Skoro nie ma akcji, zdarzenia następują po sobie, ale kolejne nieszczególnie wynika z poprzedniego, a kończy się w momencie, w którym mogłoby się zacząć, to chyba znowu obejrzałem PSF. São Paulo to wielkie miasto, więc Elias nie ma problemu ze znajdowaniem kochanków, a jednym z nich zostaje kolega z pracy, czyli zakładu odzieżowego. Że w filmie gtm poznajemy lokalne środowisko drag queens, nie dziwi specjalnie, ale że fabuła zaczyna opiewać życie załogi zakładu, to nas zaskakuje. Nie dlatego, że nie warto na ten temat wspominać, ale jeśli już, to może w jakimś celu? Bo koledzy i koleżanki spędzają wolny czas dokładnie tak, jak byśmy sobie sobie to wyobrażali, na piciu, gadaniu i seksie. Na obecnym etapie życia jednak oczekuję od filmu czegoś innego niż historyjka, którą sam mógłbym sklecić na bazie własnej skromnej wyobraźni.
Strony
▼
piątek, 26 stycznia 2018
Pomniejszenie czyli Downsizing
Wciąż czekamy na podręcznik pielęgnacji niemowląt, który omówi zagadnienie tytułowe w aspekcie końca świata, a na razie mamy film, który zapowiadał się jako lekka komedia, a jest filmem katastroficznym, chociaż bez wybuchów i trzęsień ziemi. Nie jest znowu tak źle, planeta Ziemia przetrwa, ale jest szansa, że wyginą ludzie, co wstrząsnęło jednym z bohaterów, bo przepadnie dorobek myśli ludzkiej. Mam całkiem odmienne odczucia, trochę w stylu Stewarta, który sensownie pyta, czy możemy być dumni z osiągnięć człowieka, skoro najpewniej nie przetrwamy jako gatunek tyle co krokodyle. Pomniejszenie daje tę przyjemną korzyść, że mając na koncie parę tysięcy dolarów stajemy się krezusami, bo po około dziesięciokrotnej redukcji wzrostu potrzebujemy podobno tysiąc razy mniej jedzenia i innych dóbr. Nie ma żadnych cudów, tylko nauka, ale jakaś inna od naszej, która obecnie twierdzi, że mniejsze organizmy potrzebują proporcjonalnie więcej żywności niż te większe, jak te sikorki, co dziennie jedzą tyle, ile ważą. A o tym w filmie nam nie mówią. Nie wspomną również o tym, że krasnoludki byłyby niezwykle silne w proporcji do nas i swobodnie mogłyby unieść ciężar dwa razy większy od siebie. Czego jeszcze nie ma? Nie ma lekkiego deszczu, który przemoczyłby krasnoludka do suchej nitki, nie ma kotków, które by chętnie sobie zapolowały na ludzika, nie ma much wielkości głowy, nie ma świata z maleńkiej perspektywy, w której na przykład można by sobie zmoczyć buty nieopatrznie wdeptując w kroplę rosy. No to co jest? Wychodzi mi na to, że katastroficzna bajka.
czwartek, 11 stycznia 2018
Stefan Bratkowski pisze
Decjusz nie wspominał już o tym, że ci mężczyźni malowali się „barwiczkami” jak kobiety (ale to nie zniewieściałość upowszechniła homoseksualizm, któremu hołdował m.in. Jan Olbracht; homoseksualistą był już, zdaje się, młody wojak Władysław, który zginął pod Warną).Cytat pochodzi z Najkrótszej historii Polski, strona 139, a poprzedzony jest opinią Decjusza o nieprzystojnych mężczyznom ubiorach i fryzurach, znamionach rozkładu wywołanego zbytnim bogactwem. Książka Bratkowskiego jest ciekawa i czyta się dobrze, więc generalnie polecam, a powyższe zdanie to raczej wypadek przy pracy. Mam żal do autora, że nie wyjaśnił przyczyn upowszechnienia się homoseksualizmu. Mógłby też wspomnieć o niepokojącym rozkwicie heteroseksualizmu. Czym było to spowodowane? Czy hołdowanie homoseksualizmowi jakkolwiek przypomina hołd pruski w 1525 roku? Na własny użytek przyjmuję, że tak, bo to jest zabawniejsza opcja. Już bardziej poważnie zauważmy, że rzutowanie w przeszłość naszych wyobrażeń o zniewieściałości jest pożałowania godne. W epokach późniejszych mężczyźni zwykli nosić peruczki i pudrować się, a robili to w najpotężniejszej w Europie Francji. „Zniewieściały” Mozart zaliczał jedną pannę za drugą, więc weź przestań, drogi autorze.
Wilde Maus
Film z outfilmu, który nas zaskoczył, bo z powodzeniem można by wyciąć z niego wątek homo bez specjalnego uszczerbku dla głównego wątku, a precyzyjniej rzecz ujmując: duet gejów można by podmienić parą cisgenderową, białą, opresyjną i zorientowaną na tradycyjne role płciowe. Główna postać to Georg, znany z ciętego języka komentator muzyki poważnej, który niespodziewanie traci pracę w redakcji, do czego się nie przyznaje żonie. Po kilku perypetiach obejmujących znajomego z liceum, jego przedsięwzięcia biznesowe i próbę rozliczenia się z szefem za wyrzucenie z pracy Georg w cudzym samochodzie staje zimą pod mieszkaniem żony odziany jedynie w majtki. Georg stoczył się, ale trudno mi orzec, że w sposób spektakularny, bo bywały bardziej malownicze upadki. Wstrząśnięty nie jestem, raczej zmieszany, więc sorry Bondzie. Za to warto z całą pewnością propagować zasłyszaną w dialogu wieść o tym, że zespół White Stripes ściągnął swój znany muzyczny akord z piątej symfonii Brucknera.
poniedziałek, 8 stycznia 2018
niedziela, 7 stycznia 2018
Ludwik XI - „...Europa w sieci pająka...” (Paul Murray Kendall)
Książka Kendalla stała się legendarna, z czym zgadzają się nawet historycy francuscy, z rezerwą podchodzący do autorów anglojęzycznych, a szczególnie amerykańskich. Kiedy w 1423 roku rodził się Ludwik, syn Karola VII, nie było nawet pewne, czy monarchia francuska odrodzi się z zamętu wojny stuletniej, w której znaczącą przewagę mieli Anglicy popierani przez francuskich książąt. Sprawę uratowała Joanna d'Arc, której kilka zwycięstw nad najeźdźcami zmobilizowało króla do energiczniejszych działań w celu zakończenia angielskiej dominacji. Już jako młody człowiek Ludwik nabrał pewności, że nie chce być władcą podobnym do swojego ojca, który sprawy państwa powierzył innym, a sam zajmował się głównie uciechami dworskimi. Doszło nawet do tak zwanej pragerii (od Pragi czeskiej), kiedy możnowładcy próbowali osadzić na tronie Delfina Ludwika, co zakończyło się jego zesłaniem do Delfinatu, prowincji na południowym wschodzie Francji. Wkrótce okazało się, że rządy Ludwika robią tak dobre wrażenie, że przyćmiewają samego króla, który zażądał powrotu syna do stolicy. Bezwolny król okazał stanowczość w tym jednym przypadku: wobec swojego syna, który po wojskowej interwencji zbiegł do księcia Burgundii. Teraz zaczyna się komedia pozorów, bo książę Burgundii, formalnie lennik króla Francji, chętnie przygarnął Delfina składając mu należne honory, ale oczywiście miał nadzieję wykorzystać gościa w swojej rozgrywce przeciw Francji. Choćby w taki sposób, aby mieć w przyszłości na tronie swoją pacynkę. Przeliczył się. Prawie cała późniejsza polityka Ludwika to były zabiegi o to, żeby nie doszło do aliansu Burgundii, Bretanii i Anglii przeciw Francji. Bretania była najmniejszym z graczy, łatwa do spacyfikowania w przypadku osłabienia sojuszy, ale Burgundia była prawdziwą ością w gardle. W historii alternatywnej można by sobie nawet wyobrazić triumf bogatej Burgundii nad Francją, a trzeba wiedzieć, że obejmowała ona również Niderlandy i zachodnie ziemie cesarskie, co sprawiało, że książę częściowo (i również tylko formalnie) był lennikiem cesarskim. W najczarniejszym momencie swego panowania, w czasie pertraktacji w Péronne, był Ludwik de facto więźniem cholerycznego księcia Karola Zuchwałego, a na domiar złego wyszły na jaw antyburgundzkie akcje agentów króla w Liège, podówczas wolnym mieście, które książę chciał przyłączyć do swoich włości. Król zgodził się na wszystkie warunki, czym ocalił głowę, w której snuły się kombinacje przeciw Burgundii. Ludwik bardzo niechętnie używał wojska, a niemal wszystkie swoje przedsięwzięcia załatwiał transferem pieniędzy. Edwardowi IV, królowi Anglii, po jego najeździe zgodził się płacić daninę, którą lubił nazywać „pensją”, w zamian za to miał spokój od północy. Obiecał pomoc woskową Szwajcarom, ale poza jedną symboliczną falangą nie dostali nic poza wsparciem finansowym. Okazała się to bardzo dobrą inwestycją, bo to właśnie walcząc ze Szwajcarami książę burgundzki poniósł dwie dotkliwe klęski, z których się już nie podniósł. Ciągle wierząc przesadnie w swoje militarne zdolności obległ Nancy i tam padł w bitwie. Prawie na każdej karcie książki król przyznaje komuś jakieś dotacje, ustanawia pensje, rozdaje drogie prezenty lub choćby zwalnia z podatków, co też jest rodzajem gratyfikacji. Autor nie wnika zanadto głęboko w system, który pozwalał dysponować Ludwikowi takimi funduszami, a pamiętajmy, że w tym czasie królowie Polski byli żebrakami na łasce i niełasce możnowładców. Krótko rzecz ujmując, Ludwik XI zakończył we Francji feudalizm, czyli poskromił swoich lenników robiąc krok w celu zbudowania jednolitego państwa rządzonego przez monarchę absolutnego. Jest to zapewne najlepszy z ustrojów, pod warunkiem, że na tronie siedzi właściwa osoba. Ludwik jako król kiepsko odpowiadał ówczesnym wyobrażeniom o feudalnym monarsze, który powinien olśniewać przepychem i wspaniałością dworu. Zadowalał się prostym ubiorem, sypiał po wiejskich izbach lub nawet w namiotach, poza tym nieustannie podróżował po kraju, czym wprawiał w rozpacz posłów Mediolanu, którzy mieli dość tych kurnych chat, gdzie musieli nocować, aby być z królem. Królewska abnegacja przyczyniła się po części do próby zrzucenia go z tronu w ramach tak zwanej Ligi Dobra Publicznego, która chciała na tronie osadzić królewskiego brata, całkowicie podporządkowanego woli książąt. Król pozornie uległ Lidze, ocalił tron godząc się na rządy brata w Normandii i zgodnie ze swoimi przypuszczeniami już niedługo potem brat słał do króla o pomoc, kiedy nie mógł sobie dać rady z tysiącem spraw i roszczeń, które do niego kierowano. Jeśli mowa o Mediolanie, to pod koniec panowania Ludwik zręcznie i bez użycia wojsk ustabilizował sytuację na Półwyspie Apenińskim, ale jego mniej rozgarnięty syn, czyli Karol VIII, już się od interwencji nie powstrzymał. Widzieliśmy go w serialu o papieżu Borgii jako mężczyznę w sile wieku, a naprawdę był wtedy ledwo po dwudziestce. Umarł śmiercią niemal komiczną, bo po uderzeniu głową we framugę drzwi. Wracając do Ludwika warto wspomnieć o Arrasie, słynnym mieście tkaczy, które zawsze sprzeciwiało się królowi Francji. Ten wypędził wszystkich mieszkańców, zmienił nazwę miasta na Franchise („wolność”) i nakazał w swoich miastach wyznaczenie obywateli do osiedlenia się tamże. Jak było do przewidzenia, miasta pozbyły się ludzi, których im nie było żal stracić, przybysze do Franchise myśleli bardziej o powrocie niż o przywróceniu świetności zakładów tkackich, więc po krótkim czasie król musiał przyznać się do porażki i zgodzić się na powrót dawnych mieszkańców Arrasu. Przy okazjach takich, jak ta książka, warto zajrzeć do Stommy (Królów francuskich wzloty i upadki). W tekście o Ludwiku XI mało jest o samym królu, więcej o dwóch legendach go otaczających. Jednej czarnej, według której był Ludwik nieledwie wampirem zażywającym kąpieli w krwi młodych wieśniaczek, ponadto bezbożnikiem i okrutnikiem. Tak mówi tradycja ludowa, która może przetrwać te pięćset lat, jeśli będzie pożywką dla pisarzy, którzy z kolei nadadzą jej nowy impet, jak to zapewne stało się w wieku XIX, kiedy Ludwik był w sztuce przedstawiany jako postać z piekła rodem. Druga legenda to ta tworzona przez Kendalla, który nieustannie stoi po stronie króla i interpretuje fakty na jego korzyść. Jest to całkiem zgodne z podejściem naukowym, ale zacytujmy ze Stommy: „zniszczenie państwa burgundzkiego (bez względu na to, jak ciekawa i płodna byłaby jego kultura) było słuszne, albowiem - uroczy to sylogizm - Burgundia nie przetrwała, a przetrwała Francja”. Jak u Szekspira dama, która zaprzeczała zbyt gorliwie, słusznie była podejrzana, tak zbytnie pochwały też wywołują nieufność. Przeczytajcie sobie omówienia Szymborskiej książek o Katarzynie Medycejskiej i o Iwanie Groźnym. Krótkie, trafiające w punkt i zabawne.
[49]
Ekorszerzy piekli chłopów na wolnym ogniu, żeby wyznali, gdzie ukrywają kosztowności, i często zapominali wyciągnąć ofiary z płomieni. Zdarzało się, że wpychali mężczyznę do króliczej klatki i kolejno gwałcili na niej jego żonę.
Wspomniani ekorszerzy to żołnierze bez przydziału i żadnej kontroli, pamiątka po zakończonej wojnie stuletniej. Delfin Ludwik zasłynął akcją wojskową, w której zatrudnił tych ludzi i w ten sposób rozwiązał jeden z ówczesnych problemów.
[61, o Delfinacie]
W ciągu paru stuleci Delfinom udało się stworzyć coś w rodzaju państwa, ale było to państwo najeżone enklawami, z labiryntem przywilejów takim, że nawet Delfinowie w niektórych swych posiadłościach byli wasalami dostojników Kościoła.
[62, o polityce Delfina Ludwika w jego kraju]
Aby zachęcić rolników, opodatkował zboże importowane do Delfinatu z Francji.
Nic dziwnego więc, że wkurzył tatusia.
[194, rady Ludwika dla księcia Mediolanu w sprawie pewnej misji dyplomatycznej]
„[Uważam] za konieczne, by w projektowanym przedsięwzięciu uczestniczyło paru księży, zakonników lub prałatów, bez nich bowiem mogłoby się łacno zdarzyć, że wśród wielmożów nie będzie żadnej zdrady ani podstępu, ani zaiste bez ich udziału żadne oszustwo nie może być ukartowane”.
Jednocześnie był to niezwykle pobożny człowiek, który co chwilę zanosił modły do różnych Świętych Panienek, których bez liku miał w swoim królestwie.
[49]
Ekorszerzy piekli chłopów na wolnym ogniu, żeby wyznali, gdzie ukrywają kosztowności, i często zapominali wyciągnąć ofiary z płomieni. Zdarzało się, że wpychali mężczyznę do króliczej klatki i kolejno gwałcili na niej jego żonę.
Wspomniani ekorszerzy to żołnierze bez przydziału i żadnej kontroli, pamiątka po zakończonej wojnie stuletniej. Delfin Ludwik zasłynął akcją wojskową, w której zatrudnił tych ludzi i w ten sposób rozwiązał jeden z ówczesnych problemów.
[61, o Delfinacie]
W ciągu paru stuleci Delfinom udało się stworzyć coś w rodzaju państwa, ale było to państwo najeżone enklawami, z labiryntem przywilejów takim, że nawet Delfinowie w niektórych swych posiadłościach byli wasalami dostojników Kościoła.
[62, o polityce Delfina Ludwika w jego kraju]
Aby zachęcić rolników, opodatkował zboże importowane do Delfinatu z Francji.
Nic dziwnego więc, że wkurzył tatusia.
[194, rady Ludwika dla księcia Mediolanu w sprawie pewnej misji dyplomatycznej]
„[Uważam] za konieczne, by w projektowanym przedsięwzięciu uczestniczyło paru księży, zakonników lub prałatów, bez nich bowiem mogłoby się łacno zdarzyć, że wśród wielmożów nie będzie żadnej zdrady ani podstępu, ani zaiste bez ich udziału żadne oszustwo nie może być ukartowane”.
Jednocześnie był to niezwykle pobożny człowiek, który co chwilę zanosił modły do różnych Świętych Panienek, których bez liku miał w swoim królestwie.
Dishoom
Ciekawe, czy kiedyś w filmie bollyłódzkim zobaczymy prawdziwy pocałunek. Chociaż od czasu do czasu w układach tanecznych ruchami bioder postaci sygnalizują niedwuznacznie gotowość odbycia stosunku seksualnego, najśmielszy kontakt damsko-męski polega na półsekundowym przytknięciu ust do policzka. Zastanawiające jest również, czy w Indiach wyświetlane są filmy zachodnie i czy robi się ich wersje ad usum Delphini. Sprawdziłem pobieżnie i na aktualnym hinduskim afiszu znalazłem Paddingtona 2 i Jumanji 2, propozycje raczej mało rozwiązłe. Jeśli do produkcji bollyłódzkich przykładamy nasze zachodnie kryteria, to niemal na pewno wyjdzie nam „najgorsze gówno, jakie kiedykolwiek widziałem”, bo taki komentarz widziałem pod Dishoom. Co mi przypomina komentarz pod pornosem: „Pedalska ohyda, najgorsze półtorej godziny w życiu”. Akcja filmu to przygody Kabira, dzielnego hinduskiego agenta, na Bliskim Wschodzie, w celu odnalezienia porwanego zawodnika krykieta, od którego zależy zwycięstwo z Pakistanem w finałach zawodów. Sprawa jest wagi państwowej, warta miliardów rupii. Momentami fabuła trzyma się realizmu, który czasem przechodzi w magiczny, kiedy nasi detektywi odwiedzają znanego powszechnie pedałka (w kraju arabskim), odkrywają kolejną poszlakę dzięki niesamowitemu zbiegowi okoliczności lub wychodzą cało z opresji bez wyjścia jak ten Bond w aucie spadającym w przepaść. Rozmach produkcji robi wrażenie, są pościgi, helikoptery, ładne pustynne pejzaże. Nie ma żadnej biedy, nikomu nie doskwiera brak płynności finansowej - prócz głównego bandziora. Niestety polski lektor nie tłumaczył tekstów piosenek. W bazie okropnych terrorystów Alishka, pomocnica Kabira, tańcząc śpiewa:
Morning, we'll think about our deeds tonight.A końcowa piosenka poświęcona jest miłości Junaida do Muskaan. Całkiem naturalne, choć poznał ją minutę wcześniej przez wideoczat.
Morning, we can count our mistakes.
Let's unite for tonight, who knows if we'll meet again!
Morning, we'll head back home.
Morning, let the world say what it wants.
Let's unite for tonight, who knows if we'll meet again!
I'll survive hell, for the cure of love!
I'll survive hell, for the cure of love!
I can die for you, no harm saying so!
I'll survive hell, for the cure of love!
Take me in your arms.
A few moments is all I seek.
I feel the same.
I feel the same.
I can die for you, no harm saying so!
I'll survive hell, for the cure of love!
I'll survive hell, for the cure of love!
I can die for you, no harm saying so!
I'll survive hell, for the cure of love!
Let's feign love till morning.
Let's make false promises till morning.
Let's unite for tonight, who knows if we'll meet again!
Let's spoil ourselves till morning.
Let's fulfill all desires till morning.
Let's unite for tonight, who knows if we'll meet again!
Your mother..Jeśli chodzi o Kabira, widzę, że ta postać pojawiła się już w paru wcześniejszych filmach. Trzeba przyznać, że jest to kawał chłopa, Tom of Finland na pewno chciałby go sportretować.
My mummy..
Your father..
My daddy..
Your aunt..
My aunt..
Your brother, my brother-in-law.
All the accusations hold true in love.
I've thought of some good names.
In two years, you'll bear children, my children.
Come, O beloved!
Come into my arms!
Come, O beloved!
Come, O beloved!
Come, O beloved!
Come into my arms!
Come, O beloved!
I'll carry all your shopping bags.
I'll drop the children to school daily.
But I'll forget our anniversary.
Say that you agree to it.
Promise that I'll go on vacation every year.
I'll get a great gift, no matter what.
If you make me cry, you'll get burnt curry.
Say that you agree to it.
My promises hold true forever.
Your darling is not a weak man.
In two years, you'll bear children, my children.
Come, O beloved!
Come into my arms.
Come, O beloved!
Come, O beloved!
Come, O beloved!
Come into my arms!
Come, O beloved!
I'll wait for you every evening.
I'll make sure we're late for the movie.
I'll date you like this all my life.
Darling, this is what I've decided.
I'll skip my friends' parties.
I'll break the heart of all my exes.
I'll stitch the buttons on your shirt.
Darling, I too have decided.
There are a few good deeds left.
You think of some good names too.
In two years, you'll bear children, my children.
Come, O beloved!
Come into my arms.
Come, O beloved!
Come, O beloved!
Come, O beloved!
Come into my arms!
Come, O beloved!
Za jakie grzechy, dobry Boże? czyli Qu'est-ce qu'on a fait au Bon Dieu?
Siedemnaście milionów roześmianych buź nie może się mylić. Ale te buzie były francuskie, a różni mędrcy w rodzaju Stommy mówią nam, że Francuzi lubują się w bardziej wyrafinowanych żartach niż my pod naszym biało-buraczanym sztandarem. Jak dla mnie, subtelność dowcipu de Funèsa jest nawet bardziej ulotna niż szczerość posła Kaczyńskiego, kiedy po wygranych wyborach mówił o pakiecie demokratycznym. Państwo Verneuilowie mają cztery dorosłe córki, widzimy w szybkich migawkach, jak pierwsze trzy z nich wychodzą kolejno za zasymilowanych Francuzów pochodzenia algierskiego, żydowskiego i chińskiego. Nie wszyscy się uśmiechają, mówi fotograf do zebranych po trzecim ślubie patrząc wymownie w kierunku rodziców panny młodej. Co za ulga, okazało się, że czwarta córka Laure chce poślubić katolika, ale przeżyją lekki szok, kiedy go zobaczą, bo nie miała odwagi przyznać, że jest to katolik z Wybrzeża Kości Słoniowej, czyli niezbyt biały. (Na razie nie zdradzam więcej niż można wypatrzeć w zwiastunie.) Pomimo wstępnych niesnasek między pierwszymi trzema zięciami dochodzi do uzgodnienia spisku, by doprowadzić do zerwania Laure z jej chłopakiem, czym niby mają pomóc swoim teściom, którzy zaczęli być trochę dziwni po spotkaniu z ukochanym Laure. Nic ze spisku nie wyszło, ale być może rodzina pana młodego doprowadzi do odwołania ślubu, bo czarnoskóry, konserwatywny tatuś nie jest specjalnie zachwycony swoją przyszłą synową - kto to widział, żeby chłopak z porządnej rodziny brał sobie bladą twarz za żonę. Na załączonych obrazkach można zobaczyć, jak nieprzepadający za sobą zięciowie reagują na zaproszenie na święta do swoich teściów. [X]
sobota, 6 stycznia 2018
Latynoski ogier czyli How to Be a Latin Lover
Dzieciństwo spędzone w ubóstwie sprawiło, że życiowym celem Maxima stał się ożenek z majętną kobietą, najlepiej niemłodą i z problemami sercowymi. Jako dwudziestolatek z umięśnionym torsem nie miał wielkich problemów ze znalezieniem żony, ale reszta planu niestety się nie powiodła, bo baba okazała się bardzo żywotna. W jednym cięciu przeskakujemy dwadzieścia pięć lat i widzimy Maximo nadal u boku Peggy. Wiek robi swoje, boskie kształty Maxima nieco się zaokrągliły, zarost posiwiał, więc nic dziwnego, że Peggy znalazła sobie nowego chłopca, a że chyba już wzrok nie ten, zadowoliła się takim granym przez Michaela Cerę. Za sprawą intercyzy Maximo wylądował na ulicy z jedną walizką. Przesadnie ufny w swoje możliwości Maximo próbuje od nowa omotać jakąś nadzianą babkę. Pojawia się okazja, bo jego siostrzeniec dostał zaproszenie na urodziny do wnuczki bajecznie bogatej Celesty. A siostrzeniec stąd, że zamieszkał u siostry, która przegania podły nastrój przerabiając smutne latynoskie piosenki na salsę. Pokazali nam to niestety, ale wybaczam ze względu na Ricka, kolegę Maxima, który jest utrzymankiem kobiety lubiącej odgrywanie scenek w rodzaju wizyty dostarczyciela pizzy. Na kolejnych obrazkach Rick pomaga Maximowi udając policjanta w mundurze przeznaczonym dla striptizerów.
Do dechy czyli À fond
Prawo Kopernika mówi, że gorszy pieniądz wypiera lepszy. W czasach współczesnych w mniejszym stopniu dotyczy to pieniądza, a bardziej towarów na rynku. Rodzina Toma udaje się na wakacje swoim nowym samochodem produkcji wietnamskiej, który spektakularnie nawala i to już cały film, który wygląda, jakby został sfinansowany przez Peugeoty i Citroëny. Tempomat ustalił prędkość sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę i żadnym sposobem nie da się wyłączyć, a w fotelu kierowcy włączyło się grzanie na maksa. To oczywiście szybko by nas znudziło, więc sklecono pretekstową fabułę z niewierną żoną w ciąży i ojcem Toma, człowiekiem-demolką, który psuje wszystko, czego tylko dotknie. Jest jeszcze bardzo zabawna szefowa policji, którą strasznie nudzi szalony pojazd na autostradzie, bo nie może przez to grać w ping ponga. Złe samochody wypierają lepsze, to jasne, ale na razie prawo Kopernika nie obejmuje twórczości filmowej - i dobrze, bo w przeciwnym razie byłbym bardzo wkurzony na ten przeciętny film.
piątek, 5 stycznia 2018
Czym chata bogata! czyli À bras ouverts
Kawiorowy lewicowiec Fougerole ma okazję sprawdzić swoje ideały na własnej skórze, kiedy sprowokowany podczas dyskusji w telewizji zaprosił do siebie Romów. Nikt przecież by tego nie brał serio, a jednak romska rodzinka za przyczyną drobnego krętacza stanęła u bram posiadłości Fougerole'a i poprosiła o gościnę. Mieli to być cisi goście przez parę dni w swojej przyczepie w kąciku ogrodu, ale wizyta przeciągnie się do tygodni, a zaproszeni bez żenady korzystają ze wszystkich zdobyczy cywilizacji w domu Fougerole'a, który wszystko musi znosić ze sztucznym uśmiechem na twarzy. Film jest przyjemny, choć wątpię, żeby kogoś zmusił do turlania się ze śmiechu. Jeśli popierasz przyjmowanie uchodźców, to czemu nie zaprosisz ich do swojego domu? - takie byłoby standardowe i aktualne pytanie sprowokowane tym filmem. Mam pod ręką dwie odpowiedzi, z których wybiorę głupszą: jeśli uważasz, że potrzebna jest policja, to czemu nie zatrudnisz sobie policjanta? Pytanie w pewnej postaci w filmie padło, sensowna odpowiedź na nie - już nie.
czwartek, 4 stycznia 2018
Niezła szopka! czyli Non c'è più religione
Tytuł włoski w tłumaczeniu google'a to „nie ma już religii”. Pobożne życzenie. Nie dość, że wkurzył mnie sam film, to jeszcze tytuł jest irytujący. W sumie powinno mi się podobać, bo mamy tu kpinę z religii. Burmistrz małego miasteczka na włoskiej wyspie nie może znaleźć kandydata na Dzieciątko Jezus do żywej szopki, bo prokreacja siadła. Ale można uratować przedsięwzięcie z pomocą muzułmańskich mieszkańców wyspy, którzy za to żądają miejsca do swoich modłów i forsują swoją wizję narodzin Jezusa, czyli pod palmą na pustyni. Chrześcijanie przystają na to bez większych zgrzytów, a niefortunna próba jednoczesnych nabożeństw chrześcijańskich i islamskich w tym samym czasie w jedynym kościele doprowadziła do ustalenia grafika, według którego przydzielono budynek każdemu wyznaniu według dni tygodnia. No to głupi ten Terlikowski, skoro uważa, że chrześcijanin powinien być gotów oddać życie za wiarę. I głupi ci imamowie. Przyznam, że nie rozumiem swojej irytacji tym filmem, który wydał mi się po prostu dziecinny, podczas gdy - paradoksalnie - towarzystwo wierzących, z którymi to oglądałem, bawiło się dobrze. Jako komedia film w sensie konstrukcji jest prawidłowy: pewien aspekt rzeczywistości doprowadzono do absurdu. Może nastrój psuje fakt, że religia nadal bywa świetnym usprawiedliwieniem dla mordowania ludzi, co jest oczywiście pewnym uproszczeniem, ale o tym już kiedy indziej.
Eddie zwany Orłem czyli Eddie the Eagle
Kolejny film biograficzny - o Brytyjczyku Eddiem, który od maleńkości chciał zostać olimpijczykiem. Choć był zaparty, wychodziło mu średnio, aż w końcu trafił na dyscyplinę, która w jego kraju leżała odłogiem, czyli skoki narciarskie. Kaprys klimatu sprawił, że ciężko tę dyscyplinę rozwijać na Wyspach, ale w końcu zdarzyli się kiedyś jamajscy bobsleiści. Władze brytyjskiego komitetu nie wierząc w Eddiego ustanowiły dość niski próg olimpijski, który Eddie pokonał, choć nie bez trudności. W ten sposób wszedł do brytyjskiej drużyny na olimpiadzie w Calgary, gdzie zrobił furorę medialną, kiedy po najgorszym ze wszystkich skoku swoim tańcem szczęścia podbił serca publiczności. Przecież pobił rekord swojego kraju! W fabułę wpleciona jest historia byłego zawodnika, przyjemna rola Hugh Jackmana, który miał potencjał, lecz nie determinację, a jako trener Eddiego postawił sobie tylko za cel głównie to, żeby jego podopieczny przeżył skok. Podczas filmu miałem skojarzenie z Salierim z filmu Amadeusz z jego błogosławieństwem dla wszystkich przeciętniaków tego świata. Jednak niezbyt trafne, bo Eddie nie był przeciętniakiem - był totalną, niebywałą, zdumiewającą klapą. I dlatego został zapamiętany.
Tom of Finland
Z czego znamy Finlandię? Z Sibeliusa, Nokii i Toma of Finland. Ten ostatni jest artystą specyficznym, ale jednak, więc ma swoje miejsce w galeriach sztuki współczesnej na całym świecie, a więc także w ojczyźnie. Podobno na te wystawy są prowadzane wycieczki fińskiej dziatwy szkolnej, aby mogły wbić się w dumę z powodu osiągnięć swojego narodu. W czasach kiedy Tom, a raczej Touko, zaczynał tworzyć swoje rysunki, czyli niedługo po drugiej wojnie, w której zresztą walczył, geje nie mieli lekko, bo w odróżnieniu od Polski za profanację organów płciowych byli ścigani przez inne organy. Nie można rzec, że Touko był jakoś szczególnie prześladowany, mieszkał razem ze swoim „kolegą”, a jego mało tolerancyjna siostra jakoś to znosiła. Pewnego razu Touko wysłał swoje prace do Los Angeles i to zmieniło jego życie na zawsze (pardon, teraz przecież się mówi: „odtąd nic nie było takie samo”; to moje ulubione kalectwo językowe pochodzenia angielskiego). Trzeba Tomowi przyznać, że wizerunkiem pakera w skórach zdominował sztukę erotyczną dla gejów - chyba do dziś to się nie zestarzało, choć niejeden ideał męskiej urody z dawnych lat by nas zdziwił, na przykład Rudolf Valentino. Twórcy filmu próbują nam wmówić, że prace Toma dodawały gejom pewności siebie w homofobicznym świecie, ale to już nie te czasy. Teraz przeżywamy na ogół frustrację, bo mało kto przypomina wyglądem postaci z jego rysunków, zwłaszcza w zakresie organów.