Strony

poniedziałek, 26 marca 2012

Mój tydzień z Marilyn czyli My Week with Marilyn

Gdyby bohaterką filmu była jakaś wcześniej nam nieznana Gillian Henson, to zapewne cały czas dziwilibyśmy się, jak można wytrzymać z taką nieznośną babą, która spóźnia się dwie godziny na plan zdjęciowy, nie pamięta kwestii, jest marudna i chimeryczna, a cały czas ma przy sobie inną nieznośną babę, której jedynym zadaniem jest utrudnianie kontaktów z gwiazdą. Krótko mówiąc, profesjonalizm na poziomie podłogi. A że gwiazdą jest Marilyn, wybaczamy jej wszystko, ale tylko dlatego, że znamy ją i podziwiamy od dawna, a nie dlatego, że twórcy filmu nas do tego przekonali. W tym sensie Mój tydzień z Marilyn pasożytuje na wizerunku zaszczepionym w masowej wyobraźni. Rzekłbym, że film nie wywraca naszych wyobrażeń o Monroe, a raczej je uzupełnia. Bycie osobą sławną wiąże się z pewnymi przykrościami, różnie sobie z tym ludzie radzą lub nie. Niektórzy wybiegają nago na ulice i się onanizują. Prywatnie uważam, że życie w sławie jest koszmarem. I to nie tylko dlatego, że pojawienie się w miejscu publicznym od razu powoduje zbiegowisko i ścisk, jak to widzimy w filmie. Jako zwykły człowiek mogę sobie czasem pozwolić na jakiś nieelegancki wybryk bez wielkich konsekwencji, ale jako osoba sławna stałbym się potworem, o którym tabloidy wrzeszczałyby całymi dniami. Jak z tym radziła sobie Marilyn? Zdecydowanie lepiej niż Jason Russell, ale zapewne nie pomagało jej to w walce z wiecznymi rozterkami związanymi z aktorstwem. Po prawdzie była od tej wrzawy wokół siebie uzależniona, jak od różnych podejrzanych pigułek. Film opowiada o trudnej współpracy Monroe i Oliviera przy filmie Książę i aktoreczka. Nieprzygotowana, wiecznie nafaszerowana prochami Monroe w efekcie końcowym przyćmiła mistrza metody Stanisławskiego... Jak sam to przyznał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz