Jonasów jest dwóch, nastoletni i dojrzały (czyli po trzydziestce). Pierwszy chodzi do szkoły, a jak wiadomo, szkoła albo zdrowie, w każdym razie lekko nie jest. Pojawia się Nathan, nowy chłopak w klasie, który wcale nie wygląda na geja, bo jest zadziorny i bezczelny. Nieco to nawet dziwne, że zainteresował się Jonasem. Jonas dojrzały zostaje wyrzucony przez partnera z domu z powodu deficytu wierności, ale nie snuje się po mieście ot tak, bez celu. Z jakiegoś powodu ciągle ma na oku dorodnego blondaska. W jego sytuacji lepiej byłoby nie szastać pieniędzmi na drogi hotel, w którym blondasek pracuje na recepcji. Skutki papierosa zapalonego w pokoju hotelowym są opłakane, ale nic nam nie mówią, żeby Jonas na tym specjalnie finansowo ucierpiał. Tym samym film odcina się od realizmu w sensie balzakowskim. Obie historie Jonasów są ze sobą zgrabnie splecione i byłoby paskudnym nietaktem wyjawiać, w jaki dramatyczny sposób są ze sobą powiązane. Ciekawostka jest taka, że aktorów grających Jonasa i blondaska dzieli różnica wieku lat czterech, a w scenariuszu - osiemnastu. Zgadzamy się, że grający postać tytułową Félix Maritaud ma przed sobą świetlaną przyszłość w wielu ponurych filmach. W zakończeniu pewna prawda wychodzi na jaw po latach, choć bardzo to dziwne, bo jej zdradzenie nie wiąże się ze szczególnym osobistym kosztem. Obejrzenie filmu też nie wiąże się z wielkim osobistym kosztem, w sumie wyszliśmy lekko na plusie.
Strony
▼
środa, 28 listopada 2018
Cukiernik czyli The Cakemaker
Może mógłbyś ze mną tam pójść? - pyta Oren ledwie co poznanego cukiernika Tomasa. Tam, czyli do sklepu, w którym Oren chce kupić prezent dla syna. Ciach, bez zbędnych fabularnych owijek w bawełnę, widzimy mężczyzn splecionych cieleśnie. Mija rok i i ciągle się spotykają, ale z rzadka, bo Oren ma pracę i rodzinę w Jerozolimie, a w Berlinie bywa najwyżej raz na miesiąc. Niespodziewanie w pewnym momencie kontakt się urywa, a smutek rzuca cień na prosiaczkowate oblicze Tomasa. Po krótkim śledztwie okazuje się, że Oren zginął w wypadku i dlatego nie reagował na wiadomości, które Tomas zostawiał na poczcie głosowej. Nie wydaje się, żeby Tomas był człowiekiem zamożnym, ale scenariusz przewidział, że stać go było na porzucenie pracy i wyjazd do Jerozolimy, gdzie odnalazł żonę Orena, a po niedługim czasie nawet zatrudnił się w jej kawiarence jako piekarz ciast. Ani słowem przy tym nie zdradził się, jakie były jego związki z Tomasem. Więcej o fabule nie będzie, ale można się domyślać, że prawda wyjdzie na jaw, choć jakie tego będą efekty - to już takie jasne nie jest. Zwłaszcza że zakończenie jest otwarte. Bohaterowie są dość mało wylewni, więc to widz musi odgadnąć, co kierowało Tomasem, gdy postanowił się zbliżyć do rodziny swojego zmarłego kochanka. Pierwsze z brzegu nasuwające się wyjaśnienie to tęsknota po utraconej miłości, której namiastkę może w ten sposób uzyskać. Ciekawostki: Przed Tomasem w kawiarni żony do kawy oferowano jakieś humusy lub szakszuki, a w zestawie z kawą kosztowały 25 szekli (szekla to praktycznie jeden peelen). Poza tym niesłychanie ważny jest certyfikat koszerności, który można na przykład stracić, kiedy goj dotknie piekarnik. Szczypta kolorytu lokalnego - zawsze dobry pomysł. [X]
niedziela, 25 listopada 2018
Dom nad jeziorem czyli Tämä hetki kaislikossa (lub A Moment in the Reeds)
Po angielsku „Chwila w trzcinach”, a po fińsku chyba tak samo, bo kto tam wie, jakie numery odstawia tłumacz google'a. Leevi wraca na wakacje z Paryża do ojca w Finlandii, a plany wakacyjne ma dość nieszczególne, bo będzie zajmował się remontem domu. Do pomocy zatrudniają Tareqa, uchodźcę z Syrii, który u siebie był architektem, a teraz musi jakieś gwoździe wbijać. Skoro to outfilm.pl, można bez trudu odgadnąć, dlaczego Tareq wolał wyjechać z Syrii i dlaczego niespecjalnie cieszy go myśl o tym, żeby sprowadzić na miejsce rodzinę (która jest jakby już w drodze). Również to, jakie rozrywki zapewnia sobie chłopcy w czasie pobytu na odludziu, kiedy to tatuś będzie musiał wyjechać w interesach. Z wielu powodów związek tych dwojga nie powinien się udać, zwłaszcza że Leevi nie wiąże swojej przyszłości z Finlandią, a Tareq nie ma ochoty na kolejne przenosiny. Można odnieść wrażenie, że emigracja Leevi'ego ma to samo podłoże, co w przypadku Tareqa, choć homofobia w wydaniu fińskim ma się do syryjskiej jak cytryna do wody królewskiej. Film raczej nikim nie wstrząśnie, bo emocje są na wodzy, ale powinien zaciekawić, bo na swój sposób Finowie to dla nas egzotyka porównywalna z Bliskim Wschodem.
Niesamowity serial The Office
Nigdy nie sądziłem, że dam taki tytuł. Niesamowite w serialu The Office jest to, że był całkiem znośny przez siedem pierwszych sezonów, a kiedy odszedł Steve Carell grający szefa Michaela, nagle stał się przezabawny. W odcinkach z Carellem nie zdarzyło mi się, że musiałem zastopować, żeby się wyśmiać, po Carellu - regularnie. Zachowuję na pamiątkę udane fragmenty, w pierwszym widzimy dziewczynkę, która zrobiła łomot Andy'emu i Pam, a została przyprowadzona do biura, aby ich przeprosić. (S08E17)
W drugim fragmencie Nellie ma ochotę usidlić Darryla. Zamawiają taco. Ze słowniczka: slimy znaczy śluzowaty. (S08E22)
A teraz scena oświadczenia polityka, który jest mężem zadeklarowanej chrześcijanki Angeli. Nieboga musiała wcześniej zjeść żabę, kiedy okazało się, że Oskar, kolega z biura, jest kochankiem jej małżonka. (S09E19)
W drugim fragmencie Nellie ma ochotę usidlić Darryla. Zamawiają taco. Ze słowniczka: slimy znaczy śluzowaty. (S08E22)
A teraz scena oświadczenia polityka, który jest mężem zadeklarowanej chrześcijanki Angeli. Nieboga musiała wcześniej zjeść żabę, kiedy okazało się, że Oskar, kolega z biura, jest kochankiem jej małżonka. (S09E19)
czwartek, 15 listopada 2018
środa, 7 listopada 2018
Bohemian Rhapsody
Filmy biograficzne często wcale nie są biograficzne, bo służą jako pretekst do sformułowania jakiegoś przesłania - niby przy okazji, ale przysłaniającego opowieść o rzeczywistych wydarzeniach (przykładem Amadeusz). W przypadku tego filmu jakiejś nachalnej tezy nie wyczuwam, a to, co można by wyabstrahować z opowieści o Freddiem Mercurym, jest niczym odkrywczym. Uwierz w siebie, uważaj, żeby po sukcesie woda sodowa nie uderzyła ci do główki, dobrze się namyśl, jeśli chcesz palić za sobą mosty, kiedy jesteś częścią zgranej paczki. I tak dalej. Swego czasu było dla mnie zdumiewające, że Freddie, czyli Farrokh Bulsara, urodził się w Zanzibarze i wcale nie był Europejczykiem, choć nie było po nim tego widać. Tym więc film mnie nie zaskoczył, za to zdziwiłem się pierwszą miłością Freddiego, która nie była mężczyzną. Dużo czasu upłynęło, zanim Freddie przerzucił się na facetów, a jeszcze więcej - zanim został ikoną gejów po ujawnieniu. Na szczęście prawie nikomu to już wtedy nie przeszkadzało. Również na szczęście - jako osobowość w świecie muzyki Freddie nie był kojarzony z gejami, bo jego twórczość miała wymiar uniwersalny i szufladkowanie go pod kątem orientacji seksualnej byłoby przejawem niezdrowej manii godnej Kowalczyków i Terlikowskich. Przyznam jednak, że obcowanie z Freddiem zawsze mi sprawiało przyjemność, bo w latach osiemdziesiątych to był kawał faceta, jakby wyjętego z komiksów Toma of Finland, który nie miał zahamowań, aby pokazać się bez koszulki. W tamtych czasach był to jedyny dostępny zamiennik obecnego internetowego porno. Dzisiaj przyznam, że Freddie niewątpliwie przegrałby z Idrisem, który właśnie został kolejnym najseksowniejszym facetem naszych czasów. Fabularnie opowieść orbituje ku występowi zespołu Queen w czasie koncertu Live Aid w 1985 roku, który - jak rozumiem z filmu - był bardzo udanym comebackiem zespołu po paru latach, kiedy nie było wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek razem zagrają. Asekuruję się trochę, bo dobrzy ludzie mówią mi, że film pokazuje fałszywy obrazek Mercurego i paczki. Gdyby rzeczywiście miało mi zależeć na ciekawej historii, to zapewne bym się rozczarował. To jest jednak mało ważny powód, żeby pójść na ten film, a dobitniej rzecz ujmując - jeśli muzyka Queen nie robi na was wrażenia, darujcie sobie. Jeśli przeciwnie - polecam gorąco, bo film to w zasadzie piosenki Queen przetykane wątkami fabularnymi, przy czym niektóre z nich bardzo fajnie z nimi splecione, jak choćby w przypadku utworu tytułowego. (Nie było niestety You take my breath away.) Jeszcze dwie refleksje: wątek w którym Freddie odnajduje swoją ostatnią miłość, Jima Huttona, ma wszelkie oznaki plagiatu z Kopciuszka. Druga: mniej więcej w połowie filmu zdałem sobie sprawę z tego, że Freddiego gra Malek znany nam z serialu Mr. Robot. Z tej okazji wykonałem w myślach podwójne salto z piruetem, bo Mr. Robot jest typem z zupełnie innej galaktyki, raczej tej od Vadera.
Małżeństwo czyli Martesa
Bardzo to czasem ciekawe doświadczenie, kiedy rozpoczyna się oglądać film z zerową o nim wiedzą. Może nie zerową, bo w końcu outfilm.pl pokazuje filmy z wątkami homo, ale w tym przypadku było o tyle dziwnie, że bohaterowie wyglądają jak Europejczycy, ale mówią w języku obcym totalnie (czyli nawet nie ma podstawowego stopnia znajomości: rozpoznania - a w taki sposób znamy wiele języków, na przykład francuski, węgierski, rosyjski...). A gdybym się zainteresował, to wiedziałbym od razu, że jest to film albańsko-kosowski z akcją osadzoną zapewne w Prisztinie. Głównym bohaterem jest Bekim, który planuje ślub z Anitą, gdy tymczasem z Paryża wraca jego dawny kumpel Nol. He's bad news - mówi Anicie siostra Bekima, Zana (po albańsku). Podejrzenia widzów są jednoznaczne, nie potwierdzę ich tutaj, ale wyjawię to jedno: myliła się Anita sądząc, że Nol jest byłą miłością Zany. Fabularnie jest to bardzo dobrze znany nam schemat, choć podany w sosie bałkańskiego kolorytu (wspomnienia niedawnej wojny), co jakoś ten film wyróżnia. A zupełnie zadziwiające, niesamowite i w pewnym sensie alarmujące jest to, że taki film powstał w rzekomo skrajnie niesprzyjających okolicznościach. Po pierwsze, Kosowianie mają wiele innych problemów wartych sfilmowania, a po drugie, podobno w Kosowie dominuje islam (atoli ceremonia ślubna wyglądała mało religijnie). Po trzecie, ten film nie sprawia wrażenia „wprawki w temacie”, jest zdumiewająco dojrzały i w pewien sposób wymyka się kliszom (czego wyjaśnić nie mogę, aby nie spojlerować). Dlaczego alarmujące? Bo w naszej ukochanej ojczyźnie, tak dumnej ze swoich osiągnięć, czegoś podobnego jeszcze nie widziałem (a mam w pamięci Płynące wieżowce). Przy obecnych trendach nawet nie robię sobie takich nadziei.
piątek, 2 listopada 2018
Stulecie analnej niepodległości
Zawsze miałem wrażenie, że po wtrąceniu słówka „analny” gdziekolwiek i jakkolwiek dostajemy coś intrygującego. Jak zwykle nic odkrywczego nie opowiem, bo temat jest wałkowany wszędzie do imentu, ale mam ochotę i już. (Pominę dupochrony w stylu „podobno” lub „mówi się, że”.) Jak wiadomo, jest pomysł, aby 12 listopada tego roku był wyjątkowo dniem wolnym. Wszystko przebiega zgodnie z regułami dyktatury, w której wola jest sparaliżowana obawą przed reakcją Wodza. Dlatego pomysł wszedł do realizacji tak późno, a w dodatku tak ciamajdowato, że dopiero za pięć dwunasta będzie wiadomo, czy i dla kogo będzie wolne. Wolny dzień jest potrzebny, bo w zasadzie nic innego nie wypaliło. Rok temu najważniejsze pisiorki ze szczytów władzy dały drapaka ze stolicy na 11 listopada, bo w przeciwnym razie musiałyby się albo pokazać na marszu niepodległości (rasistowsko-homofobicznej imprezie ONR-u), albo tłumaczyć, czemu nie poszli. Tak źle, i tak niedobrze. Wychodzi na to, że tak samo będzie w tym roku. „Napięte grafiki” uniemożliwią prezydentowi, jego szefowi i świcie szefa dołączenie do marszu, który będzie, jaki będzie. Dużo chachów miałem z okazji tego marszu, na który zapraszał wszystkich Duduś, a w końcu ogłosił, że sam się nie wybierze. Nie wypaliły rozmowy Dudusia z organizatorami. Ale jak mogły wypalić, skoro Duduś prosił o mniej radykalizmu, podczas gdy impreza ONR-u przyciąga tłumy właśnie swoimi skrajnościami. Jest to ich flagowy produkt marketingowy, więc, no pasarán, Duduś! (To znaczy przejdą, przejdą, ale bez niego.) Ma być Orbán? On chyba aż taki w Wodzu zakochany nie jest, żeby robić za gwiazdę na wątpliwej imprezie. Na obchody podobno przeznaczono 240 milionów. Nie dostał ich Kusznierewicz - i słusznie, a ja chętnie zobaczę rozliczenie finansowe Polskiej Fundacji Narodowej. Ile kasy poświęcili na sprowadzenie boksera Davida Haye'a, który jest taką znakomitością, że nie kojarzę go z niczym więcej, jak tym przyjazdem właśnie? Wiem, że fani boksu mogli o nim słyszeć, ale jeśli PFN chciała mi zaimponować, to udało im się tylko z powodu muskulatury Haye'a. Co tam ma jeszcze być? Biletowany „Koncert dla Niepodległej”. Naprawdę? Nie dało się zrobić wstępu wolnego wydając trochę z tych 240 baniek? Śpiewanie hymnu o godzinie 12 w dzień niepodległości? Mogę zaśpiewać podczas gotowania zupy, ale ile za to dostanę z 240 baniek? Jestem dość interesowny, ale patrząc na władzę dojącą spółki skarbu państwa i demolującą ustrój kraju tak, że z tym krajem zaczyna mi być ciężko się identyfikować - cóż mi pozostaje? Ponieważ na wynagrodzenie liczyć nie mogę, chyba uczczę stulecie analnie - i na tym poprzestanę.