Strony

czwartek, 13 października 2022

Thor: miłość i grom czyli Thor: Love and Thunder

Wiecie, że niektóre gatunki skorków są żyworodne? I to w całkiem ssaczy sposób, co znaczy, że potomstwo rozwija się wewnątrz samicy przez jakiś czas korzystając z odpowiednika macicy. Jeden z tych gatunków żyje w symbiozie z afrykańskimi wielkoszczurami, żywiąc się grzybami na ich sierści. Nie wiem, czemu o tym piszę - może dlatego, że seria filmów o Thorze jest swoistą pasożytniczą asocjacją, która żeruje na zbiorowym umysłowym Mamoniu, jakim jest współczesny widz produkcji kinowych. Piękny Hemsworth kiedyś ukradł film, więc trzeba doić kasę i regularnie wypuszczać nowe ekranizacje.
Tym razem reżyserię powierzyli Waititi, znanemu z dowcipów, które jeszcze na mnie działają. Na początku będzie trochę humorku, kiedy Thor z brygadą Strażników Galaktyki ratuje jakichś nieszczęśników przed złolami, a przy tym zrobi większy bajzel niż zapewne urządziliby najeźdźcy. Thor już nie ma młota, a inne narzędzie rzeźnicze, ale nagle do akcji wkracza dziunia Thora z jego odrestaurowanymi młotem (grana przez Portman). A co to za akcja? Pewien Gorr zaczyna robić bogom ziazi, bo wkurzył się na nich po śmierci córki. Moja chora wyobraźnia podsuwa mi sceny, w których Gorr zarzyna Thora, dekapituje Hulka, topi Iron Mana w kwasie, robi sałatkę z Groota, okłada Supermana kryptonitem, wydaje Czarną Wdowę za mąż, zmieniając ją w kurę domową i tak dalej. Całe uniwersum Marvela doznaje kolapsu i już nikt nigdy nie napisze, że w tym studiu powstaje nowy film fantastycznonaukowy. Taka klasyfikacja stanowi obrazę mózgu, bo właściwa to „film bajkobzdurny”. To niekoniecznie znaczy, że filmy z tego nurtu muszą być zawsze beznadziejne. Jeśli jednak idzie o Marvela, to zauważyłem u siebie dziurkę, po którą mam jego produkcje. Chodzi o tę dziurkę nieco niżej niż ta w nosie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz