Wiadomo, zdarzają się zabawne reklamy, ale nie pamiętam takiej, na którą bym czekał w bloku reklamowym. Mam oczywiście nieprzyzwoite skojarzenia, jakieś fantazje, że dostaję od babci klapsa w pupę, bo nie chodzę do McDonalda na muffiny z serkiem i rzodkiewką, a jeślibym mógł dostać klapsa za pójście - to zaraz bym poszedł. Lepiej ten temat na tym uciąć, nieprawdaż.
Strony
▼
środa, 25 grudnia 2019
Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie czyli Star Wars: The Rise of Skywalker
O boj, jak mówią po zachodniemu, kosztem iluż zatwardzeń powstał ten polski tytuł z jego fantazyjną interpunkcją? Rozumiemy, w czym problem i że język nasz demaskuje płeć osoby trzeciej dużo mocniej niż angielski, ale zdaje się, że w sprzeciwie wobec tego dokonania sprzymierzyliby się nawet Stiller z Barańczakiem. Odłóżmy tę kwestię na bok, bo zasadnicze pytanie jest takie: czy mamy nowy kamień obrazy? Twoja matka klaskała u Rubika, twój ojciec śmiał się na Kac Wawie, a twoje dziecko chodzi na Gwiezdne Wojny? No nie, bez przesady, GW to jeszcze nie ten poziom obciachu, ale mam wrażenie, że nastąpiło zmęczenie materiału. Już ostatni film z pobocznym wątkiem Hana Solo sprzedał się marnie, a ten - nie wiem, lecz zdziwiłbym się, gdyby wywołał wielkie emocje wśród osób, które widziały. Problem polega na tym, że w tych ostatnich częściach mamy mocny przechył w stronę przypowieści i moralitetu, archetyp A walczy na miecze świetlne z archetypem B, podczas gdy archetyp C chce ich wykorzystać, aby przejąć władzę nad galaktyką. Sprzeciwiają się temu inne archetypy, które są gotowe oddać życie za galaktykę. Serio, dokładnie tak brzmi ich bojowy okrzyk do walki. To brzmi jak herezja, ale chyba wolę już tę drugą trylogię Lucasa, choć zgodzę się, że Mroczne widmo było słabe (niemniej Darth Maul im się udał). Uwiera mnie postać Kylo Rena, który przeszedł na stronę zła, choć był synem Lei i Hana. Bunt nastolatka? - bo innej opcji nie widzę. Lekko irytujące są fabularne autoplagiaty, bo Rey okazuje się pociotkinią złego, ale nie traci dłoni jak Luke, za to tylko omdlewa na moment. Finn i Poe są dzielni i heteroseksualni, za to pojawia się Babu Frik, moja ulubiona postać z tej części. Pamiętamy, że dla Jedi żadnym problemem nie są pośmiertne objawienia, jednak zawsze były one na granicy prywatnego przywidzenia. A ten tu sobie na chwilę zmartwychwstaje i dokonuje telekinezy obiektu wielkogabarytowego. Skoro tak, czemu sam nie stanie do walki? Proszę mi się objawić i łaskawie wyjaśnić.
Wróg ludu w Teatrze Starym
Wyfraczeni dżentelmeni w cylindrach w stylowych wnętrzach, ich wyfiokowane kobiety w sukniach z gorsetami w roli pań domu w stylu drobnomieszczańskim. Jaka ulga, że nie. Po paru chwilach lekkiej dezorientacji następuje spektakularny, hałaśliwy rozpiździaj. Znałem ten dramat już wcześniej, więc w duchu jęknąłem z podziwu. Ten rozpiździaj jest cudowną metaforą, począwszy od rozpieprzenia tradycji wystawiania Ibsena, przez odniesienie do tematu sztuki, czyli społeczno-gospodarczej demolki w mieścinie aspirującej do miana kurortu, do destrukcji jako efektu władzy, którą ćwiczymy jako ludzkość z coraz większym zapałem. Scena staje się wielkim bajzlem, a biedne figurki z dramatu muszą udawać, że nie ma tych wszystkich gratów, przez które muszą się przedzierać. Kolejna natchniona metafora. Jasne, że Ibsen obroniłby się bez tych trików. Że nie trzeba tych efektów, żeby się przekonać o smutnej aktualności sytuacji bohatera występującego przeciw władzy. Rządzący mają pieniądze, wpływy, środki nacisku i policję, bohater ma tę, no, prawdę. Jest w jej głoszeniu samotny, śmieszny i godny podziwu. Metoda reżysera Klaty trąci dezynwolturą, wspomnienie o doboszu jest pretekstem do zaśpiewania Little drummera, piosenki, którą lubię bardzo, choć tu pasowała, że tak powiem, bo tak niektórzy mówią, jak opowiadanie kawałów do prezydenta Dudusia. Mniej więcej w dwóch trzecich trwania sztuki dochodzi do improwizacji, grający Stockmanna aktor zaczyna mówić „od siebie”. Ton i temat nie dla prawiczków, ale przyznam, że mojego entuzjazmu też nie wzbudził. Ksenofobia, kryzys demokracji w Polsce, katastrofa klimatyczna, homofobia - z wszystkim się zgadzam, ale te wątki lepiej trawię w dyskusjach (byle nie polityków) i artykułach prasowych, niż w emocjonalnych pogawędkach. Prawiczki, radzę wam przetrzymać, bo to nie koniec sztuki. A wszystkim radzę dobrze się opróżnić i wypróżnić przed spektaklem, bo trwa coś koło dwóch i pół godziny bez żadnych przerw. Zaintrygowała mnie kwestia podważenia motywów Stockmanna z ostatnich chwil spektaklu. Jeśli to insert Klaty, to bardzo pomysłowy. Sprawdzimy, sprawdzimy. (Nie, to jednak Ibsen, nie Klata.) A czego nie sprawdzimy? Jak wygląda uroczyste nakrycie głowy norweskiego burmistrza. Takie, jakie zobaczyliśmy, nie wzbudza żadnych podejrzeń.
Polański czyli daltonizm moralny
Nie sądzę, abym był wielce oryginalny w swoich opiniach, ale chyba jednak trochę bardziej niż redaktor Sroczyński w podkaście z Galopującym Majorem, gdzie w temacie Polańskiego wyrazili mniej więcej tę myśl, że nie należy wydawać pochopnych wyroków, czy to skazujących, czy uniewinniających. No to pojechali po bandzie. Wersja zdarzeń mi znana jest mniej więcej taka, że reżyser dopuścił się współżycia z nieletnią w warunkach narkotykowo-alkoholowych. Sprawę jakby złagodzono, ale sędzia (lub prokurator, nie pamiętam szczegółów) zwietrzył okazję do zrobienia kariery i pomimo ugody postanowił wszcząć proces. Chyba miał rację, bo doszło do przestępstwa, a w sprawach karnych ugoda między stronami przecież nie ma znaczenia. Studenci łódzkiej filmówki, korzystając z dobrych amerykańskich wzorców, oprotestowali zaproszenie Polańskiego na ich uczelnię. To dużo łatwiejsze od stanięcia przed Polańskim twarzą w twarz i zadania mu niewygodnych pytań. Najciekawsze jest jednak to, że wielu postępowych lewaków oburzonych pedofilią kościelną w kwestii Polańskiego niuansuje, widzi różnice, usprawiedliwia. Jako taki też się przyłączam, choć chyba jednak nie w stylu Magdaleny Środy mówiącej o rozluźnionych obyczajach tamtych czasów. Dlaczego taki argument nie działa w sprawie pedofilów w sutannach? Jeśli chodzi o stronę prawną, niech Polańskiego ścigają, niech ten Ziobro go postawi przed sądem, jeśli w ogóle są jakieś podstawy prawne. Jeśli nie ma, żadne jego opinie mnie nie interesują. Zasadnicza różnica między Polańskim a typowym księdzem pedofilem jest taka, że Polański jest pedofilem z przypadku, a ksiądz bardzo dobrze wie, co robi, a poza tym ma potężną instytucję, która go chroni (to się za Franciszka zmienia, ale dla Polski Franciszek to nie ten papież - nie to, co Karol W. podejrzany o świadome krycie pedofilów). O pedofilię się nawet nie otarłem, ale pamiętam zdziwienie, że pewna na oko dość dorosła dziewczyna, przy której rzucałem teksty bliskie obsceny, okazała się trzynastolatką. Chciałoby się powiedzieć, że Polański był naćpany lub narąbany i mógł nie wiedzieć, co się dzieje, kiedy spółkował z nastolatką. Chęć tę lepiej jednak w sobie stłumić, bo jakoś w innych okolicznościach, jak wypadek samochodowy lub morderstwo, wpływ substancji odurzających nie jest (i nie powinien być) okolicznością łagodzącą. Co ciekawe, jeszcze w latach pięćdziesiątych, mówi mama, jazda po pijaku była dopuszczalna, a ewentualne wypadki traktowano łagodniej, bo wiadomo, że będąc nietrzeźwym trudniej jest prowadzić. Na najnowszy film Polańskiego się wybieram i mam w odbycie to, czy tym samym popieram pedofila.
wtorek, 17 grudnia 2019
Koniec wieku czyli Fin de siglo
Najwidoczniej opowiedzenie zwyczajnej historii, która ma początek, rozwinięcie i zakończenie, jest banałem nie do wytrzymania. Załóżmy więc, że nasi bohaterowie się spotkają na niezobowiązujący seks, a tu zaraz okaże się, że nic nie jest przypadkiem, a związki między nimi sięgają daleko w przeszłość, gdy jeden drugiego wytrącił z heteroseksualnego stylu życia. Nie tylko w przeszłość, lecz także w rzeczywistość alternatywną, w której są parą z dzieckiem, a wspólna znajoma wciąż żyje i jest dziwaczką, która grywa na skrzypcach w miejscach ustronnych. Wobec tego nie da się o związku Ocha i Javiego powiedzieć cokolwiek z dużym przekonaniem. Jakkolwiek było, żadna z wersji opowieści, którą dałoby się z tych klocków złożyć, nie poraża przesadną oryginalnością. Nie jest już być w modzie porażonym, jak niegdyś niemal każdy polityk, który przeczytał coś bardziej poufnego od prognozy pogody. Dlatego film znieśliśmy dobrze, ubogaciliśmy ducha obserwacją, że pasyw może być aktywem, nie odnotowaliśmy u siebie żadnych zmian anatomicznych, ani też nie zapragnęliśmy poświęcić się hodowli modrogrzbiecików tęposternych. W rzeczywistości alternatywnej to modrogrzbieciki hodują nas.
poniedziałek, 16 grudnia 2019
Dolina Krzemowa czyli Silicon Valley (sezon 6, odcinki 2 i 3)
W odcinku drugim Monica odczytuje ofertę złożoną przez Chilijczyka Reyesa firmie Pied Piper. Przed chwilą tłumaczyła Richardowi, jak śmierdzące są to pieniądze.
W odcinku trzecim firma przeżywa trudności z powodu zatargu z Reyesem. Gilfoyle zapytany, jak długo mogą się bronić przed wrogim przejęciem, przytacza stosowną do okoliczności anegdotę historyczną. Załączam tłumaczenie pod filmem.
- Ile wytrzymamy?
- Oblężenie Kandii trwało 21 lat.
- To już coś.
- Zakończyło się w 1669, kiedy Turków dopadła zaraza po bombardowaniu płynem ze śledzion i dymienic umarłych.
- Dymienic?
- Zadżumionych węzłów chłonnych.
- Wydłubywali je i rzucali w ludzi?
- Kurwa!
- Richard, czy ty chciałeś walnąć w ścianę i chybiłeś?
- Oblężenie Kandii trwało 21 lat.
- To już coś.
- Zakończyło się w 1669, kiedy Turków dopadła zaraza po bombardowaniu płynem ze śledzion i dymienic umarłych.
- Dymienic?
- Zadżumionych węzłów chłonnych.
- Wydłubywali je i rzucali w ludzi?
- Kurwa!
- Richard, czy ty chciałeś walnąć w ścianę i chybiłeś?
Nic w Teatrze Starym
Ja się nie znam i tak dalej, więc chcę mieć to szybko za sobą. To, czyli stwierdzenie, że ten spektakl to dwugodzinna Kraina Grzybów. Jeśli kto lubi, to się napatrzy. Gdyby nie wiersze Leśmiana, tego poety, co miał wypięte na rzeczywistość, zwłaszcza społeczno-gospodarczą (chociaż ten Pejzaż współczesny...?), to nie wyniósłbym z Nic nic. Pokrzepiła nas brawurowa interpretacja Matyska, a zaraz potem nam przypomniano, że „tańcował i śmiał się biały szkielet Jadwiżyn”. Ja o tym szkielecie całkiem już zapomniałem, a nie był to jedyny szkielet, jaki mi się przypomniał. Na sali bowiem wśród widzów zasiadł szkielet Palikocin, jak najbardziej obleczony w ciało, ale w sensie politycznym - szkielet. I to nie z tych tańczących. Nie była to nawet wielka niespodzianka, bo twórcy spektaklu inspirowali się po części niedawno wydaną książką Palikota o Leśmianie. Onegdaj przeczytałem jego Zdjąć Polskę z krzyża. Wydał mi się wtedy osobą dużo inteligentniejszą od wizerunku politycznego pajaca, którym niestety się okazał.
Krwawe Drwale - Jadwiga
Angelo
Czego to ja się nasłuchałem o tym filmie, zanim zdecydowałem się zobaczyć! Krytyka oświecenia, obnażenie jego obłudy i rasizmu... Gdyby mój pogląd na oświecenie miał wypływać z tego tylko filmu, to może i tak. Realia miejsca i czasu są bardzo niejasne, dopiero po obejrzeniu dowiedziałem się, że Angelo to postać prawdziwa i że naprawdę zainteresował nim się cesarz Leopold. Widz nie jest zanadto scenograficzne rozpieszczony, niektóre ujęcia kręcone są w szopach z widocznymi instalacjami elektrycznymi, zapewne je wtedy zakładali, bo a nuż się przydadzą. Co ciekawe, kostiumy są dobrane starannie. Sam Angelo był projektem pewnej hrabiny (lub księżnej), która postanowiła pokazać światu, że można wychować czarnoskóre dziecko na człowieka oświecenia. Pierwszy Angelo zmarł dość szybko, ale z drugim już się udało. Rolą Angela było spełnianie oczekiwań, bo to przecież był projekt, ale zauważę nieśmiało, że i dzisiaj często tak traktuje się dzieci. Jako chłopiec Angelo narozrabiał z papugami (irytujące, bo w sumie nie wiemy, co się stało), za co dostał rózgą po tyłku. Akurat ten oświeceniowy standard podoba się dzisiaj wielu naszym prawiczkom. Jako młody mężczyzna Angelo zostanie ukarany za seks z kobietą z dworu. Usłyszy uroczą formułkę „twoje usługi nie są nam już potrzebne”, jak wielu pracowników dzisiejszych korporacji. Z dalszego ciągu wynika jednak, że jakoś sobie w życiu poradził jako wolny człowiek. Jak na tamte czasy, kiedy za oceanem Murzyni byli czyjąś własnością, bardzo to postępowe, więc ów filmowy obrazek jest wręcz laurką dla Europejczyków XVIII wieku. Łatwo jest się zgodzić, że pośmiertny numer, jaki został wyrządzony Angelowi, jest zdecydowanie godny potępienia. Prócz tego, gdybym miał gdzieś wyraźnie zauważyć rasizm, byłby to ubiór Angela, któremu dobierano stroje jasno mówiące: nie jesteś jednym z nas. Jeśli to jest ostry rasizm i hipokryzja, to zapewne tylko według standardów naszej epoki, które rzutowane wstecz ukazują moralne dno. Nie łudźmy się, nas też to czeka, kiedy za dwieście lat będzie się o nas wspominać (o ile będzie). Mam w pamięci przykład pisarza Wellsa, tego od Wehikułu czasu, który snuł wizję przyszłości wolnej od niższych ras ludzkich. Był to facet uważany przez współczesnych, czyli jakieś sto lat temu, za umysł światły i postępowy. Stawiam wniosek, aby przestać pitolić o obłudzie oświecenia, mamy jej pod dostatkiem w czasach nam bliższych. Mało tu mówiłem o samym filmie z punktu widzenia widza, a należałoby zauważyć, że jest on zrobiony (film, nie widz) tak, jakby twórca założył sobie, że ma być możliwie sucho i nieciekawie. Ekran 4:3 akurat mało ma tu do rzeczy, bo widywałem fascynujące filmy w takim formacie.
Polska Rzeczpospolita Heterobananowa
Nasza Rzeczpospolita odnotowała nowe sukcesy. Właśnie mamy niewidzialne dla państwa dziecko, któremu nie można przyznać peselu, bo w brytyjskim akcie urodzenia są dwie mamy [x]. Z kolei rządzące w Polsce banany interweniują na szczeblu rządowym, bo dziecko niezbyt udanej polskiej matki ma być w Wielkiej Brytanii oddane do adopcji parze homo [x]. „P”i„S”-owska większość sejmowa na czele Komisji Polityki Społecznej i Rodziny obsadziła panią Biejat z lewicy. Miało to zapewne związek z ewentualnym poparciem lewicy dla zniesienia trzydziestokrotności, ale sprawa się zdezaktualizowała i narodził się pomysł, aby proaborcyjną Biejat zastąpić Dominiką Chorosińską, której życiowe osiągnięcia publikuję poniżej. Mnie osobiście w sumie zwisa, co robiła Chorosińska ze swoim życiem, ale mam dużą pewność, że gdyby ktoś znany publicznie miał podobny życiorys, ale był gejem nieprzychylnym obecnie rządzącym bananom, to zrobiono by z tego wielkie halo. Bardzo to dziwne, że rządzący chyba się po cichu wycofali z pomysłu zmiany przewodniczącej. Nie mają jeszcze tego tupetu króla Henryka IV, który publicznie srał do kominka.
Ka Bodyscapes
Nieboliłódzki film z Indii to wciąż coś świeżego. Można liczyć na chropowatość, niedopowiedzenia i nieschematyczność typową dla produkcji niszowych, za to w egzotycznym pejzażu. Wiem, że gejom w Indiach nie jest lekko, całkiem niedawno przecież zniesiono kary za stosunki homo. Swoją drogą, wydawałoby się, że w kulturze, w której seks nie jest tabu religijnym (nawet transseksualizm mają w mitach), powinno być więcej tolerancji. Dzisiaj chodząc po tamtejszych muzeach i zabytkach trudno jest się domyślić, że przez parę wieków byli rządzeni przez Anglików, tę kartę z historii wygumkowali, ale z czasów kolonialnych upodobali sobie dyskryminację gejów i ją hołubią, jak wiele innych niegdysiejszych angielskich terytoriów zależnych. W pewnych aspektach fabuła jest mało wyraźna. Nie bardzo wiemy, jak artysta Haris poznał Vishnu, jakie łączy ich uczucie i czy w ogóle jest jakiś seks. Chyba jest, bo w jednej ze scen chłopcy już mają się całować, ale właśnie ktoś zadzwonił do drzwi, więc nie trzeba pokazywać tego, co nawet w wersji heteroseksualnej uchodzi w hinduskim kinie za niezwykłą rozpustę. Niechęć do gejów jest rozłożona nierówno, bo ku naszemu zaskoczeniu właściciel galerii sztuki (bądź jej dyrektor) z entuzjazmem przyjmuje prace Harisa, choć nie ustępują one w swej odwadze rysunkom Toma of Finland. Satelitarny wątek Sii nie jest dla mnie klarowny, zapewne chodzi o opresję kobiet podporządkowanych mężczyznom. W każdym razie Sia nie ulega, wynosi się z domu, na oko dość zamożnego, i tak zaczęły się nieszczęścia. Jasne jest, że ten film jest głosem protestu w obronie gejów i kobiet, miejmy nadzieję, nawet tę lichą, marną, że coś się zmieni na lepsze. I tu, i tam.
Chrobot (Tomasz Michniewicz)
Pomysł zakrawa na kpinę, bo cóż mnie obchodzi życie zwykłych ludzi gdzieś w dalekich krajach, skoro Ilona, żona dla rolnika, pokazala się bez sztucznych rzęs, a prawda o małżeństwie Kamińskiego i Sieńczyłło wyszła na jaw. Zastanówmy się... Czy nie jest tak, że wszystkie te szoki i skandale w świecie celebrytów są odlewane wszędzie z tych samych foremek? Sztuczne rzęsy mogłaby równie dobrze zdjąć Ariana Grande, a cokolwiek przydarzyło się w słynnym małżeństwie, z dużym prawdopodobieństwem jest wyjęte ze zużytego i niezbyt obszernego katalogu zgorszeń powtarzających się monotonnie w czasie i przestrzeni. Tymczasem życie zwykłych ludzi bywa zdumiewająco niezwykłe, jeśli tylko wyściubimy nos poza naszą zagrodę. Bohaterami, których życie poznajemy od dzieciństwa do dorosłości, są: biały Zimbabwejczyk, Ugandyjka, Hinduska, Kolumbijka, Japonka, Stanozjednoczeniowiec i Fin. Bardzo to ciekawe, bo można sobie porównać życie u nas i gdzie indziej. Niby biednie w tej Ugandzie, ale chętnie byłbym członkiem społeczności, która w swym ubóstwie jest w stanie uskładać około dwudziestu tysięcy dolarów, aby wysłać na leczenie do Indii wiejską bidulkę, która na pewno nigdy tych pieniędzy nie odda. Że dobrobyt w SZA jest przereklamowany, wiem już od dawna, i że w zestawieniu z Finlandią SZA jest „shithole country”, jak raczył się wyrazić prezydent Trump o krajach, z których najwięcej imigrantów przybywa do Stanów. Nigdy wcześniej nikt mi nie uświadomił fenomenu tamtejszych szkół: niemal wszystkie interakcje między uczniami mają miejsce w szkole, a poza nią nie ma kontaktów, bo do tego trzeba by mieć samochód, gdyż transportu publicznego w supermocarstwie nie ma. W związku z tym można sobie zgrywać kogoś, kim się nie jest, skoro nikt nie zobaczy, jak mieszkasz, i udawać, że twój tatuś jest - przykładowo - znanym w świecie testerem zjeżdżalni wodnych, a tymczasem masz dwie mamusie. Nie ulega wątpliwości, że poziom życia w Finlandii jest wyższy od naszego, ale kosztem lata, które jest najpiękniejszym weekendem w roku, jak mawiają Finowie. W Japonii też jest niby lepiej, ale mam absolutną pewność, że tamtejszy model życia jest najgorszy ze wszystkich opisanych w książce. To podobno powoli się zmienia, Japończycy mogą dzisiaj sami sprawdzić, jak żyje się gdzie indziej i że nie muszą się godzić na to, aby od pierwszych lat szkoły dać się wprząc w kierat parunastugodzinnej pracy dzień w dzień (albo raczej fundować taki los swoim dzieciom). Sądząc po zakończeniu, mocnym, choć niejednoznacznym, autor zgodziłby się że mną. Dwie z opisanych postaci są nawet na swój sposób sławne, mowa o Reillym Traversie z rezerwatu Imire w Zimbabwe oraz o Ugandyjce Marggie, która założyła własny fundusz dobroczynny. Bardzo ciekawe są krótkie felietony autora, rzut oka z wysoka na okoliczności, które wpływają na życie bohaterów. Nasze też. Przytaczam fragmenty.
[52%]
Gdy tylko któryś kraj afrykański planuje otwarcie rynku dla tańszych leków, wielkie koncerny farmaceutyczne wypowiadają mu wojnę. Domagają się zakazu, wskazując na prawa patentowe i własność intelektualną. Zarzucają rząd sprawami sądowymi i postępowaniami przed międzynarodowymi trybunałami. Procesy trwają latami, sztucznie przedłużane, byle wyrok nie zapadł za szybko.
Zachodnie firmy farmaceutyczne aktywnie zwalczają leki generyczne na każdym odcinku, od zakładów produkcyjnych, przez łańcuch sprzedaży, po skuteczną presję wywieraną na ustawodawcach w krajach afrykańskich, którzy przepisami regulują rynek. Bez odpowiednich ustaw nie można dystrybuować tanich leków. Odpowiednie ustawy łatwo zablokować, „prośbą” lub groźbą. Często wystarczy przekonać odpowiedniego ministra. To łatwe i tanie.
Przedstawiciele Big Pharmy nie ukrywają, że głównym celem ich firm jest zwiększanie zysku akcjonariuszy. Badania wskazują, że tego efektu nie osiągają poprzez śrubowanie sprzedaży czy wejście na nowe rynki, lecz podnosząc cenę leku przy jednoczesnej obniżce kosztów jego produkcji.
Pfizer, jedna z pięciu największych firm farmaceutycznych świata pod presją międzynarodowej krytyki ogłosiła w 2007 roku swój „flagowy program filantropii” – Mobilize Against Malaria. Przez pięć lat w trzech afrykańskich krajach prowadziła kampanię na rzecz leczenia malarii. Niedługo później odtrąbiła wielki sukces. Ten program kosztował firmę piętnaście milionów dolarów, trzy miliony rocznie.
Roczny zysk Pfizera to dwadzieścia miliardów dolarów.
To ponad dwa razy więcej niż roczny budżet Ugandy.
[64%]
Był niedawno taki przypadek. Właściciel sklepu internetowego sprzedawał sprzęt outdoorowy. Przeczytał gdzieś, że jakaś muzułmanka postulowała, by więcej restauracji podawało dania bez wieprzowiny. Skomentował to u siebie, wieszając obrazek amerykańskiej flagi zrobionej z boczku, z napisem „Bacon America Great Again”.
Klienci w sieci zaczęli przyznawać jego sklepowi po jednej gwiazdce. Ogólna ocena sklepu poszła natychmiast ostro w dół. Strasznie się wściekł. „Korzystam z prawa do wolności słowa!”, grzmiał. „My też”, odpowiedzieli oni.
[74%]
Japońskie listy przebojów podbiła Hatsune Miku. Miała szesnaście lat, króciutką plisowaną spódniczkę, długie getry oraz zielone kucyki do kolan.
Hatsune Miku to artystka, która nie istnieje.
Została zaprojektowana w cyfrowej rzeczywistości jako śpiewający syntezator mowy firmy Yamaha. Ma wygląd postaci z gry komputerowej. Wydaje płyty, pojawia się w teledyskach, można kupić mnóstwo gadżetów z jej podobizną.
Hatsune Miku daje też koncerty, nawet na dużych festiwalach. Na scenie pojawia się hologram, który rusza się i „śpiewa” piosenki. Towarzyszy mu zespół zawodowych muzyków, którzy grają jak gdyby nigdy nic. Pod sceną tłum powtarza refreny, podskakuje i oklaskuje komputerową postać. Hatsune Miku występuje przed tysiącami ludzi.
Jest idolem na miarę czasów. Zawsze będzie miała szesnaście lat i króciutką spódniczkę. Nie rozkaprysi się, nie pójdzie w narkotyki, nie narobi problemów. Może grać to, czego zażyczą sobie słuchacze, albo nawet to, czego każdy z nich sobie zażyczy. Może występować w milionach wersji dopasowanych do indywidualnych preferencji. A gadżety i płyty sprzedaje tak samo jak żywy artysta.
[78%]
Gdy giną ludzie, wkracza Zachód i jego „społeczność międzynarodowa”. Jeśli to się opłaca. Na Bliskim Wschodzie jest ropa. Na Filipinach nie ma. Tam bomby mogą wybuchać.
Mimo dekad wiary w wolny rynek rośnie też przepaść między kontynentami, a Zachód gryzie sumienie. Czasem reaguje.
Pomoc strukturalna. Pożyczki preferencyjne. Międzynarodowe kredyty rozwojowe.
Nowe narzędzia kolonizacji, chociaż kolonizacja podobno się skończyła.
Bogaty Zachód udziela biednym krajom pożyczek, bez których nie byłyby w stanie zrealizować inwestycji, ruszyć do przodu. Takim pożyczkom towarzyszą jednak pewne obostrzenia. Najważniejsze z nich to:
Inwestycje zrealizują nasze, zachodnie firmy.
Dajemy wam pieniądze, żebyście zatrudnili naszych wykonawców i kupili nasze towary. Innych nie możecie, bo to przecież nasze pieniądze.
„Obdarowany” kraj kupuje więc drożej, niż mógłby, mając wolną rękę, i to, co chce darczyńca, a nie to, co jest mu najbardziej potrzebne.
Na miejscu zostanie droga, którą przez parę lat zachodnia firma będzie wywozić swoje niebotyczne zyski, oraz rynek zbytu dla zachodnich towarów, które w ramach tej „pomocy” udało się na niego wprowadzić. Lokalne firmy nie zarobią nic.
A potem trzeba będzie przecież jeszcze spłacić ten kredyt, i to z odsetkami.
Politycy w różnych krajach lubią budować wrażenie, że podobne metody i manipulacje stosują tylko dawne państwa kolonialne, od zawsze imperialiści, widać nic się nie zmieniło. Co złego, to nie my.
Polska udziela takich pożyczek między innymi Tanzanii, Kenii i Etiopii.
[93%]
Chcą przyjechać, żeby leczyć dzieci, uczyć w szkole, opiekować się dzikimi zwierzętami, chociaż nie mają do tego żadnych kwalifikacji. Znudzony księgowy chce karmić nosorożce, programista z Francji uczyć sieroty angielskiego.
A czy w twoim kraju ktoś by ci na to pozwolił?
W większości przypadków wolontariusz to więcej problemów niż pożytku. Trzeba uważać, żeby czegoś nie zepsuł, nie zrobił komuś krzywdy, żeby dzieci w sierocińcu się do niego za bardzo nie przyzwyczaiły, bo zaraz przecież zniknie. Zabierze zdjęcia i wzruszenia, a zostawi po sobie dziurę.
Wolontariusz musi coś jeść, spać w niezłych warunkach, mieć internet i czas wolny. Żaden nie będzie pracował szesnaście godzin bez przerwy, jak miejscowa pielęgniarka, jadł raz dziennie. Wolontariusz dużo kosztuje. Niewiele w sumie wnosi, niewiele jeszcze potrafi, szybko się męczy, ale czuje się Lekarzem bez Granic.
Dlatego staże w biednych krajach są płatne.
Innymi słowy – płaci się za możliwość odbycia wolontariatu.
W branży o takich wyjazdach nie mówi się zresztą „wolontariat”, raczej „wolonturystyka”. Setki zachodnich agencji robią na niej świetny interes.
[52%]
Gdy tylko któryś kraj afrykański planuje otwarcie rynku dla tańszych leków, wielkie koncerny farmaceutyczne wypowiadają mu wojnę. Domagają się zakazu, wskazując na prawa patentowe i własność intelektualną. Zarzucają rząd sprawami sądowymi i postępowaniami przed międzynarodowymi trybunałami. Procesy trwają latami, sztucznie przedłużane, byle wyrok nie zapadł za szybko.
Zachodnie firmy farmaceutyczne aktywnie zwalczają leki generyczne na każdym odcinku, od zakładów produkcyjnych, przez łańcuch sprzedaży, po skuteczną presję wywieraną na ustawodawcach w krajach afrykańskich, którzy przepisami regulują rynek. Bez odpowiednich ustaw nie można dystrybuować tanich leków. Odpowiednie ustawy łatwo zablokować, „prośbą” lub groźbą. Często wystarczy przekonać odpowiedniego ministra. To łatwe i tanie.
Przedstawiciele Big Pharmy nie ukrywają, że głównym celem ich firm jest zwiększanie zysku akcjonariuszy. Badania wskazują, że tego efektu nie osiągają poprzez śrubowanie sprzedaży czy wejście na nowe rynki, lecz podnosząc cenę leku przy jednoczesnej obniżce kosztów jego produkcji.
Pfizer, jedna z pięciu największych firm farmaceutycznych świata pod presją międzynarodowej krytyki ogłosiła w 2007 roku swój „flagowy program filantropii” – Mobilize Against Malaria. Przez pięć lat w trzech afrykańskich krajach prowadziła kampanię na rzecz leczenia malarii. Niedługo później odtrąbiła wielki sukces. Ten program kosztował firmę piętnaście milionów dolarów, trzy miliony rocznie.
Roczny zysk Pfizera to dwadzieścia miliardów dolarów.
To ponad dwa razy więcej niż roczny budżet Ugandy.
[64%]
Był niedawno taki przypadek. Właściciel sklepu internetowego sprzedawał sprzęt outdoorowy. Przeczytał gdzieś, że jakaś muzułmanka postulowała, by więcej restauracji podawało dania bez wieprzowiny. Skomentował to u siebie, wieszając obrazek amerykańskiej flagi zrobionej z boczku, z napisem „Bacon America Great Again”.
Klienci w sieci zaczęli przyznawać jego sklepowi po jednej gwiazdce. Ogólna ocena sklepu poszła natychmiast ostro w dół. Strasznie się wściekł. „Korzystam z prawa do wolności słowa!”, grzmiał. „My też”, odpowiedzieli oni.
[74%]
Japońskie listy przebojów podbiła Hatsune Miku. Miała szesnaście lat, króciutką plisowaną spódniczkę, długie getry oraz zielone kucyki do kolan.
Hatsune Miku to artystka, która nie istnieje.
Została zaprojektowana w cyfrowej rzeczywistości jako śpiewający syntezator mowy firmy Yamaha. Ma wygląd postaci z gry komputerowej. Wydaje płyty, pojawia się w teledyskach, można kupić mnóstwo gadżetów z jej podobizną.
Hatsune Miku daje też koncerty, nawet na dużych festiwalach. Na scenie pojawia się hologram, który rusza się i „śpiewa” piosenki. Towarzyszy mu zespół zawodowych muzyków, którzy grają jak gdyby nigdy nic. Pod sceną tłum powtarza refreny, podskakuje i oklaskuje komputerową postać. Hatsune Miku występuje przed tysiącami ludzi.
Jest idolem na miarę czasów. Zawsze będzie miała szesnaście lat i króciutką spódniczkę. Nie rozkaprysi się, nie pójdzie w narkotyki, nie narobi problemów. Może grać to, czego zażyczą sobie słuchacze, albo nawet to, czego każdy z nich sobie zażyczy. Może występować w milionach wersji dopasowanych do indywidualnych preferencji. A gadżety i płyty sprzedaje tak samo jak żywy artysta.
[78%]
Gdy giną ludzie, wkracza Zachód i jego „społeczność międzynarodowa”. Jeśli to się opłaca. Na Bliskim Wschodzie jest ropa. Na Filipinach nie ma. Tam bomby mogą wybuchać.
Mimo dekad wiary w wolny rynek rośnie też przepaść między kontynentami, a Zachód gryzie sumienie. Czasem reaguje.
Pomoc strukturalna. Pożyczki preferencyjne. Międzynarodowe kredyty rozwojowe.
Nowe narzędzia kolonizacji, chociaż kolonizacja podobno się skończyła.
Bogaty Zachód udziela biednym krajom pożyczek, bez których nie byłyby w stanie zrealizować inwestycji, ruszyć do przodu. Takim pożyczkom towarzyszą jednak pewne obostrzenia. Najważniejsze z nich to:
Inwestycje zrealizują nasze, zachodnie firmy.
Dajemy wam pieniądze, żebyście zatrudnili naszych wykonawców i kupili nasze towary. Innych nie możecie, bo to przecież nasze pieniądze.
„Obdarowany” kraj kupuje więc drożej, niż mógłby, mając wolną rękę, i to, co chce darczyńca, a nie to, co jest mu najbardziej potrzebne.
Na miejscu zostanie droga, którą przez parę lat zachodnia firma będzie wywozić swoje niebotyczne zyski, oraz rynek zbytu dla zachodnich towarów, które w ramach tej „pomocy” udało się na niego wprowadzić. Lokalne firmy nie zarobią nic.
A potem trzeba będzie przecież jeszcze spłacić ten kredyt, i to z odsetkami.
Politycy w różnych krajach lubią budować wrażenie, że podobne metody i manipulacje stosują tylko dawne państwa kolonialne, od zawsze imperialiści, widać nic się nie zmieniło. Co złego, to nie my.
Polska udziela takich pożyczek między innymi Tanzanii, Kenii i Etiopii.
[93%]
Chcą przyjechać, żeby leczyć dzieci, uczyć w szkole, opiekować się dzikimi zwierzętami, chociaż nie mają do tego żadnych kwalifikacji. Znudzony księgowy chce karmić nosorożce, programista z Francji uczyć sieroty angielskiego.
A czy w twoim kraju ktoś by ci na to pozwolił?
W większości przypadków wolontariusz to więcej problemów niż pożytku. Trzeba uważać, żeby czegoś nie zepsuł, nie zrobił komuś krzywdy, żeby dzieci w sierocińcu się do niego za bardzo nie przyzwyczaiły, bo zaraz przecież zniknie. Zabierze zdjęcia i wzruszenia, a zostawi po sobie dziurę.
Wolontariusz musi coś jeść, spać w niezłych warunkach, mieć internet i czas wolny. Żaden nie będzie pracował szesnaście godzin bez przerwy, jak miejscowa pielęgniarka, jadł raz dziennie. Wolontariusz dużo kosztuje. Niewiele w sumie wnosi, niewiele jeszcze potrafi, szybko się męczy, ale czuje się Lekarzem bez Granic.
Dlatego staże w biednych krajach są płatne.
Innymi słowy – płaci się za możliwość odbycia wolontariatu.
W branży o takich wyjazdach nie mówi się zresztą „wolontariat”, raczej „wolonturystyka”. Setki zachodnich agencji robią na niej świetny interes.