, Ivanki i Jareda Kushnerów, których autor zlepił w „Jarvankę”, mroczną siłę ekipy, z powodów rodzinnych mającą u prezydenta fory. Pod względem profesjonalnym byli to polityczni dyletanci, których pomysły miały zazwyczaj urok tanga na polu minowym. Bannon na swoim stanowisku nie przetrwał nawet roku, a według autora mniej chodziło o spory merytoryczne między nim a prezydentem, a bardziej o kwestie autorstwa sukcesu wyborczego Trumpa. Sukces ma wielu ojców, ale w tym przypadku Trump konkurencji nie tolerował. Media przyzwyczaiły się do prezydentów-nudziarzy, którzy wypowiadają okrągłe zdania. Trump przełamał tę sztampę i, kto wie, może nawet jako postać barwna zdobyłby upragnioną przychylność mediów, gdyby nie to, że zbyt często plecie przerażające bzdury. A teraz obiecany cytat z przemówieniem.
[1081]
Stojący na trybunie honorowej George W. Bush skomentował to wydarzenie stwierdzeniem, które zapewne na stałe zapisze się w kronikach jako przypis do wystąpienia Trumpa: „To dopiero było popieprzone”.
[1400, o Rebece Mercer]
„Ona jest walnięta… walnięta… Po całości… Naprawdę, jeśli chodzi o kwestie ideologiczne, to z nią po prostu nie da się rozmawiać”, powiedział jeden z wysoko postawionych przedstawicieli Białego Domu Trumpa.
[2114]
Bannon, który sam siebie kreował na czarną dziurę milczenia, stał się jednocześnie swego rodzaju oficjalnym głosem z owej dziury – powszechnie dostępnym Głębokim Gardłem. Lubił dowcipkować, ochoczo, emocjonalnie i z zaangażowaniem rozprawiając na rozmaite tematy.
Jest nawiązanie do słynnego filmu pornograficznego, którego tytuł oznacza też potocznie źródło niejawnych informacji.
[2348, o spotkaniu z Putinem]
Tymczasem Putin miał go gdzieś i ostatecznie na kolacji po gali Trump został posadzony między facetem, który wyglądał tak, jakby w życiu nie jadł sztućcami, a Jabbą z Gwiezdnych wojen w koszulce polo.
[2617]
Zasadniczy problem prezydentury Trumpa, wpływający na każdy aspekt jego polityki i przywództwa, polegał na tym, że on nie przetwarzał informacji w sposób konwencjonalny. W pewnym sensie nie przetwarzał ich wcale.
[4227, o Trumpie]
Jeśli pojawiało się cokolwiek, co kojarzyło się mu z salą lekcyjną lub z wykładem – po prostu wstawał i wychodził.
[4815]
W rzeczywistości, by uniknąć konwencjonalnego działania – a w zasadzie jakiegokolwiek poczucia ciągu przyczynowo-skutkowego – prezydent eliminował wszystkich ze swoich działań.
[5088]
Abdel Fattah el-Sisi, egipski siłacz, pogłaskał prezydenta ze słowami: „Jest pan niezwykłą osobowością, zdolną dokonać niemożliwego”. („ Masz pan świetne buty”, odpowiedział Trump. „Rany, ale buty, człowieku…”).
[6135, o Bannonie]
„Ktoś, kto dwukrotnie doprowadzi do wybrania tego idioty, jest w pełni godzien politycznej nieśmiertelności”, powtarzał Nunberg.
Na widok zaintrygowanej publiczności dał się być może ponieść wiecznie drzemiącej w nim arogancji, bo zupełnie zapomniał o przygotowanym wystąpieniu i powiedział coś, co można zaliczyć do najbardziej osobliwych uwag, jakie kiedykolwiek wygłosił jakikolwiek amerykański prezydent: „Sporo wiem o West Point. Osobiście mocno wierzę w tradycję akademicką. Opowiadam czasem, że miałem wujka, który przez trzydzieści pięć lat był wybitnym profesorem na MIT i miał niesamowite osiągnięcia akademickie, był wręcz akademickim geniuszem. Wtedy ludzie pytają: czy Donald Trump jest intelektualistą? Zapewniam, jestem bystrym człowiekiem”.A teraz cytaty.
Miała to być swoista pochwała dla nowego dyrektora CIA, który wkrótce obejmie stanowisko. Mike Pompeo, absolwent West Point, przyjechał na miejsce wraz z Trumpem i stał teraz pośród zgromadzonych – równie skonfundowany jak wszyscy.
Trump tymczasem ciągnął: „Powiem wam, że gdy byłem młody… Oczywiście nadal czuję się młodo – czuję się, jakbym miał trzydzieści… trzydzieści pięć… trzydzieści dziewięć lat… Ktoś zapytał: Czy jest pan młody? A ja powiedziałem, że moim zdaniem jestem młody. W ostatnich miesiącach kampanii robiliśmy po cztery, pięć, nawet siedem przystanków. Przemowy, wystąpienia przed 25, 30 tysiącami ludzi, 15 tysiącami, 19 tysiącami. Czuję się młodo, wydaje mi się, że wszyscy jesteśmy bardzo młodzi. Gdy byłem młody, to w tym kraju zawsze wszystko się wygrywało. Wygrywaliśmy w handlu, wygrywaliśmy wojny. Nie pamiętam, ile miałem lat, jak jeden z moich wychowawców powiedział mi, że Stany Zjednoczone nigdy nie przegrały wojny. A potem, później, jest tak, jakbyśmy niczego nie wygrywali. Znacie to stare powiedzenie, że zwycięzca bierze wszystko. Pamiętacie, że ja zawsze mówię, żeby zatrzymać ropę”.
„Kto ma zatrzymać ropę?”. Zdezorientowany pracownik CIA gdzieś na tyłach sali odwrócił się do kolegi obok.
„Nie byłem fanem Iraku, nie chciałem iść do Iraku. Ale powiem wam, że jak już weszliśmy, to wyszliśmy źle, a ja zawsze dodatkowo mówiłem, żeby zatrzymać ropę. Miałem na myśli względy gospodarcze, ale gdyby się nad tym zastanowić, Mike (tu Trump spojrzał w głąb sali, zwracając się do przyszłego dyrektora), gdybyśmy zatrzymali ropę, to nie byłoby ISIS, bo oni na tym zarabiają. I dlatego należało zatrzymać ropę. Ale w porządku, może jeszcze będzie okazja. Tylko że prawda jest taka, że trzeba było zatrzymać ropę”.
Prezydent przerwał i uśmiechnął się z nieskrywaną satysfakcją.
„Wybrałem was na mój pierwszy przystanek, ponieważ jak wiecie, toczę właśnie wojnę z mediami, a to najbardziej nieuczciwe istoty na Ziemi, i zdają się sugerować, że popadłem w konflikt ze wspólnotą wywiadów. Chciałbym dać wam do zrozumienia, że wybrałem was na mój pierwszy przystanek dokładnie dlatego, że jest wprost przeciwnie, co oni doskonale wiedzą. Sprawę liczb już wyjaśniałem. Osiągnęliśmy coś wczoraj podczas przemówienia. Wszystkim się podobało przemówienie? Musiało się podobać. Mieliśmy tam rzeszę ludzi. Widzieliście ich. Było gęsto. Dzisiaj rano wstaję, włączam wiadomości, a oni pokazują puste pola. No to mówię: Chwileczkę! Wygłaszałem to przemówienie. Patrzyłem przed siebie, na to pole. Wyglądało mi to na milion, półtora miliona ludzi. A oni pokazali pole, na którym prawie nikogo nie było. I powiedzieli, że Donald Trump nie potrafi skutecznie porwać ludzi. A ja mówię, że zbierało się na deszcz, a deszcz powinien ich odstraszyć, a tu Bóg spojrzał w dół i powiedział, że nie pozwoli, żeby padało w trakcie mojej przemowy. No i ja na samym początku powiedziałem: O, nie, bo na pierwszą linijkę spadło kilka kropli. Powiedziałem: No szkoda, ale jakoś przetrwamy. Prawda jest taka, że zaraz przestało padać…”.
„Nie, nie przestało”, rzuciła odruchowo kobieta z kancelarii. Szybko jednak się zreflektowała i z niepokojem na twarzy zaczęła się rozglądać, czy aby nikt tego nie usłyszał.
„A potem zrobiło się naprawdę słonecznie, a potem, jak już zszedłem, to zaraz się rozpadało. Lał deszcz, ale udało się nam coś niesamowitego. To naprawdę wyglądało na milion, półtora miliona ludzi. Ile ich było, tyle było, ale ciągnęli się aż do Mauzoleum Waszyngtona. A tu przez przypadek włączam tę stację i ona pokazuje puste pole i mówi, że udało nam się przyciągnąć 250 tysięcy ludzi. To oczywiście też niezły wynik, ale to kłamstwo… Jeszcze inny ciekawy przypadek wczoraj. W Gabinecie Owalnym stoi piękny pomnik doktora Martina Luthera Kinga, a tak się składa, że ja lubię Churchilla, Winstona Churchilla. Myślę, że większość z nas lubi Churchilla. On nie pochodzi z naszego kraju, ale ma z nim wiele wspólnego. Pomógł nam, to nasz prawdziwy sojusznik, a jak wiecie, jego pomnik został wyniesiony… No więc reporter z magazynu »Time«, a ja byłem na okładce ze czternaście czy piętnaście razy i chyba do mnie należy historyczny rekord magazynu »Time«. No bo jak Tom Brady pojawia się na okładce, to jednorazowo, bo wygrał Super Bowl czy coś. Ja byłem w tym roku na piętnastu. Mike, takiego rekordu to chyba nikt nie pobije, chyba się zgodzisz… Co myślisz?”.
„Nie”, odparł Pompeo z lekkim przerażeniem.
„Powiem wam, że oni potem mówią, że to ciekawe, że Donald Trump zlikwidował popiersie, pomnik doktora Martina Luthera Kinga. A on tam stał, kamerzysta przy nim stał. Więc Zeke… Zeke… ten z magazynu »Time«… pisze artykuł o tym, jak to ja go zlikwidowałem. Ja bym tego nigdy nie zrobił. Mam wielki szacunek do doktora Martina Luthera Kinga. Ale takie właśnie nieuczciwe są media. Robi się z tego wielka historia, a potem sprostowanie jest o, takie (wykonał palcami gest wskazujący na małe rozmiary). Ledwo linijka albo może w ogóle nic nie napisali? Chciałbym po prostu powiedzieć, że bardzo cenię uczciwość, lubię uczciwą reporterską pracę. Powiem wam raz jeszcze, choć powiem to dopiero wtedy, gdy wpuścicie tu tysiące innych ludzi, którzy próbowali wejść… Bo ja tu wrócę i może wtedy spotkamy się w większej sali, może będzie trzeba znaleźć większą salę i może, może, to będzie sala wybudowana przez kogoś, kto się zna na budowaniu, i nie będzie w niej kolumn. Rozumiecie? Pozbędziemy się kolumn. W każdym razie chciałem wam po prostu powiedzieć, że was kocham, że szanuję was jak nikogo innego. Robicie fantastyczną robotę i znów będziemy zwyciężać, a wy będziecie prowadzić tę szarżę, więc bardzo wam dziękuję”.
[1081]
Stojący na trybunie honorowej George W. Bush skomentował to wydarzenie stwierdzeniem, które zapewne na stałe zapisze się w kronikach jako przypis do wystąpienia Trumpa: „To dopiero było popieprzone”.
[1400, o Rebece Mercer]
„Ona jest walnięta… walnięta… Po całości… Naprawdę, jeśli chodzi o kwestie ideologiczne, to z nią po prostu nie da się rozmawiać”, powiedział jeden z wysoko postawionych przedstawicieli Białego Domu Trumpa.
[2114]
Bannon, który sam siebie kreował na czarną dziurę milczenia, stał się jednocześnie swego rodzaju oficjalnym głosem z owej dziury – powszechnie dostępnym Głębokim Gardłem. Lubił dowcipkować, ochoczo, emocjonalnie i z zaangażowaniem rozprawiając na rozmaite tematy.
Jest nawiązanie do słynnego filmu pornograficznego, którego tytuł oznacza też potocznie źródło niejawnych informacji.
[2348, o spotkaniu z Putinem]
Tymczasem Putin miał go gdzieś i ostatecznie na kolacji po gali Trump został posadzony między facetem, który wyglądał tak, jakby w życiu nie jadł sztućcami, a Jabbą z Gwiezdnych wojen w koszulce polo.
[2617]
Zasadniczy problem prezydentury Trumpa, wpływający na każdy aspekt jego polityki i przywództwa, polegał na tym, że on nie przetwarzał informacji w sposób konwencjonalny. W pewnym sensie nie przetwarzał ich wcale.
[4227, o Trumpie]
Jeśli pojawiało się cokolwiek, co kojarzyło się mu z salą lekcyjną lub z wykładem – po prostu wstawał i wychodził.
[4815]
W rzeczywistości, by uniknąć konwencjonalnego działania – a w zasadzie jakiegokolwiek poczucia ciągu przyczynowo-skutkowego – prezydent eliminował wszystkich ze swoich działań.
[5088]
Abdel Fattah el-Sisi, egipski siłacz, pogłaskał prezydenta ze słowami: „Jest pan niezwykłą osobowością, zdolną dokonać niemożliwego”. („ Masz pan świetne buty”, odpowiedział Trump. „Rany, ale buty, człowieku…”).
[6135, o Bannonie]
„Ktoś, kto dwukrotnie doprowadzi do wybrania tego idioty, jest w pełni godzien politycznej nieśmiertelności”, powtarzał Nunberg.
sobota, 6 października 2018
Weronika i zombie (Marcin Szczygielski)
Nie czytałem tego typu książek od dawna, ale wpadła mi w ręce i postanowiłem zaryzykować. Wielką zachętą był zasłyszany w Tok FM fragment, w którym Weronika opowiada o swojej ciotce, bo jest on zwyczajnie świetny. Najlepszym targetem książki mogłaby być Kasia, moja córka w wieku licealnym, ale nie jest, bo nie mam córki. Tytułowa Weronika jest licealistką, która po rozwodzie rodziców przeprowadziła się z matką z Poznania do Warszawy i z osoby popularnej w szkole stała się klasowym popychadłem. A tytułowy zombie to starszy pan Jan, który mieszka w tym samym bloku, a przypadek zrządził, że się zetknęli ze sobą bliżej i na swój nieoczywisty sposób - polubili. Weronika aniołkiem nie jest, ale po zaliczeniu moralnej wpadki i paru innych nieszczęściach wszystko jej się jakoś ułoży. Książka jest zacna i na pewno bym ją Kasi polecił. Załączam cztery fotki. Na pierwszych dwóch mamy relację z lekcji o rodzinie, której stopień skomplikowania przerósł moim zdaniem zawiłości związane z kazirodztwem w rodzinie Ptolemeuszy, o których pisała Szymborska. Na kolejnych dwóch jest opowieść o jednej z niezliczonych ciotek Weroniki.
Hilter mówi (Preacher, sezon 3, odcinek 9)
Hilter wraz z Tulip zostali porwani przez pomocnika szatana, Azazela w postaci kobiecej. Hilter to - jak się można domyślać - po prostu Adolf Hitler, który wcześniej wydostał się z piekła i dla niepoznaki zmienił nazwisko. Tulip jak zwykle nie poddaje się i próbuje się wydostać z autokaru, który wiezie ich do piekła. Tym razem jej nie wyszło. Za to bardzo dobrze wyszło tłumaczowi. Chętnie bym go lub ją wymienił z nazwiska, ale to jest chyba tajemnica państwowa.
poniedziałek, 1 października 2018
Sodom
Jeden szczegół zdradzę od razu, bo nie jest on bardzo istotny, a mnie nie dawał spokoju przez cały film: akcja jest osadzona w Berlinie. Tam właśnie zobaczymy całkiem gołego Anglika Willa przykutego kajdankami do ulicznej lampy. Jest noc, na ulicach pusto, w końcu ktoś się pojawia, a konkretnie Michael, który nie tylko wyswobodzi Willa, ale też zaprosi do siebie. Scenariusz pomyślany jest jak sztuka teatralna, więc będzie dużo gadania i mało seksu. To drugie, nawet w małej ilości, jednak trochę nas dziwi, bo Will ma w nieodległych planach ślub z ukochaną, która nie ma pojęcia o seksualnych upodobaniach przyszłego męża, a tym bardziej o tym, że on im ulega. Z kolei Michael jest bliski czterdziestki, obecnie jest samotny, choć ma za sobą dziesięcioletni związek z mężczyzną. Obaj bohaterowie są bardzo mili i sympatyczni, a ich spotkanie wydaje się szczęśliwym zbiegiem losu, który z rzadka pozwala nam odnaleźć tę „drugą połówkę”. Jak się rozwinie znajomość Willa i Michaela - ten temat rozwinie redaktor Janicka, a jeśli ktoś nie chce czekać, powinien odgadnąć z bardzo skromnego opisu filmu. Jako Michael wystąpił Jo Weil znany mi z Verbotene Liebe, niemieckiego serialowego tasiemca, w którym też grał geja. Zawsze przy takiej okazji przeszukuję sieć, aby sprawdzić, czy aktor grający geja jest nim naprawdę. Trzeba przyznać Jo, że jest niezwykle powściągliwy w ujawnianiu detali swojego życia prywatnego, zupełnie jak ta samorządowczyni Emilia u Zozunia, która była spętana klauzulą tajemniczości w sprawie przebiegu konkursu na dyrektora szkoły.
Rok tygrysa czyli Jahr des Tigers
Do filmu zachęciły mnie komentarze na outfilm.pl typu „Totalne DNO! mniej niż 1!” oraz „Niestety gniot do kwadratu. Szkoda czasu”. Ale zachwyceni też byli. Szefowie outfilmu są wzywani, aby się obudzili, bo taką bryndzę proponują, a byłby to bardzo słuszny postulat, gdyby twórczość filmowców spod znaku LGBT, LGBTQ+ lub LGBTQQIP2SAA była bogata w różnorodną ofertę. Niestety nie jest, drodzy widzowie i widowczynie, co widać choćby po tym, że w wielu filmach na outfilmie wątek homo jest często pretekstowy. Reżyser Roku tygrysa jest mi znany z produkcji Jej kuzyn i Zabójczo przystojny, obie umiarkowanie rewelacyjne. Tym razem, powiedziałbym, jest jeszcze gorzej, bo ani to ciekawa historia, ani intrygująca metafora czegokolwiek. Bohaterem jest młody Tom, który ma obsesję na punkcie Larsa, wykładowcy uniwersyteckiego, i włamuje się regularnie do jego mieszkania, a potem przygląda się mu w czasie snu, a jeśli akurat gospodarza nie ma, urządza sobie dość osobliwe seanse onanistyczne. Przez większą część filmu są to jedyne interakcje między głównymi bohaterami. Jest również strona mistyczna opowieści, która osiąga kulminację w finale i - jak to zwykle bywa - nie jest jednoznaczna w wymowie, ale też nie jest zbyt frapująca, bo nie przyszła nam na myśl żadna porywająca interpretacja. Na pocieszenie można powiedzieć, że przystojny Lars cieszył oko i w pewnym sensie ucho też, bo mieliśmy okazję posłuchać fragmentów wykładów przez niego prowadzonych. Brzmiało to jak jakiś kurs w ramach queer studies, który u przeciętnego podatnika wywołuje natychmiast myśl o optymalizacji podatkowej. Na dobrą sprawę jest to problem całej humanistyki.