Strony

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Siódmy syn czyli Seventh Son

Od mniej więcej piętnastej minuty filmu zacząłem się zastanawiać, o co chodzi. Nie przepadam za Scottem Cardem, ale jednak jest to pisarz, nie grafoman, więc jakim cudem taki badziew mógł powstać na podstawie jego książki? Sprawa wyjaśniła się na końcu, kiedy okazało się, że to wcale nie jest wytwór Carda, ale czyj inny, choć dowcipnie wzięto tytuł wprost z Carda. Inny poważny impuls do namysłu to udział znanych twarzy w tym przedsięwzięciu. Bridges mi nawet tak nie przeszkadza, bo on miewał wtopy, za to Julianne Moore dziwi nieco bardziej, ale pewnie musi ratować budżet, bo zastrajkował czyściciel basenów (?). Opowieść jest o tym, jak to mistrz Gregory, Stracharz (czyli coś jakby pospolity wiedźmin) wyjadacz, przygotowuje się na krwawą pełnię, w czasie której zło podejmie próbę zapanowania nad światem. Los zetknął go z Tomem, siódmym synem, który ma mu pomagać w zbliżającym się starciu, choć chłopak oblewa wszystkie próby i nic z niego nie będzie. Ale jak dojdzie do prawdziwej walki, to - co za niespodzianka! - będzie radził sobie wyśmienicie. Na czele złowrogiej watahy stoi mateczka Malkin, niegdysiejsza miłość Gregorego. No dobrze, ta historia nawet nie jest taka prosta, ale jakieś 95% filmu to pojedynki z różnorakimi potworami, tak wielkimi i uzębionymi, że po pięciu sekundach walki powinny sobie poradzić z tymi śmiesznymi ludzikami. Na coś podobnego narzekałem z okazji ostatniego Hobbita. Wiemy, że rodzynki w cieście są smaczne, ale z jakiegoś powodu nie robimy ciasta, które w 95% wypełnione byłoby rodzynkami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz