O Akatyście (z wielkiej litery, bo chodzi o jeden konkretny) wspomniał w swojej książce Dalrymple. Ów Akatyst z wielkiej litery to bizantyjska modlitwa ku czci Matki Bożej. Jej zmówienie to zapewne więcej niż dwadzieścia minut, a odśpiewanie - około godziny. Jest Akatyst niewątpliwym zabytkiem językowym nie pozbawionym swoistego uroku. Dalrymple przytoczył cytat:
Retorzy, słów wielu miłośnicy, milkną przed Tobą jak ryby bezgłośne - widzimy to, Bogurodzico. Nie mogą bowiem powiedzieć, jak pozostając dziewicą możesz rodzić.
Cóż, buńczuczne to stwierdzenie. Podejrzewałbym, że jednak mieliby coś do powiedzenia, no chyba że NAPRAWDĘ stanęliby przed obliczem Maryi. Przyznam, że i mnie by wtedy zatkało.
Kolejny cytat:
Moc swą zjawiając Stwórca nowe ukazał stworzenie nam, którzy przezeń jesteśmy. Z łona, co nie zaznało nasienia, wyszedł i ustrzegł to łono nienaruszone, abyśmy cud ten uznając chwalili je i wołali [...]
W SZA powiedzieliby too much information, zwłaszcza gdybyśmy chcieli tłumaczyć to dzieciom. Ale kto wie, nadchodzą nowe, ekscytujące czasy, w których tego rodzaju odniesienia będą częścią podstawy programowej przedmiotu szkolnego „przygotowanie do życia w czystości”. W takim razie za świętym Augustynem zawołam: „daj mi czystość i powściągliwość, lecz nie teraz jeszcze“. Chyba wiedział, co mówił, skoro gdzie indziej rzekł „Nic tak nieodparcie nie degraduje duszy mężczyzny jak pieszczoty niewiasty“. Miejmy nadzieję, że pieszczoty mężczyzny nie są obarczone podobnym ryzykiem.
Przedstawienia w ramach Royal Opera Festival obrosły swoistym rytuałem. Przed spektaklem celebrantka Coufał wychodzi na scenę i mówi „Rossini płakał trzy razy w życiu: pierwszy raz, kiedy przeczytał recenzje po wystawieniu Cyrulika sewilskiego, drugi, kiedy usłyszał arię skomponowaną przez Je-ne-sais-qui, a trzeci, kiedy w czasie rejsu po jeziorze Como przypadkiem do wody wpadł bażant nadziewany truflami” (nb. internet twierdzi co innego). Uszyma duszy słyszę publiczność, która powtarza unisono za Coufał „bażant nadziewany truflami”. A potem włącza się chóralnie do słów „Pan Marszałek nie mógł dzisiaj być z nami, dlatego odczytam list Pana Marszałka...” Ktoś powie, że się nabijam, ale przysięgam na truskawki mojego ojca, że nie. Bez tego ceremoniału spektakle w ramach ROF byłyby nieważne, jak komunia udzielana przez kobietę. Przejdźmy do omówienia spektaklu, jednoaktowej opery Rossiniego. Zawczasu zajrzałem do omówienia fabuły, bo nie wiedziałem, czy będą dobre napisy (akurat były bardzo dobre). Czytam i odnoszę wrażenie, że dzieje się dużo, zdecydowanie za dużo na jednoaktówkę. W czasie przedstawienia okazało się, że wszystko było klarowne, bo choć libretto do najmądrzejszych nie należy, to przynajmniej w zakresie prezentacji kolejnych zakrętów fabuły spisuje się świetnie. A że tam jakaś księżna, niesłusznie oskarżona o zdradę małżeńską, po dziesięciu latach odzyskuje miłość męża, to już szczegóły. Niewiasta wiele zawdzięcza niejakiemu Tarabottowi, który otoczył ją opieką i, jakże szlachetnie, nie domagał się odpłaty. Nasze podejrzenia w tej kwestii spotęgowały się, kiedy Tarabotto zapytany o kobiety w jego życiu odrzekł „na co mi kobiety?”. Jeśli chodzi o wykonawstwo, to wyróżniał się Francesco Bossi w roli Tarabotta właśnie, a pozostali faceci byli okej, atoli przyćmieni przez Bossiego. Również Xiangjie Liu jako księżna dała radę. Scenografia była minimalistyczna, ale to nic, zawsze to lepsze od wersji estradowej.
Ten film jest tak stary, że gdyby się urodził dziecięciem, dziś już byłby po pierwszej komunii. Temat jest niewesoły, bo dotyczy gejów w SZA na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy imprezy najczęściej uczęszczane przez gejów zmieniły się z zabaw seksualnych na stypy. Główna postać to Ned grany przez Ruffalo (wtedy seksownego tatuśka), nowojorski gej-aktywista, który swoimi publicznymi wypowiedziami przysparza wiele problemów świeżo powołanemu do życia stowarzyszeniu na rzecz zdrowia gejów. Nie dziwmy się, to był początek epoki Reagana, tolerancja wobec gejów była raczej zwyczajną obojętnością. Chcą się pieprzyć - niech się pieprzą, umierają - to niech umierają. Ned ma wiele pretensji do władz, ale w zasadzie nie wiemy o co. Na samym początku nikt przecież nie wiedział, co to za choroba i jak jest przenoszona. Nie tylko Neda ponoszą emocje. W pamięć zapadły mi przynajmniej dwa inne wybuchy pretensji i żalów, fabularnie jakby uzasadnione, choć ich treść zdała mi się tak absurdalna, że owe emocjonalnie pobudzone podmioty mogłyby równie dobrze krzyczeć tylko „nienawidzę cię!”, a miałoby to tyle samo sensu. Jak na taki temat film ma niezłą obsadę, w której zobaczymy Julię Roberts w roli lekarki umierających gejów (ta też ma swój emocjonalny wybryk). Oczywiście trochę się wzruszyliśmy, a na koniec w napisach podsumowujących wspomnieli o Reaganie, który publicznie zauważył problem i przyznał państwowe środki na badania. Miękka faja, rzekłby Mencen.
Widzę poważne różnice między boliłódzką komedią a boliłódzkim dramatem historycznym. W tym drugim również tańczą i śpiewają, ale jakby mniej. Poza tym w Boliłódzie lubią pyskate bohaterki bez względu na rodzaj filmu. Jeśli wierzyć twórcom, Bombaj w wieku XIX był wprawdzie kontrolowany przez Brytyjczyków, ale w rzymski sposób, czyli od pewnego szczebla w dół sprawy pozostawiano lokalsom. Tytułowy maharadża nie był nim z urodzenia, ale z wyboru, bowiem był religijnym przywódcą wisznuitów. Wszystko byłoby pięknie, ale gość poważnie nadużywał swojej władzy nieco w stylu Trumpa z modus operandi „grab ’em by the pussy”. A ponieważ wykorzystał nie tę pannę, którą powinien, jej ideowy narzeczony zaczął walczyć o jawność i sprawiedliwy osąd. Dojdzie nawet do rozprawy w brytyjskim sądzie, gdzie maharadża również zaznacza swoją uprzywilejowaną pozycję. Mamy tu wszystko, co lubimy łamane przez czego nie znosimy w filmach boliłódzkich: infantylne dialogi, musicalowe wstawki, odważne sceny seksu polegające na muskaniu policzka wargami. I tak oto zachęcam was do obejrzenia łamane przez odpuszczenia sobie tego filmu.
Podobno gdyby wystawić wersję pięcioaktową, byłoby klarowniej. Wiedzielibyśmy, czemu infant hiszpański Carlos pała cielesną żądzą do matki. Za fałszywą legendę Don Carlosa odpowiada Schiller, ale część pretensji idzie na konto Verdiego, skoro podpisał się swoim talentem pod tym tekstem libretta. Jak na Wrocław spektakl jest nietypowy, żadnych śmieci, łóżek szpitalnych i łysych kobiet, choć suknia głównej intrygantki nosi znamię krawieckiej szajby. Muzycznie bez zarzutu, pomysł z chórem na sali - znakomity. Mój ulubiony motyw z fabuły: król pyta inkwizytora, czy może poświęcić syna dla dobra kraju. Inkwizytor odpowiada: panie, skoro Bóg poświęcił swojego Syna, to... - wiemy dobrze co. Ten inkwizytor miał w intencji twórców być złem wcielonym, bo pod koniec dopuszcza się morderstwa na oczach króla, czego - jeśli dobrze rozumiem - nie było w oryginale opery. No i czy nie mają racji chrześcijanie, kiedy krzyczą, że są szykanowani?
Wspominam ten film po jakichś dwóch tygodniach i jest problem. Główna postać to filmowiec, który próbuje napisać scenariusz do swojego filmu, ale ma pod górkę. Jest dość młody, ale dorobił się już eks-chłopaka, choć są szanse na nowego. Skoro nie wychodzi z filmem, dorabia sobie jako kamerzysta w produkcjach do OnlyFans, a również przy reklamach. Poza tym mamy dość dziwne nieciągłości fabularne, co - jak nam się wydaje - ma oddawać mistyczną interferencję sytuacji z tworzonego scenariusza z prawdziwym życiem bohatera. Czy tu widzę problem? Nie, nie takie dziwactwa już widziałem. Problem w tym, że po tak krótkim czasie niewiele więcej zostało mi w głowie, poza ogólnym wrażeniem, że film był sympatyczny, a ciała zgrabne. Za miesiąc mógłbym obejrzeć ten film jak nowy. Czyż to nie piękny przykład wcielania w życie idei recyklingu?
Gdzieś przeczytałem, że ktoś nigdy się jeszcze tak nie wynudził oglądając ten film. A ja sądzę, że był fascynujący, i podejmę się trudu uzasadnienia tej opinii. Najpierw słówko o fabule. Śmiertelnie chory miliarder zatrudnia Johna Krasinskiego, postać z archeologicznego półświatka (eufemizm obejmujący dawnych rabusiów starożytności), aby odnalazł legendarną fontannę młodości, dzięki której wróci do zdrowia. John namawia do współpracy Natalie Portman (bo mi się nie chce udawać, że obchodzi mnie imię granej przez nią postaci), która jest ekspertką od starożytnych tekstów, ale jest również irytującą matką, matkującą i matkowaniem poważnie przejętą. Jej syn odegra ważną rolę w poszukiwaniach, które oparte są na dziwnie mętnych wskazówkach typu, że jakaś melodyjka wskazuje na Wiedeń, więc tam jedziemy i szukamy dalej. Tak być nie musi, bo może pamiętacie, dlaczego w pierwszym filmie o Indianie Jonesie naziści szukali arki w złej miejscówce? No właśnie, jakże to było klarowne. Później ów efekt nieco przyćmiła podróż Indiany na oklep łodzią podwodną. W Fontannie cały czas jedziemy na oklep czyli bareback, jak by to ujęli krajanie Krasinskiego. Film jest fascynujący, bo wielokrotnie zaparł nam dech bezczelnością, z jaką zrzynał fabularne zwroty z filmów o Indianie. W tamtych filmach mieli fantazję, by przenieść akcję do miejsc mniej znanych (jak Petra), a tu klisza na kliszy. Ale za to jest Krasinski, ciacho przecież, i parę niezłych linijek dialogu.
Film opowiada o znanym pisarzu, który po latach przyjeżdża do swojego prowincjonalnego francuskiego miasteczka, a okazją jest promocja jego książek. Powszechnie wiadomo, że jest gejem, więc musi słuchać zapewnień lokalnych oficjeli, że nam to wcale nie przeszkadza. Równolegle zapoznajemy się z wydarzeniami z jego szkolnej młodości, a bardziej dokładnie z przebiegiem szkolnego romansu, który podówczas był trzymany w tajemnicy. Na planie współczesnym nasz autor spotyka syna swojego niegdysiejszego kochanka, który - jak się wydaje - chce poznać prawdę z przeszłości, ale nie ułatwia pisarzowi w rozmowach, bo zdaje się coś wiedzieć, ale nie ma pewności. Trudno przecież tak po prostu wywalić prawdę, że „kochałem twojego ojca - i to z wzajemnością”. Miłe dla widzów jest to, że wszystko zostanie wyjaśnione, nawet żal, że nie zostawili jakiejś tajemniczki lub niedopowiedzenia. Jak się dowiemy, nasz bohater opuścił rodzinne miasto dla Paryża (i Los Angeles), gdzie dużo łatwiej było być gejem. Tymczasem okaże się, że bliska mu wiekowo osoba nie wyjechała i miała odwagę żyć w związku jednopłciowym. Wychodzi na to, że nasz bohater nie był znowu tak wielkim bohaterem.
Jako akompaniament wykorzystano muzykę Verdiego z różnych dzieł, nie tylko z opery o tym samym tytule. Włączyli w to nawet instrumentalną wersję Dies irae - no słusznie, skoro to balet, ale polecam jednak wersję z chórem. Verdi zapewne by się zdziwił, że taki balet zrobili. Balet jest bardzo przyjemną dla oka formą sztuki, zwłaszcza kiedy można podziwiać zgrabne męskie lub żeńskie ciała w ruchu. Pod tym względem spektakl nie zawiódł. Zawiódł za to pod innym względem, o którym nawet nie powinienem wspominać, bo ta porażka jest organicznie wpisana w balet. Przypadkiem pamiętam parę cytatów z Szekspira, których nie sposób przekazać żadnym piruetem, żadnym gestem ręki, żadnym pas de deux. Prosiłem miłe osoby towarzyszące, by mi odtańczyły, że „życie jest to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, nic nie znacząca”, co gdzieś musiało być w tańcu oddane. Nie odtańczyły. Całkiem niedawno przeczytałem parę uwag Settembriniego o treściowo ułomnym przekazie, który niesie muzyka. Oj, balet też. W myślach przeprowadziłem taki oto eksperyment: na widowni sadzamy pięć osób nie znających szekspirowskiego oryginału, a po spektaklu pytamy, o czym była ta historia. Mogłoby wypaść ciekawie.
Jakież to przykre, że tak wiele racji miała Szymborska pisząc Dzieci epoki. Czy z okazji Eurowizji możemy naprawdę być „zjednoczeni przez muzykę”? Z jakiegoś powodu nie chcemy się jednoczyć z Białorusią i Rosją, ale Izrael jest ok. Kolejny rok mamy słonia w salonie i chyba w końcu zaczyna nam lekko przeszkadzać. JJ, zwycięzca Eurowizji, nawet miał tyle odwagi, żeby zauważyć problem, ale władze Austrii od razu sprostowały i przeprosiły. Podobnie Niemcy nie widzą możliwości wykluczenia Izraela, co podsumuję smutnym w sumie przekąsem, że wspieranie ludobójstwa jest zgodne z tradycją obu krajów. Teraz już przejdę do samej Eurowizji.
Kto był najbardziej pokrzywdzony w półfinałach?
Belg ze znakomitym, rytmicznym, dyskotekowym kawałkiem.
Kto otrzymuje nagrodę od śliniących się starych gejów?
Półnagi Ormianin, który wyglądał, jakby właśnie wyszedł spod naprawianego samochodu z przeciekającymi przewodami olejowymi.
Kto otrzymuje nagrodę imienia Miecia Szcześniaka?
Szwajcarka z najnudniejszą piosenką Eurowizji.
Kto powinien zwyciężyć, gdybym ja o tym decydował?
Albania z ich finezyjnym akompaniamentem.
Jakie tendencje były widoczne lub wkurzające?
Za dużo diw, również dużo utworów z łamanym rytmem, na przykład piosenka Szwajcarki na dziesięć sekund zamieniła się w skoczne tango, a najbardziej irytujący w tym względzie byli Ukraińcy.
Jak oceniam oceny jury i publiczności?
Tu chyba jest najwięcej polityki. Przedziwnie wygląda ten sukces Izraela. Zgadzamy się z Kwiatkiem, że należy skasować głosowanie przez aplikację, bo tu może być najwięcej nadużyć z manipulowaniem przy IP. Oczywiście najciekawsze są przypadki, w których występujący dostają zero punktów od publiczności, co przydarzyło się Szwajcarce wysoko ocenionej przez jury. Również Wielka Brytania kolejny raz dostała zero, nawet mi szkoda tych dziewczyn, bo aż takie denne nie były.
A co myślę o polskim występie?
Trudno mi się zdystansować, ale przyznaję, że show zrobili świetny i chyba po raz pierwszy nie bali się pokazać skąpo ubranego baleciku mieszanego. To raczej nie była wygrywająca piosenka, ale wydaje się mocno niedoceniona przez jury. Zgodziłbym się za to oceną publiczności (siódme miejsce).
Na kogo jeszcze warto było zwrócić uwagę?
Na folkowe Łotewki i Tommy'ego z Estonii z najzabawniejszym występem. Bardziej to był kabaret niż prawdziwa piosenka, ale zaszedł wysoko. Całe szczęście, że Szwedzi, podobno wysoko notowani w zakładach, wypadli dość słabo.
Gdyby nie okoliczności, raczej nie obejrzałbym filmu o facecie, który otrzymał spadek i postanowił otworzyć włoską restaurację na Staten Island (chyba), w której jako kucharki zatrudnił autentyczne włoskie babcie (jedna z nich okazała się mało włoska, ale to nic). Wspierają go przyjaciele, a biurokraci rzucają kłody pod nogi. W biznes wchodzi również Susan Sarandon, co ma przyciągnąć widzów. Nie da się ukryć, że babka ma charyzmę i bez niej film mógłby być klapą. Jeśli nie liczymy na wątki sensacyjne, film jest jak najbardziej okej. Z pewnym zastrzeżeniem: twórcy widząc, że historia mogłaby być mało dramatyczna, do granic absurdu przeciągają moment, w którym rozstrzyga się los źle prosperującej restauracji. Już zaczęliśmy sobie wyobrażać, że interes trzeba będzie zwinąć, właściciel z babciami przeżyją srogie życiowe rozczarowanie, popadną w alkoholizm i seksoholizm i zagłosują na Trumpa.
W omówieniach pisze się o „zapomnianym” dziele Teodora Leszetyckiego. Można przypuszczać, że słusznie zostało zapomniane i może nie warto do niego wracać tym bardziej, że to opera komiczna. Niedawno słyszałem kogoś argumentującego, że komedie Szekspira zestarzały się gorzej niż jego tragedie. Jeśli opera Leszetyckiego nas rozbawi, to tylko przez współczesne wtręty, na przykład wtedy, gdy rozmowa ze służącą przechodzi płynnie w stosunek seksualny. Wątpię, że ktoś szczerze ubawi się głupiutką intrygą, w której służąca pomaga swojej pani znaleźć kandydata na męża. Dylematy są poważne, bo czy wypada wyjść za wicehrabię odrzucając generała? Są momenty niezłe muzycznie, kiedy przyszła mężatka waha się, komu oddać rękę, po czym uświadamia sobie i nam, że szczęście polega na byciu kochaną. To nic, że przy okazji wspięliśmy się na wyżyny banału. Do samej inscenizacji zastrzeżeń nie mam, scenografia jest niby uboga, ale wspomagana dobrymi multimediami, są baleciki damsko-męskie, a układ choreograficzny z wachlarzami z piór udał się znakomicie.