Strony
▼
czwartek, 17 czerwca 2021
Bal czterdziestu jeden czyli El baile de los 41
Filmy takie jak ten przywołują wizję z mokrego snu konserwatysty o minionych czasach, kiedy to każdy znał swoje miejsce i swoją rolę w społeczeństwie. Mężczyzna miał się żenić, kobieta miała rodzić dzieci i dbać o domowe ognisko, a mąż miał utrzymywać ich finansowo. Wszyscy szczęśliwi, monogamiczni i pobożni. Niczego takiego nigdy nie było, choć oczywiście w epokach bardziej pruderyjnych usiłowano wmawiać sobie, że tak właśnie jest. Dzisiaj nie ma żadnych przeszkód, żeby piewcy konserwatyzmu świecili przykładem, no i świecą. Ziemkiewicz opowiada na forum publicznym o seksie z prostytutkami, a żonaty poseł Pięta wdaje się w romanse z panią poznaną na miesięcznicy (sik!). Akcja filmu toczy się w drugiej połowie XIX wieku w Meksyku wśród wyższych sfer. Polityk Ignacio zawiera ślub z prezydentówną, ale jako „zięć narodu” nie przestaje chodzić do tajnego klubu w stylu Oczu szeroko zamkniętych, ale zdecydowanie mniej heteroseksualnego. Wkrótce poznaje swoją miłość, Evarista, a pasja, z jaką ci dwaj się o siebie ocierają, jest skonfrontowana z nieudolnym i mechanicznym seksem Ignacia z żoną. Powiedzielibyśmy, że co za pecha ma bidulka, że trafił się jej mąż pederasta, ale trafniej byłoby rzec, że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Żarty tu stroję, żadnego śmiechu nie będzie, a wygra ten, kto będzie trzymać czyjeś cojones w garści. Podobno po paru latach od legalizacji małżeństw homo w SZA poparcie dla tej decyzji wzrosło tak dalece, że nawet w elektoracie republikanów jest wyższe od pięćdziesięciu procent. Na pociechę dla zwolenników konserwy zauważę, że ich ulubiony scenariusz, w którym dla zachowania pozorów gej bierze ślub z kobietą, wciąż jest dość realny na gruncie religijnego betonu, którego nie brak i tam, i u nas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz