Strony

niedziela, 13 czerwca 2021

Nieobecni (Bartosz Żurawiecki)

Spisuję tu sobie swoje impresje z obejrzanych filmów i przeczytanych książek, nie mając ambicji nikomu zaimponować, czy popisać się wybitną mądrością, głupotą lub nijakością. Po tym zastrzeżeniu mogę podzielić się moim dominującym wrażeniem po lekturze Nieobecnych: what the fuck have I just read!? Czyli: co ja do kurwy nędzy właśnie przeczytałem!? Brzmi bardzo negatywnie, więc ok, to może być stwierdzenie niesprawiedliwe - i zapewne jest, bo przecież dotychczas lubiłem czytać Żurawieckiego, nawet bardziej niż pewne noblistki. Niewątpliwie po samym streszczeniu sądząc, dziesięć lat po wydaniu książka zyskała na aktualności, skoro jednym z wątków jest wymordowanie episkopatu. Wydawałoby się to niezwykle brutalne, ale świat i bohaterowie książki są tak wielce umowni, że szalona akcja niszczenia świata w wykonaniu półimiennego bohatera A. we współpracy z Panią Marią działa na nas mniej więcej z taką intensywnością, jak ulotka opisująca skutki uboczne Stoperanu. Jasne jest, że mamy do czynienia z metaforą tego, jak pewni ludzie stają się niewidoczni (czytaj: niewarci uwagi), na przykład geje po czterdziestce lub panie po sześćdziesiątce. Czego metaforą może być zniszczenie świata - na to proszę sobie odpowiedzieć we własnym zakresie. Wyzwań interpretacyjnych jest więcej, mamy jeszcze między innymi Technoboja żyjącego we własnym świecie. W końcowych partiach Pani Maria nawet zaczyna wyglądać jak ktoś ocierający się o rzeczywistość, ale nie urzekła mnie jej opowieść, a raczej marudny monolog. Główny mój problem z Nieobecnymi to ta mieszanka groteski z refleksją, czyli substancji, które łączą się ze sobą jak woda z olejem. Coś takiego może się udać tak samo, jak monolog Być albo nie być wygłaszany przez Czerwonego Kapturka świeżo pożartego przez wilka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz