Strony

niedziela, 17 grudnia 2017

Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi czyli Star Wars: The Last Jedi

Tym razem nie można powiedzieć, żeby historyjka była wzorowana na poprzednich częściach. Ale zbytniej oryginalności też bym jej nie zarzucił. Niby motyw Luke'a Skywalkera, który chce, żeby mu dali spokój, to jakaś nowość, ale nie znudzili się nam ci ograni bohaterowie? Wzywani na pomoc już jakieś pińcet piździesiąt razy w różnych produkcjach odmawiali udziału, a w końcu się przyłączali... Bardzo świeże, nie? Temat główny to ucieczka rebeliantów przed przeważającymi siłami imperium, które już zaraz mają zmiażdżyć ostatnią nadzieję w galaktyce, jak to ujął imperator Snoke. Retorycznie głupkowate, bo przecież każdy dyktator będzie mówił, że to on jest nadzieją dla poddanych - a często nawet w to będzie wierzył. W każdej z części starych Gwiezdnych Wojen mieliśmy nowe scenerie, a to podniebne miasto, a to dwór Jabby. W tej roli kasyno Canto Bight wypadło raczej blado, nie mówiąc już o ascetycznym dworze Snoke'a. Mam wciąż problem z obdarzonymi mocą bohaterami tego filmu. Kylo Ren stara się być demoniczny, wychodzi mu średnio, ale nadrabia torsem. Tego atutu brakuje przynudzająco poważnej Rey. Snoke z kolei budzi respekt, ale dał się ograć jak dziecko. Ktoś nam wpierał ciemnotę o chemii między Finnem a Poem, życzymy mu za to czerwonych skarpetek w śnieżynki pod choinką. Czy nikt nie widzi słonia w pokoju? Skąd wziął się Snoke? Poprzednio nakręcili trzy części, żeby pokazać, jak republika przekształciła się w imperium, a teraz jak królik z kapelusza wyskoczył ten Snoke i wziął wszystkich za twarz. No właśnie, twarz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz