W swojej naiwności już gratulowałem w duchu Bessonowi oryginalnego tematu, ale jego produkcja w sensie założeń nie odbiega od Marvela, czyli jest ekranizacją komiksu. Wyzywać się od Marvela nie jest ładnie, więc od razu się zastrzegam, że bliżej Valerianowi do ekranizacji Bilala niż do tych wszystkich amerykańskich supermenów i superwomanów w leginsach. Sama historyjka trochę rozczarowuje, bo znowu mamy wątek zakutych militarnych pał, które starają się zatuszować brzydkie sprawki z przeszłości; na polskie pieniądze byłoby to coś w rodzaju Nanger Khel, ale rzecz jasna rolę wiosek pełnią całe planety, zupełnie jak w Gwiezdnych Wojnach. Dzielny agent Valerian z niemniej dzielną Laureline muszą wobec tego nieco nagiąć zasady, którymi mieli się kierować, skoro występują przeciw swoim dowódcom. Trochę zbyt rozdowcipkowana z nich para, skoro nie tracą rezonu tuż po ucieczce z pojazdu, w którym bardzo zębata bestia zagryzła paru ich współpracowników. Bardzo zgrabnie wyszło balansowanie między rzeczywistością wirtualną a... szarą? Przyziemną? Jakoś te określenia nie pasują do niewirtualnego pejzażu z filmu Bessona, który jest kolorowy i wizualnie ponętny. Od strony wizualnej najwięcej wątpliwości budzi obsada głównej dwójki bohaterów, bo na pewno można sobie wyobrazić ładniejsze buzie na ich miejsce. Można i brzydsze, jeśli ktoś by chciał.
Strony
▼
czwartek, 10 sierpnia 2017
środa, 9 sierpnia 2017
Sąsiedzi czyli Neighbors
Jak wiemy od filozofa Wittgensteina, o czym nie można mówić, o tym należy milczeć. Zagadkowa to myśl, bo milczenie o kryzysie ekonomicznym nie różni się zbytnio od milczenia o kapuście kiszonej. Ale jest tak tylko w ocenie umysłu prostego. Przypomnijmy sobie dewizę video et taceo angielskiej królowej Elżbiety I. Ja chętnie pomilczę na temat Sąsiadów w stylu polskich polityków: „nie chcę tego komentować, ale...”. Nie wspomnę więc o licznych kliszach: młode małżeństwo z dzieckiem, które jeszcze się broni przed zdziadzieniem, studenckie bractwo, które zamieszkało w domu obok i co robi? Imprezuje cały czas, pomyślałby kto! Przemilczmy więc i to, że małżonkowie niby to zgrywają luzaków, ale wkurza ich ta hałastra, więc intrygują, wzywają policję, a przy tym nieźle obrywają. Można by nie wspominać o wielu detalach, prócz tego, że nadobny Efron pokazuje swój boski tors pod koniec filmu. A mogliby uczciwie od tego zacząć, a potem rzucić napis, że nic poza tym nie będzie.
Na placówce czyli Outsourced
Cztery lata po wyprodukowaniu tego filmu zrobili serial na ten sam temat: pracownik firmy wysyłkowej jest delegowany do Indii, gdzie otwarto telefoniczne centrum obsługi, które zastąpi rodzime w SZA. Kolejny przykład na to, jak współczesna popkultura zjada samą siebie. Serialowi zatem nie można zarzucić oryginalności, ale oczywiście ma pewne plusy, bo jest ludyczniejszy, choć w zestawieniu z filmem niespecjalnie epatuje egzotyką. Dzięki filmowi wiem nie tylko, czemu nie należy w Indiach jeść lewą ręką, ale też czym jest święto Holi. Niestety Na placówce jest w głównej mierze romansem, a subtelne elementy komediowe polegają głównie na dylemacie, czy uda się z hinduską panną odstawić „małpę wyrywającą rzepę” (angielskie monkey pulls the turnip), czyli pozycję z Kamasutry wymyśloną na potrzeby tego filmu.
sobota, 5 sierpnia 2017
Dracula czyli Dracula (film Coppoli)
Wkrótce minie dwadzieścia pięć lat od premiery, to zabawna myśl. Nie było wtedy na świecie wielu dzisiejszych tatusiów i mamuś. Nie wiem, czy zamiarem Coppoli było zrobić całkiem niestraszny film o wampirach, ale mu się to udało i - jeśli o mnie chodzi - całkiem skutecznie, bo już potem żaden film wilkołaczo-wampiryczny nie wywołał gęsiej skórki. Naprawdę trudno się bać tego Draculi, który przypomina „wielką filmową niepojętą ciotę” (jak później określono Brando w Wyspie doktora Moreau), z groteskową peruką w kształcie zadka i dwumetrowym czerwonym trenem, który ciągnie za sobą po zamkowych posadzkach. Wyświetlany tytuł to Dracula Brama Stokera, chociaż cały film jest w kontrze do szacownego autora, który zbudował swoje dzieło z relacji świadków, listów, artykułów prasowych, pamiętników, czyli starał się nadać opowieści ton reportażu. Nic takiego nie ma w tym przekombinowanym artystycznie filmie, uciekającym od realizmu w stronę psychomitu (jak Le Guin nazywa swoje przypowieści) o zbawieniu, na które nigdy nie jest za późno. Ta sztuka akurat się udała - z niemałym udziałem naszego genialnego Kilara.
O Bogu logicznie i matematycznie
Smullyan jest mistrzem logiki, który upaprał sobie paluszki jej popularyzacją. I dobrze, bo zrobił to świetnie. Tę myśl w oczywisty sposób można zastosować do twierdzenia o istnieniu Boga. Może jakiś wierzący uświadomi sobie dzięki niej, że nie wierzyć w Boga wcale nie oznacza wierzyć, że go nie ma.
Najciekawsze w tym filmiku jest pokazanie fałszywości alternatywy „istnieje Bóg”-„nie istnieje Bóg”, skoro można mniemać, jak hinduiści, że istnieje wielu bogów, lub - jak autorzy - że jesteśmy symulacją na wzór simów. Z moim jako takim rozeznaniem w probabilistyce mam inny problem na starcie. Nie wiem bowiem, w jaki sposób można powiedzieć cokolwiek o prawdopodobieństwie zdarzenia B, jeśli jakoś oszacujemy prawdopodobieństwo zdarzenia A pod warunkiem B. Dotyczy to tego momentu, w którym starte zostały te pola w tabeli, które dotyczyły sytuacji, w której ludzkość nie istnieje. Jeśli A oznacza prawdopodobieństwo zaistnienia ludzi, a B1,...,Bn - zdarzenia rozłączne sumujące się do zdarzenia pewnego (takie jak „istnieje Bóg”, „nie istnieje żaden bóg” lub „nasz świat jest symulacją” itd.), to ze wzoru na prawdopodobieństwo całkowite wynika, że wszystkie zdarzenia warunkowe A względem Bk są pewne, skoro A jest pewne. To nieco rujnuje wywód chłopców z ASAPscience, ale teiści i tak nic na tym nie skorzystają.