Strony

poniedziałek, 31 października 2022

Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie czyli Luckiest Girl Alive

Od razu widzimy, że do głównej bohaterki Ani pasują jak ulał słowa wieszczki: a w niej ciemność okropna, a w ciemności... No właśnie, co? Mroczna tajemnicza podlana sosem paskudnych wspomnień. Średnio rozgarnięty Waldek zrozumie, że niegdysiejsza strzelanina w szkole, w której Ani rzekomo pomagała napastnikom, jest półprawdą głoszoną przez niejakiego Luke'a, niegdyś przyjaciela Ani, który po tych tragicznych zajściach stracił władzę w nogach. Bez obaw, nawet słabo kumająca Krysia z łatwością pojmie, co tak naprawdę się wtedy stało, o ile rzecz jasna wytrwa do końca. Czy ciężko wytrwać? Nie, ale w pewnym momencie jasne było, że film zalicza się do rozrachunków z patriarchatem, które u mnie wzmagają czujność (choć twórcy liczyliby na uznanie za podjęcie trudnego tematu). Patriarchatowi zapewne należy się wiele klapsów na goły tyłek, ale bardziej w tym zakresie przemawia do mnie dobra argumentacja - bardziej niż takie filmowe agitki. Uchylę rąbka tajemnicy: chodzi o wykorzystanie seksualne. Gdziekolwiek dzisiaj w tle pojawia się seks, sprawa staje się śliska. Są przypadki oczywiste, gwałtu nigdy nie należy usprawiedliwiać. Ale jest szeroka szara strefa, kiedy dobrowolny seks po czasie można zinterpretować jako wykorzystanie, jak w tym niegdysiejszym pomyśle, by uznać za gwałt seks, na który, powiedzmy, zgodziła się kobieta zwiedziona fałszywymi deklaracjami partnera o jego niezwykłym bogactwie, bynajmniej nie duchowym. Nie mówiąc już o gwałcie polegającym na byciu świadkiem opowiadania świńskich kawałów. Cóż, nikomu nie mogę dyktować uczuć, jakie byłyby w moim odczuciu właściwe po przeżyciach takich, jakich doświadczyła Ani. Jeśli jednak spojrzałbym na rzecz z szerszej perspektywy, nie mam wątpliwości, że wolałbym być seksualnie zbrukaną Ani niż Luke'iem na wózku inwalidzkim. To chyba bardzo nieprawidłowy pogląd w dzisiejszych czasach.

niedziela, 23 października 2022

Kanarek czyli Kanarie

Jak wiemy, na tle Afryki RPA jest krajem niezwykle przyjaznym dla gejów. Wygląda to trochę tak, jakby Afrykanie po przejęciu władzy chcieli swoją homo-akceptacją wkurzyć bladych Euro-Afrykanów. Ci ostatni przecież zostali w kraju, więc można popatrzeć, jak dostają spazmów. Rozegrało się to inaczej niż w Indiach, które wstydzą się swojej historii jako brytyjskiej kolonii, choć akurat urzędowa homofobia okazała się atrakcyjnym świecidełkiem, które warto było hołubić nawet po odzyskaniu niepodległości. Kanarek opowiada o latach osiemdziesiątych w RPA, kiedy Euro-Afrykanie toczą wojnę z bliżej nieokreślonym wrogiem (zainteresowani po paru klikach sprawdzą sobie w wikipedii). Wojna to temat drugorzędny, a na planie pierwszym mamy wojskowy zespół muzyczny „Kanarki”, do którego udało się zaciągnąć Johanowi. Chłopak dostał powołanie, więc poszedł na przesłuchanie i zakwalifikował się, dzięki czemu uniknął losu mięsa armatniego. W otwierającej scenie widzimy Johana wykonującego z grupą układ baletowy z podkładem muzycznym w postaci szlagiera z tamtych czasów i imitacją śpiewu, czyli lipsynkiem, w czym specjalizują się drag queeny. Mocny sygnał odnośnie seksualności bohatera, nieprawdaż. Niby tak, ale młodzieniec dozna jeszcze trochę spazmów w drodze do samoakceptacji. W jednym z epizodów z seksem homo Johan reaguje dość panicznie, ale w tej sytuacji nawet stuprocentowy gej byłby usprawiedliwiony. Nie dziwimy się, że „Kanarki” przyciągały mniej heteroseksualnych chłopców, ale wojskowo-religijne pozory (szefowie zespołu to byli „wielebni”) były zachowane w całej obłudnej okazałości. Piszę o tym filmie dłuższy czas po jego obejrzeniu, więc postanowiłem przedtem obejrzeć sobie fragmenty. Ze zdumieniem stwierdziłem, że jest to film dużo dziwniejszy, niż to mi się wydawało po pierwszym oglądzie, zwłaszcza z tą domieszką antywojennej retoryki, co ociera widzów o efekt przebodźcowania. I słusznie, jest tyle palących kwestii, że film o transpłciowej ekoterrorystce w spektrum autyzmu wywoła zarzuty o ukrywanie brzydkiej prawdy na przykład o tuczeniu gęsi na foie gras.

piątek, 14 października 2022

Dramat czyli Hra

Film nie dość, że czarno-biały, to od lat 18 (kto na streamingu sprawdza dowody?), a w dodatku czeski. Nie wiem, po co robi się czarno-białe filmy. Jeszcze czterdzieści lat temu oznaczało to mniejsze koszty, ale na pewno nie dzisiaj. Kiedyś zauważyłem, że w starych czarno-białych filmach oczy na zbliżeniach wyglądają bardziej intrygująco niż w kolorze, ale mam pewność, że słaby film nie stanie się dobry po przejściu od koloru do odcieni szarości. Jeśli mowa o tej cezurze 18 lat, to najczęściej chodzi o to, żeby dzieci nie dowiedziały się przedwcześnie, skąd się wzięły. (Ale nie zawsze. Kiedy jako pacholę zobaczyłem Powrót człowieka zwanego Koniem, zapoznałem się z indiańskim rytuałem, w ramach którego faceci wieszali się na sznurach przywiązanych do kołków przebijających im sutki. Nie pomyślałem sobie wtedy: a więc tak się robi dzieci.) Jako instruktaż w tym zakresie film wypada słabo, bo zabrakło zbliżeń na kluczowe w prokreacji organy (lizanie kobiecych piersi przez mężczyznę to jednak nie to). Film jest czeski, więc reżyser teatralny Petr, mąż Kateřiny, będzie wystawiał uwspółcześnioną wersję sztuki o Elektrze w niezbyt dużym mieście Kladnie. Są problemy z obsadą, będzie nasza ulubiona klisza z castingiem, lecz na szczęście nie trzeba będzie w roli głównej obsadzać siroty dukającej z kartki, bowiem zjawiła się Karolina. Jaka figura geometryczna nasuwa się na myśl w sytuacji, kiedy Kateřina ma do Petra pretensje o wszystko, a Karolina jest miła i zalotna? Nie, nie trójkąt, bo nie o wszystkim tutaj napisałem. Pewne fabularne rozwiązania sprawiają, że nie jest to całkiem banalna opowieść o romansie żonatego faceta. Gdyby był zamężny, to napisałbym, że jest całkiem niebanalna. Może kiedyś doczekamy się romansu o żonatej kobiecie sypiającej z zamężnym facetem. Obejrzałbym.

czwartek, 13 października 2022

Thor: miłość i grom czyli Thor: Love and Thunder

Wiecie, że niektóre gatunki skorków są żyworodne? I to w całkiem ssaczy sposób, co znaczy, że potomstwo rozwija się wewnątrz samicy przez jakiś czas korzystając z odpowiednika macicy. Jeden z tych gatunków żyje w symbiozie z afrykańskimi wielkoszczurami, żywiąc się grzybami na ich sierści. Nie wiem, czemu o tym piszę - może dlatego, że seria filmów o Thorze jest swoistą pasożytniczą asocjacją, która żeruje na zbiorowym umysłowym Mamoniu, jakim jest współczesny widz produkcji kinowych. Piękny Hemsworth kiedyś ukradł film, więc trzeba doić kasę i regularnie wypuszczać nowe ekranizacje.
Tym razem reżyserię powierzyli Waititi, znanemu z dowcipów, które jeszcze na mnie działają. Na początku będzie trochę humorku, kiedy Thor z brygadą Strażników Galaktyki ratuje jakichś nieszczęśników przed złolami, a przy tym zrobi większy bajzel niż zapewne urządziliby najeźdźcy. Thor już nie ma młota, a inne narzędzie rzeźnicze, ale nagle do akcji wkracza dziunia Thora z jego odrestaurowanymi młotem (grana przez Portman). A co to za akcja? Pewien Gorr zaczyna robić bogom ziazi, bo wkurzył się na nich po śmierci córki. Moja chora wyobraźnia podsuwa mi sceny, w których Gorr zarzyna Thora, dekapituje Hulka, topi Iron Mana w kwasie, robi sałatkę z Groota, okłada Supermana kryptonitem, wydaje Czarną Wdowę za mąż, zmieniając ją w kurę domową i tak dalej. Całe uniwersum Marvela doznaje kolapsu i już nikt nigdy nie napisze, że w tym studiu powstaje nowy film fantastycznonaukowy. Taka klasyfikacja stanowi obrazę mózgu, bo właściwa to „film bajkobzdurny”. To niekoniecznie znaczy, że filmy z tego nurtu muszą być zawsze beznadziejne. Jeśli jednak idzie o Marvela, to zauważyłem u siebie dziurkę, po którą mam jego produkcje. Chodzi o tę dziurkę nieco niżej niż ta w nosie.

Iwona, księżniczka Burgunda (Teatr Ludowy)

Robert Ratuszny, czyli Wincenty-Innocenty
Może się mylę sądząc, że podstawowym impulsem dla twórczości literackiej była kreacja postaci, których losem widzowie lub czytelnicy mogli się zaciekawić, wzruszyć, a jeśli nie - to choćby z nich pośmiać. Taka twórcza motywacja w sztuce Gombrowicza wydawała mi się nieobecna, a w najlepszym razie - dla autora nieważna. Ostatecznie można wystawić Iwonę jako komedię, jak to zrobiono swego czasu w teatrze telewizji, choć w zakresie ograniczonym. W Ludowym sztukę mocno przerobili, gdzieniegdzie akcentując komizm, a momentami udało się nawet wlać jakieś emocje w te papierowe postaci. Byliśmy więc skłonni uwierzyć królowej Małgorzacie targanej odrazą wobec Iwony, podbudowaną lękiem o posądzenie, że mogłoby je łączyć więcej, niż się z pozoru wydaje. Bo taka jest Iwona w tym spektaklu, każdy widzi w niej odbicie swoich fobii, więc początkowa scena, kiedy przez parę długich minut widownia patrzy na nią, a ona na widownię, nabiera głębokiego sensu. To zrozumiemy dopiero pod koniec, bo w trakcie tej sceny miałem raczej skojarzenia z początkiem Janulki, córki Fizdejki, kiedy widzimy postaci grające w karty tak długo, aż publiczność zacznie protestować, jak to ujął autor w didaskaliach. Iwona jednak zeszła ze sceny bez żadnych protestów, a potem zaczęła się akcja sztuki podzielona na cztery epizody z punktu widzenia czterech postaci - na tym polega innowasją loreal pari. Oprawę muzyczną zapewnił profesjonalny pianista, który od czasu do czasu odgrywał Beethovena, choć w trakcie przeważało (zbyt) monotonne brzdąkanie. Kostiumy w stylu pseudo-osiemnastowiecznym zderzono z groteskową scenografią, co szczególnie docenią amatorzy nagich męskich nóg, z wyjątkiem nóg Wincentego-Innocentego ubranego w rajtuzy. Jak wiemy, u Gombrowicza Iwona pod koniec i pod presją otoczenia udławiła się ością, ale to klituś-bajduś, a jak było naprawdę? Cóż, ujmę to tak: ości zostały rzucone.

środa, 12 października 2022

Johnny czyli Petite nature

Rację miała Edith Piaf, kiedy przed laty śpiewała Johnny, tu n'es pas un ange. Można wprawdzie powątpiewać, że dziesięcioletni Johnny wyrośnie na łamacza serc niewieścich, bo inne serca będą go bardziej interesowały. Na razie jest dzieckiem z francuskich nizin społecznych, a jak nam wiadomo po lekturze Eribona, nie jest łatwo się z nich wyrwać. Pod wpływem nowego nauczyciela o nazwisku Adamski (zapewne potomek któregoś z plombiers polonais) Johnny zaczyna robić niezwykłe postępy w nauce. Fascynacja nauczycielem staje się coraz bardziej niezdrowa, a bycie kujonem nie przysparza Johnnemu popularności. Jeśli twórcy chcieli nam opowiedzieć smutną historię o trudnym życiu chłopca, to każdy znajdzie inny film, który przygnębił go jeszcze bardziej. Ja mógłbym wskazać Kolory raju z jedną ze scen, na wspomnienie której do dziś ściska mi się gardło. Oglądając film o Johnnym żadnych ścisków nie doświadczyłem, zwłaszcza że z pewnych względów, o których nie napiszę, trudno jest widzom kibicować głównemu bohaterowi. Ani się nie przejąłem, ani nie zachwyciłem, za to przyznam, że się nie wynudziłem, bo nie było łatwo odgadnąć, do czego zmierza ta fabuła. Takie filmy onegdaj klasyfikowałem jako PSF, czyli „przezwyciężenie schematu fabularnego”, tu zacytuję samego siebie: na ogół jedynym pożytkiem z obejrzenia takiego filmu jest pozbycie się złudzeń, że warto było ten film obejrzeć.

Dyrektor teatru (Opera Krakowska)

Czy Mozart stworzył operę pod tytułem Spawacz okrętowy? Źródła milczą na ten temat, ale nie można wykluczyć, że... Za to z pewnością napisał Dyrektora teatru, przez wielbicieli właściwej klasyfikacji gatunkowej zaliczanego do śpiewogier, co oznacza, że będą kwestie mówione. I były, nawet przeważały. Opowieść o dyrektorze urządzającym casting do nowego teatru stała się pretekstem do odśpiewania paru arii z innych dzieł Mozarta, choć w oryginale Mozarta były jedynie utwory napisane na potrzeby tego przedstawienia. Aktorzy popisują się przed dyrektorem śpiewając pieśni między innymi z Don Giovanniego (La ci darem la mano - moim dyletanckim zdaniem równie banalna, co popularna), Czarodziejskiego fletu (aria Papagena, który śpiewa z ukochaną o przyszłym wspólnym domu, po którym biegają Papageniątka - to chyba tłumaczył Barańczak), Idomeneusza, król Krety (znakomita aria Elektry). Rozumiem, że widzowie mają być zaskoczeni, że zostali usadowieni na scenie, a aktorzy zajęli widownię, przez co biedne aktorki muszą cisnąć się między rzędami w rozłożystych sukniach. Takie wybiegi nie sprawią jednak, że dowcip sprzed ponad dwóch wieków wytrzyma próbę czasu. Nie wytrzymał, ale to nic, bo nie po to chodzi się do opery.

poniedziałek, 10 października 2022

Niefortunny numerek lub szalone porno czyli Babardeală cu bucluc sau porno balamuc

Być oryginalnym to marzenie artystów. Nawet nie tyle marzenie, co konieczność. Niektórym przychodzi to naturalnie, jak Dalemu, który kiedyś przybył na spotkanie w białej limuzynie wypełnionej kalafiorami. A gdybyśmy zobaczyli tego Dalego w podkoszulku z Carrefoura, kupującego tamże owe kalafiory, zdziwilibyśmy się chyba jeszcze bardziej. Twórcy Niefortunnego numerku niewątpliwie chcieli uciec od sztampy. Powstaje pytanie, czy udało im się to osiągnąć bez wywołania wrażenia sztuczności? Nie uchylam się od odpowiedzi, ale oczywiście jasne jest, że moja opinia nie musi być opinią Kasi, Franka czy Bumblofiksa z mgławicy Kraba, który kiedyś obejrzy, bądź już obejrzał ten film. Wiadomo o czym to jest: nauczycielka Emi idzie do szkoły na spotkanie z rodzicami swoich uczniów, aby omówić szokującą dla nich sprawę seks-taśmy z jej udziałem, która wyciekła do sieci. Idzie naprawdę, przez sporą część filmu, a po drodze słuchamy jej rozmów, oglądamy sobie Bukareszt i wychwytujemy strzępy rozmów przypadkowych osób. Jest czas pandemii, więc wizyta w szkole podczas nauki zdalnej okazuje się zdarzeniem niezwykłym. Kiedy dociera na miejsce, dyskusja, momentami gorąca, a poprzedzona wyświetleniem na tablecie niesławnej sceny, przebiega w zasadzie zgodnie z naszymi oczekiwaniami (nasuwają się tu skojarzenia z konsultacjami społecznymi z serialu Parks and Recreation). Dylemat jest typowy: czemu tak strasznie niestosowne jest publikowanie scen seksu, kiedy dobrze wiadomo, że do nich dochodzi? Jak zauważył bodaj Jared Diamond, wyżej wspomniany Bumblofiks przybywszy na Ziemię mógłby zapoznać się z wieloma ludzkimi aktywnościami, ale - przy założeniu, że nie byłby wścibski - nie dowiedziałby się nigdy o penisach, waginach i innych dziurkach i ich roli w życiu człowieka (i człowiekini?). A przecież inne zwierzątka rzadko miewają zahamowania przed współżyciem na widoku publicznym. Na razie nie wyjawiłem, gdzie tu oryginalność. Nie w samym spotkaniu, ale już trochę w tym filmowym spacerze po mieście, za to mega oryginalnie jest w środku, który wypełniono setką różnych dygresji, cytatów, scenek z rumuńskiego (i nie tylko) życia publicznego - zabawnych, poruszających, dających do myślenia. Z tych ostatnich: sztuka jest zwierciadłem, w którym odbija się rzeczywistość niczym Meduza w tarczy Perseusza. Po co te obszerne dygresje? Może po to, żeby zwrócić nam uwagę na ten drobiazg, że jest wiele ciekawszych i ważniejszych spraw do rozważenia niż czyjeś seksualne fikołki upublicznione w sieci. Drugie mocne odejście od banału to trzy zakończenia, z których najlepsze zostawiono na koniec. Wobec powyższych uwag odpowiedź na zadane pytanie brzmi: da, co po rumuńsku znaczy: tak. (Przy okazji: pada w filmie jakże swojskie słówko curvă.)

sobota, 1 października 2022

Jag älskar dig - En skilsmässokomedi

Modę na rozwody w Szwecji zainicjował Bergman swoimi Scenami z życia małżeńskiego - nie, nie chodzi o serial, który teraz wypluwają algorytmy w sieci, swoją drogą całkiem przyzwoity. Sceny były bardzo na serio, choć bez artystycznego zadęcia, charakterystycznego dla Bergmana. Onlajnowe translatory orzekły, że szwedzki tytuł tego filmu tłumaczy się na Kocham cię - komedia rozwodowa. Ale ten, no... - tak elokwentnie zagaję opinię, że przecież ten pomysł jest tak wtórny, że aż oryginalny. Oprócz obsmarowanego przeze mnie Zaproszenia na rozwód przychodzi mi na myśl Sztuka zrywania, film z emblematem romkomu, a Turritopsis nutricula, jaka jest, każdy widzi. I sto innych filmów, z których wiele ma schemat następującego fabularnego nowotworu: rozeszli się, nie cierpią się, ale na koniec pokochają się na nowo. Czy tak będzie w tym przypadku, rzecz jasna nie wyjawię, co jest jakby sugestią, byście sobie sami obejrzeli. Proponuję decyzję o obejrzeniu rozstrzygnąć rzutami monetą: jeśli wypadnie ponad pięćset reszek w tysiącu rzutach - dać szansę filmowi. Zobaczycie wtedy Marianne, która po wielu latach małżeństwa odchodzi od męża Gustafa - nie dlatego, że się nad nią znęcał, czy ją zdradzał, lecz dlatego, że zwyczajnie przestała go obchodzić (w tłumaczeniu à la Barańczak: she stopped walking around him). Zdaje się, że wiele matek Polek z podbitym okiem lub z przepitą przez męża pensją miałoby ubaw: taki znalazłaś sobie powód? Źródłem komizmu ma być sytuacja, w której Marianne, zainspirowana przez seksualnie wyluzowaną koleżankę, zaczyna spotykać się z pewnym facetem, co spotka się z rewanżem Gustafa. W jednej ze scen ona na wernisażu zdjęć artystycznych mówi przypadkowemu nieznajomemu, że każdy głupi potrafiłby zrobić taką sztukę z rozmytych fotosów - oczywiście, że to będzie ich twórca, cóż za oryginalny wic! Z kolei on zada się z dziewczęciem w wieku studenckim, więc zobaczymy, jak podziałają na niego prochy. Z pewnością miał po nich lepszy odjazd niż ja po tym filmie.