Strony

wtorek, 19 czerwca 2018

Międzymorze (Ziemowit Szczerek)

Parę ładnych lat temu przeczytałem Jadąc do Babadag. Jako czytelnikowi Kapuścińskiego, nieco chaotyczna książka Stasiuka podobała mi się umiarkowanie, ale udało się autorowi mnie przekonać, że ta gorsza Europa jest podróżniczo dużo ciekawsza od Zachodu z jego nudą równych, niezaśmieconych chodników i starannym planowaniem przestrzennym, gdzie historia występuje zasadniczo tylko jako atrakcja turystyczna. Tak, wiem, że ta wizja nieco traci na aktualności w obecnych czasach, ale zgadzam się ze Szczerkiem: wolałbym tę nudę od obecnych atrakcji w naszym rejonie Europy. Tytułowe Międzymorze to oczywiście nawiązanie do utopijnej wizji narodów Europy - powiedzmy - Środkowej, które ocalą cywilizację białego człowieka pod przywództwem Polski. Przejęzyczyłem się niedawno mówiąc, że czytam o Ziemiomorzu, co nieskromnie dopiszę do mojej listy dowcipów trafnie oddających istotę rzeczy. Na szczęście nie było jedynym celem autora skonfrontować utopię z rzeczywistością, a po wielu rozmowach wyszło mu, że łatwo z tym projektem nie będzie, przez co chcę powiedzieć, że it's not gonna fucking happen (pożyczone od Santagato). Poniżej jest parę cytatów, a nie ma wśród nich nic o Karolu Stojanowskim, który już w ciemnym okresie okupacji niemieckiej snuł wizję odtworzenia państw słowiańskich na terenach wschodnich Niemiec. O ile pisząc o Serbołużyczanach był jeszcze w jakimś kontakcie z rzeczywistością, to planując państwo połabskie odleciał do kosmity z satelity. Serbołużyczan spotkała ta krzywda, że od lat są tolerowani przez państwo niemieckie, mogą mieć swoje nazwy (z piękną „radnicą” zamiast polskiego, ale tak naprawdę niemieckiego, „ratusza”) i język w szkole. I tak powolutku rozpływają się w żywiole niemieckim, a serbołużycki staje się językiem babć i dziadków.

[338, o marszu dla Aleppo zorganizowanym przez Annę Alboth]
Zastanawiałem się, czy aleppczykom siedzącym pod bombami taki marsz ludzi z Pierwszego Świata, nawet jeśli o nim usłyszeli, w jakikolwiek sposób poprawiłby humor. Czy wyłącznie wzbudził pusty śmiech.
Ale nie szydziłem. Łatwo jest szydzić z Zachodu. Zbyt łatwo. Szczególnie teraz. Zachód mógł wyglądać na pięknoduchowski i leczyć złamania w tych miejscach, które sam wcześniej ochoczo łamał – ale mimo wszystko nie widziałem na świecie lepszej od niego alternatywy.

[421]
Kosowarzy uciekają ze swojego świeżo postawionego państwa masami. Na Zachód. A w kraju przez cały czas trwa prozachodnia retoryka, wymachuje się flagami UE.

[982, o siostrze babki zesłanej na prace przymusowe do Niemiec na tereny obecnie polskie]
Odebrał ją stary bauer. Na stacji w Grotkowie, który po niemiecku nazywał się Grottkau. Jechała powozem i się rozglądała. Drogi były brukowane. Nie wszystkie, ale główne. Domy murowane. W środku było jasno. Dostała mały pokoik i od tej chwili żyła z bauerską rodziną.
Miała więc warunki dużo lepsze niż w domu rodzinnym, do którego wciąż tęskniła i jeździła, kiedy tylko mogła.

[1005]
Po Clausie von Stauffenbergu już dawno nie został żaden ślad: rozstrzelano go, a ciało spalono. Trwa jego kult, i w Niemczech, i na Zachodzie, choć był wielkoniemieckim militarystą. Podczas kampanii wrześniowej był w Polsce i o zamieszkującym ją ludzie w liście do żony pisał tak:
Miejscowa ludność to niewiarygodny motłoch, bardzo dużo Żydów i mieszańców. Wokół czuje się nadzwyczajną nędzę. Jest to naród, który, aby dobrze się czuć, najwyraźniej potrzebuje batoga. Tysiące jeńców przyczynią się na pewno do rozwoju naszego rolnictwa.
Moja ciocia przyczyniała się właśnie do rozwoju niemieckiego rolnictwa, jak chciał Stauffenberg.
Autor wspomina o nim, bo z tamtych okolic ów „bohater” się wywodził.

[1143]
Albo na przykład taka Macedonia. To, co w Polsce zamanifestowało się w Świebodzinie, gdzie postawiono jeden z najtandetniejszych na świecie pomników Jezusa Chrystusa, za to wielki i efekciarski, taki, aby cały świat (a najbardziej Niemcy) wiedział, że Polak ma wielkiego, przepraszam, że wielkie rzeczy potrafi robić, że choćby i z siatkobetonu, ale totem wielki wznieść potrafi – w Macedonii pojawiło się w takiej skali, że klękajcie narody.
(...)
Mój Boże – Aleksander Macedoński na koniu, pokraczny i wyglądający jak powiększona kilkadziesiąt razy rzeźba z supermarketu budowlanego, za to podświetlony na kolorowo i podtryskujący fontanienką. To samo jego ojciec – Filip. Do tego siedzący na tronie imperator Justynian, który co prawda Macedończykiem nie był, ale urodził się w okolicach obecnego Skopje.

[2524, o filmie The Shrine z akcją osadzoną w Polsce]
Więc Polska z The Shrine to najzwyczajniej w świecie miejsce z horroru, ale amerykańskiego. Takiego, który już umościł sobie miejsce w zachodnim imaginarium, żeby nie trzeba było tworzyć niczego nowego, żeby wszystko było pod ręką. „Polska”, tak jak „Transylwania”, to daleki kraj na końcu świata, gdzie cholera wie, co może się przydarzyć, „my”, ale zacofani, więc polskie kobiety ze Shrine snują się po domach w czepkach typu „dziewiętnastowieczna Nowa Anglia”, a polscy mężczyźni mają fryzury na amerykańskich rednecków i jeżdżą rozpieprzonym truckami pomiędzy domami kropka w kropkę takimi, jak te w wiejskiej Oklahomie czy Utah, ale trochę jednak bardziej zapuszczonymi, w końcu, come on, Europa Wschodnia to Europa Wschodnia.

[3185]
Istnieje jeszcze Pies z Dwoma Ogonami. To partia, którą prowadzi Gergely Kovács, grafik. Pies objawia się co jakiś czas i zbawia Węgry. Jego obietnice wyborcze sięgają o wiele dalej niż obietnice Fideszu. Pies bowiem w programie wyborczym oferuje Węgrom między innymi życie wieczne, niższą grawitację, pokój na świecie i dwa zachody słońca dziennie. A także zniesienie chorób (i w ten sposób zlikwidowanie głównego problemu, który nęka węgierską służbę zdrowia), darmowe piwo dla każdego Węgra, sympatyczną pogodę latem: około dwudziestu, dwudziestu pięciu stopni (plus ożywcza bryza), budowę stacji kosmicznej, zamienienie ulic Budapesztu w weneckie kanały (żeby było ładniej) oraz wzniesienie sztucznej góry pośrodku Niziny Węgierskiej. No i last, but not least Pies postuluje utworzenie Mniejszych Węgier w miejsce Wielkich Węgier. Kto chce kształt Wielkich Węgier – niech go sobie wytnie w granicach Węgier małych, a nadwyżkę niech odda Serbom, Rumunom, Austriakom, Ukraińcom i Słowakom. Przecież, jak przekonuje Gergely Kovács, pójście w drugą stronę i odbieranie im terenów dawniej należących do Wielkich Węgier byłoby niegrzeczne. Podpis na plakatach Psa głosi: „Jest taki uroczy, że na pewno nie będzie was chciał okraść”.

[3711]
Gdy przyszli separatyści, Donbasyci przywiązywali do anten samochodów gieorgijewskie wstążki, ale szybko znów się rozczarowali, kiedy się okazało, że rządy separatystów to mafijne państwo, z samowolką, bucostwem, manifestacją siły tych, którzy sobie radzą, i gnojeniem tych, którzy nie. Czyli generalnie przeciwieństwo tego wyśnionego ZSRR, co to miał powrócić jak Chrystus w paruzji – cały na biało i w lepszym wydaniu. Potem przyszła Ukraina z żółto-niebieskim malowaniem czego się da i korupcją, która jak była, tak jest. I słabymi widokami na przyszłość. I właśnie sobie Donbasyci przypominają, dlaczego się rozczarowali Ukrainą. I Ukraina może spać spokojnie, ale tylko do momentu, aż zapomną, dlaczego się rozczarowali separatystami.

[3867]
Chodzi o historię późniejszą, z początku lat dziewięćdziesiątych. Bo po tym, jak przez Wilno przewaliła się już historia XX wieku, z tą całą Radziecją, Niemcami, kolejną Radziecją, gdy w końcu pojawiła się dla Litwy szansa uzyskania niepodległości – część podwileńskich Polaków zbuntowała się i próbowała utworzyć na Wileńszczyźnie własne struktury. Na czele projektu stali dwaj deputowani do Rady Najwyższej ZSRR. Nad Solecznikami zawisła polska flaga, a zbuntowany region nazwano Polskim Krajem Narodowo-Terytorialnym.
Na początku plany były o wiele szersze. Jednego z przywódców PKNT odnalazłem po latach, wykładającego w jednej z polskich regionalnych uczelni. Wyglądało na to, że siedzi tu na zesłaniu. Wzdychał ciężko, narzekał, że czuje się obco i że tęskni za Wilnem. Był dość mocno odklejony od rzeczywistości. Opowiadał o spiskach i międzynarodowych zakulisowych knowaniach na szeroką skalę. Wręczył mi grubą kopertę z kserówkami wycinków prasowych, z których miało wynikać, że rozpad ZSRR był zaplanowany przez KGB już dekady przed Gorbaczowem, a znana w całej Radziecji bułgarska wróżbitka, baba Wanga, była agentem radzieckiego wywiadu. Jej zadaniem było takie przepowiadanie przyszłości, by mogło przygotować obywateli Związku na jego kontrolowane wyburzenie.

[4765, wrażenia z Finlandii]
Na citylightach wisiały plakaty wystawy Toma of Finland z całą tą gejowską estetyką, wielkimi penisami, wąsami à la Freddie Mercury i skórzanym oprzyrządowaniem w stylu Roba Halforda z Judas Priest, którego z kolei naśladowały pokolenia bardzo mocno podkreślających swoją heteryczność metali w skórzanych kurtkach, ćwiekach i łańcuchach – tego Roba Halforda, który na koniec kariery publicznie ogłosił, że jest gejem. Nikt tu pod tymi plakatami nie leżał Rejtanem i nie śpiewał pobożnych pieśni, nikt nie obrzucał farbami ani nie naklejał karteczek, na których tym specyficznym charakterem pisma wypisuje się „Panie Jezu wspomóż, aby ci grzeszący nie grzeszyli więcej, i spuść im do duszy skromność”.

[5159]
Polska się zbuntowała przeciw Zachodowi, bo okazał się czymś innym, niż miał być. Złote, błyszczące neony przemieniły się w zwyczajne reklamy Rossmanna i Lidla. Miała być kraina bogactwa, a wyszła kraina lewactwa. Miały być dupy z rozkładówek „Playboya” w szybkich furach, a są połajanki feministek, że słowo „dupa” uwłacza kobiecie, i ochrzan od Zielonych, że szybkie fury zatruwają atmosferę. Nie wspominając o tym, że „Playboy” skończył z nagimi fotkami.

[5213]
Ale nie tylko polska „lewa strona” jest daleka od akceptacji polskiego państwa. „Prawa strona” również nie pali się do przyjęcia go takim, jakie jest. To „kochaj, kurwa, ojczyznę, bo ci wyjebię” jest tragiczne i groteskowe, bo wygląda jak zmuszanie się do seksu na siłę, z zaciśniętymi zębami. Odruch odrzucenia wszystkiego, co krytyczne, świadczy o tym, że ta „miłość” jest ropiejącą raną. Nienawiść do „Polski w ruinie”, do tej beznadziejnej „postkomunistycznej” rzeczywistości, jest dziecinną tęsknotą do Polski wyobrażonej, nieistniejącej, zamieszkiwanej przez duchy żołnierzy wyklętych i zastępy polskich bohaterów.

[5234, o międzywojniu]
Jak gloryfikowany jest ten ulotniusieńki momencik, w którym choć przez parę chwil pokazaliśmy światu pięść, gdy choć przez chwilę mogliśmy się pomościć w regionie. Zabrać sobie Wileńszczyznę – bo tak! Zaolzie – bo możemy! Domagać się kolonii – bo inni też mają, i choć był to czyściuteńki festiwal polskiego zakompleksienia, to dla polskiej ślepej niedojrzałości był on festiwalem narodowej dumy. Moment haju, do którego wracamy jak narkoman. I dziwimy się, że nikt, szczególnie Zachód, nie chce przyjąć naszej perspektywy jedynie polskiej, tej „jedynej prawdy”, o której mówił Jarosław Kaczyński w słynnym przemówieniu po wygranych wyborach (podczas którego, notabene, odkrył istnienie postmodernizmu). I że nie spełnia na kolanach swojego świętego obowiązku, jakim jest utrzymywanie Polski przy życiu. „Gruzja jest ikoną, jej oprawą cały świat” – śpiewają Gruzini w hymnie narodowym, a w zasadzie mogliby Polacy. Bo to jest wers na miarę Lichenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz