Strony

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Solaris

Widziałem ten film dawno temu i zapamiętałem, że nie, to nie to. Ponieważ mnie namówili audycją w Tok FM do powrotu do książki, to czemu nie zobaczyć jeszcze raz. No i jest opad kopary, bo jeśli się zmieni nastawienie i nie oczekuje wiernej ekranizacji, to film wypada całkiem dobrze. Przede wszystkim lata świetlne dzielą go od standardowych produkcji sajens-fikszyn, bo Lem jednak zobowiązuje. Jeśli film odbiega od książki, to nie w stronę głupawych strzelanek z obcymi, czy szalenie nużących ucieczek przed wrogami. Wyciął Soderbergh z książki cały wątek solarystyki, czyli badań naukowych poświęconych najprawdopodobniej inteligentnemu oceanowi, jedynemu mieszkańcowi planety. Skupił się za to na Kelvinie, którego przeżycia na stacji kosmicznej splecione są mocno z retrospekcjami z pożycia z Rheyą. Co ciekawe, ów świat przyszłości nie wygląda specjalnie dziwnie, ludzie wciąż jeżdżą metrem i chodzą do barów na podryw, a do grup wsparcia po wsparcie. Wątek Rhei jest rozegrany nie bardziej melodramatycznie niż w książce, za to jeden z niezwykłych twistów dotyczy załoganta Snowa, granego przez mało znanego aktora, ale ta jego rola naprawdę zapadła mi w pamięć. Jest to oryginalny pomysł scenarzysty, nie ma tego w książce, ale podobny pomysł był u Lema w opowiadaniu o Zazulu. Na koniec o zakończeniu. Podobnie jak w Solaris radzieckim zakończenie odbiega od książkowego, które jest zwyczajnie słabe - Kelvin popada w zadumę na mimoidzie. Radzieckie uważam za świetne, choć dość jednoznaczne, a to Soderbergha - za mocno popieprzone i trochę przez to wykrętne. Ale nie muszę się upalić podejrzanymi ziołami, ani zagłębić w buddyzm zen, żeby zobaczyć, że końcowy mistycyzm ma niezły potencjał interpretacyjny. Jako złośliwa małpa postanowiłem zrobić gif z antytwarzą Clooneya, do czego się onegdaj z takim wstydem przyznawał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz