Strony

czwartek, 10 sierpnia 2017

Valerian i Miasto Tysiąca Planet czyli Valerian and the City of a Thousand Planets

W swojej naiwności już gratulowałem w duchu Bessonowi oryginalnego tematu, ale jego produkcja w sensie założeń nie odbiega od Marvela, czyli jest ekranizacją komiksu. Wyzywać się od Marvela nie jest ładnie, więc od razu się zastrzegam, że bliżej Valerianowi do ekranizacji Bilala niż do tych wszystkich amerykańskich supermenów i superwomanów w leginsach. Sama historyjka trochę rozczarowuje, bo znowu mamy wątek zakutych militarnych pał, które starają się zatuszować brzydkie sprawki z przeszłości; na polskie pieniądze byłoby to coś w rodzaju Nanger Khel, ale rzecz jasna rolę wiosek pełnią całe planety, zupełnie jak w Gwiezdnych Wojnach. Dzielny agent Valerian z niemniej dzielną Laureline muszą wobec tego nieco nagiąć zasady, którymi mieli się kierować, skoro występują przeciw swoim dowódcom. Trochę zbyt rozdowcipkowana z nich para, skoro nie tracą rezonu tuż po ucieczce z pojazdu, w którym bardzo zębata bestia zagryzła paru ich współpracowników. Bardzo zgrabnie wyszło balansowanie między rzeczywistością wirtualną a... szarą? Przyziemną? Jakoś te określenia nie pasują do niewirtualnego pejzażu z filmu Bessona, który jest kolorowy i wizualnie ponętny. Od strony wizualnej najwięcej wątpliwości budzi obsada głównej dwójki bohaterów, bo na pewno można sobie wyobrazić ładniejsze buzie na ich miejsce. Można i brzydsze, jeśli ktoś by chciał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz