Strony

poniedziałek, 8 listopada 2021

I szczęśliwie czyli Happily

Od czasów Balzaka nie wypada pisać utworów aspirujących do miana „realistyczny” bez wytłumaczenia źródeł dochodów postaci. To lekka przesada, zwykły czytelnik jest chyba mało zainteresowany czytaniem PIT-ów bohaterów, ale za to chętnie zapoznałby się z ich motywacjami. A jeśli powstają z martwych, to nie pogardzilibyśmy wyjaśnieniem tego fenomenu. Oczywiście możemy przyznać, że ktoś tu udawał, wciągając nas w niby to życiową historyjkę o niezwykle szczęśliwym małżeństwie z czternastoletnim stażem, które - pomijając spojlery - udaje się na weekend z przyjaciółmi i w czasie tego wyjazdu przeżyje parę dziwnych chwil. Jeśli ktoś zrozumiał z filmu, po co to komu było, to gratuluję. Kiedy zaczęła się końcowa lista płac, odniosłem wrażenie, że to jakiś słabszy produkt Lyncha, tworzącego nie na zwykłych dla niego psychotropach, lecz na bigosie i ruskich. W męża wcielił się McHale znany z Community, eksponujący muskulaturę, jakby na plan filmu wracał z kręcenia pornosów dla gejów. W ogóle ta produkcja wygląda, jakby paru drugoplanowych aktorów postanowiło zrealizować pragnienie udziału w pełnym metrażu, do tego odbiegającym od sztampy. Poważnie wątpię, że ten film będzie dla kogokolwiek z obsady trampoliną do aktorskiej sławy, choć na pewno nie jest schematyczny. Są momenty, kiedy naprawdę nie wiemy, czego możemy się spodziewać w dalszym ciągu, co byłoby super, gdyby nie to, że scenarzyści też nie wiedzieli, więc zakończyli historię mało sensownym happy endem z jednym trupem po drodze. Bywały bardziej krwawe happy endy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz